Rano obudziłam się cała obolała, w końcu angażowałam przy ostatnich ćwiczeniach wszystkie mięśnie. Nie był to jednak ból nie do zniesienia, zapewne dopiero początek. Po śniadaniu wspięłam się na swoją ulubioną skałę i poświęciłam pół godziny na trening mocy. Później zgodnie z zasadą, iż jedne zakwasy zabija się kolejnymi, zaczęłam myśleć nad zajęciami siłowymi. Przy okazji zamierzałam ponownie dostać się na tereny sąsiadów.
Kawałek drogi przeleciałam, aż do pobliża leśnej granicy. Było to najbezpieczniejsze ze strategicznego punktu widzenia miejsce do przekroczenia: północ była pilnowana ze względu na zewnętrzne zagrożenia, a na południu dodatkowo WSJ graniczyło z WWN. Członkowie Watahy Srebrnego Chabra mieli opinię rozsądnych, a także przyjaźnie nastawionych, więc nawet przypadkowe spotkania kończyły się przeważnie bezboleśnie. Wkrótce postawiłam łapę na ziemiach Watahy Szarych Jabłoni - ciekawe, skąd się wzięła nazwa? - co mogłam poznać po zmieniającym się zapachu. Poruszałam się ostrożnie, ale w miarę swobodnie. Przemieszczanie się drogą lądową miało dwie zasadnicze zalety: w locie byłam widoczna z promienia wielu kilometrów, tu zaś najwyżej kilkuset metrów. Na ziemi znajdowało się również wiele kryjówek, do których w każdej chwili mogłam się udać.
Treningiem siłowo-wytrzymałościowym była dziś dla mnie wędrówka na zachód, w głąb terytorium WSJ. Cały czas poruszałam się po lesie, graniczącym z borem. Step skończył się w którymś momencie, dość wcześnie. Po południu, klucząc, dotarłam do rzeki, graniczącej z jakimiś górami. Wyglądało na to, że płynie ona przez całą zachodnią granicę. Upolowałam kolację i umościłam sobie legowisko na najbardziej zarośniętym miejscu przy brzegu w starej, zwierzęcej norze. Wolałam nie ryzykować omijania straży po drugiej stronie, gęsto rozstawionej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz