Z początku nie stawiałem sobie wyzwań. Biegłem przez chwilę, potem przez dłuższą chwilę, wyznając zasadę "Nic na siłę" i przerywając wysiłek, gdy tylko uznałem, że czas na przerwę dla uspokojenia naprężonych już przez jakiś czas mięśni i zniwelowanie zadyszki, która wcześniej czy później zaczynała się pojawiać (byłem w końcu jeszcze tylko słabym szczenięciem) i potęgowana była temperaturą powietrza.
Tak, bieganie przy plus trzydziestu stopniach nie należało może do największych przyjemności świata, ale było bez wątpienia przyjemniejsze, niż zmuszanie do wysiłku marznących mięśni w trakcie zimy. Z tą myślą leciałem prosto, cały czas przed siebie, to zwalniając, to zmieniając kierunek, aby urozmaicić sobie trochę ćwiczenie.
Wbiegłem na łąkę leżącą pod lasem, uprzednio upewniając się, że wokół, na pustej przestrzeni, ani wśród drzew ją okalających, nie kryje się żadne potencjalne zagrożenie i w ogóle, że jestem sam. Samotne biegi były przyjemniejsze, niż ćwiczenia z innymi wilkami. Mogłem sam dostosować tempo do potrzeb i pokonać dokładnie tyle kilometrów, ile planowałem. To znaczy, przynajmniej na początku, niewiele.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz