Postanowiłam wrócić do regularnych treningów. Przez pewien okres ćwiczyłam od czasu do czasu, a po prawdzie mówiąc wtedy, kiedy miałam na to ochotę. Nie mówię, że robiłam to rzadko, ale to jednak nie było to samo. Taka aktywność fizyczna była rozwijająca w stopniu tak nikłym, że efekty zauważyłabym pewnie za rok czy dwa. Nie skłaniałam się również w drugą stronę - przeforsowania - lecz żeby utrzymać dobrą kondycję, najpierw trzeba ją zdobyć; ciało samo tak nie urośnie.
Rano, jak co dzień, wspięłam się na pobliską skałę i pomedytowałam trochę nad swoją mocą. Medytacja to chyba najlepsze określenie na to, co robiłam. Z rzadka udawało mi się przywołać substancję mroku, lecz gdy próbowałam zapanować nad fragmentem choćby wielkości łapy, pojawiały się mroczki przed oczami i zdecydowany opór, ku niepodległości. Mimo wszystko nie było to do końca bezcelowe. Dzięki tym porannym sesjom czułam się trochę lepiej na co dzień, bardziej...lekko.
Na potrzeby fizycznego treningu wybrałam jakąś kłodę, jeszcze niespróchniałą, sosnową. Przewiązałam ją wierzbowymi witkami, po czym chwyciłam je w zęby z obu stron i zaczęłam ciągnąć. Najgorszy był fakt, że przez temperaturę pot lał się ze mnie strumieniami, dobrnęłam jednak do wyznaczonego sobie punktu przed południem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz