- Bez zmian - odpowiedziałem wolno. Bez zmian. Nie podobało mi się to. Warto byłoby poczekać dłużej, zanim wypróbowałem nową broń na tak niepewnym gruncie.
Moje życie zmieniło się znacząco dwukrotnie. Za pierwszym razem, kiedy w mojej jaskini pojawił się Mundus. Wtedy, kiedy się poznaliśmy, został poproszony przez Haruhiko, mojego opiekuna, aby porozmawiać ze mną, wykorzystać swoje zdolności używania słów, by trochę mnie uspołecznić. W zasadzie nie mogę powiedzieć, że to co robił nie przyniosło efektu. Przyniosło, a efekt ten przerósł chyba nawet jego oczekiwania. Bo odkąd pierwszy raz spojrzał mi w oczy, przestała być mowa o jakimkolwiek uspołecznianiu.
Za drugim razem, był to Azair. On znalazł mnie sam. Powracałem do tego momentu wielokrotnie, aż do tej pory. Przed oczyma stawał mi wtedy obraz tego małego Azaira, tych dziwnych oczu wpatrzonych we mnie z zaciekawieniem. Tych oczu, które próbowały ukazywać niewinny wyraz. Od pierwszej chwili nie miałem wątpliwości co do ich szczerości, a raczej jej braku. Ale ten młody wilk spodobał mi się niemal od razu, odkąd tylko przezwyciężyłem niepokój i chęć obrony, odkąd zorientowałem się, że przede mną stoi jedynie mały, biały szczeniak z loczkami we włosach.
Uśmiechnąłem się lekko, odwracając pysk w jego stronę. Nadal siedział tyłem do wnętrza, wpatrując się w dal, a każdy mięsień jego ciała zdradzał melancholię, która zdawała się mu towarzyszyć. Widziałem, że czegokolwiek nie robił poprzedniego wieczora i gdzie wtedy nie przebywał, nie wpłynęło to dobrze na jego nastrój. Zdawał się być bardzo zmęczony. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie zapytać, gdzie wtedy uciekł i gdzie w ogóle czasem znika, po namyśle postanowiłem jednak tego nie robić. Nie dlatego, że nie obchodził mnie jego stan. Tylko i wyłącznie dlatego, że w tamtej właśnie chwili, śledząc swoje własne myśli, doszedłem do wniosku, że zdążyłem obdarzyć go czymś na kształt partnerskiego zaufania, które stawiało słuszność jego decyzji na równi z moimi. A więc nie był dla mnie już tylko uczniem, gdzieś w międzyczasie stał się moim równoprawnym wspólnikiem. Postanowiłem zaufać mu, dopóki nie dzieje się nic bardzo złego. Może miał tylko przejściowy kryzys...
Przerósł mnie, wyrósł na silnego basiora. Nie sprawiał jednak wrażenia typowego osiłka, bynajmniej. Jego postura nie zdradzała obecności zbyt mocnych mięśni, choć siły samej w sobie mu nie brakowało. Jego pysk zdawał się być bardzo plastyczny, dostosowywał swój wyraz do zaistniałej sytuacji tak dokładnie, że mogłem mu tej umiejętności tylko pozazdrościć. Azair po mistrzowsku dopasowywał swoje zachowanie, słowa i gesty do sytuacji, balansując na granicy między naszą historią, a życiem wśród innych wilków. Pod tym względem różniliśmy się.
Ja niemal zupełnie zrezygnowałem już z tego drugiego. Wyraz mojego pyska rzadko się zmieniał. Zazwyczaj lekko przymrużone oczy, wzrok błądzący gdzieś po otoczeniu i uśmiech, ten uśmiech, który czasem trudno było mi powstrzymać... a czasem nawet tego nie chciałem. Zwyczajnie miałem za nic jakiekolwiek opinie na swój temat. Podejrzewałem, że Aza w pewnym sensie również, a jednak przez cały czas starał się przez tę jednolitą masę być odbieranym jak najlepiej. Zapewne słusznie, po prostu dbał o przyszłość. Wilki dla mnie były prawie niczym, przedmiotami, mogącymi w najlepszym wypadku przydać się do badań, a w najgorszym stanowić zagrożenie, które prędzej, czy później być może trzeba będzie zlikwidować.
...Lecz tylko głupiec gardzi tym ciężarem, którego wziąć na słabe nie zdoła ramiona*.
Zacisnąłem powieki i z tłumionym westchnieniem odchyliłem się do tyłu. Oparłem głowę o ścianę, przez chwilę czując ulgę, wraz z biegnącym przez ciało, przyjemnym chłodem skały. Tak, mogłem tłumaczyć to na wiele sposobów, wszystko było prawdą. Ale nie zmieniało to faktu, że kontakt z innymi wilkami był dla mnie po prostu trudny.
Dłuższą chwilę spędziłem oparty o ścianę, próbując wyciszyć myśli i przenieść swoje zainteresowanie na jakiś przyjemny temat. Wszystko jednak przekształcało się w pełną niepokoju myśl o przyjacielu, który od poprzedniego dnia w bezruchu leżał pod ścianą. Te rozważania zaczynały już mnie samego irytować, napełniając całą moją świadomość niepokojem.
Na dzisiejszy stan wiedzy, istnieją dwie warte uwagi opinie dotyczące znudzenia. Oczywiście w przyszłości obie mogą okazać się nieprawdziwe, ale przedstawia się je tak: pierwsza, mówi o tym, że osoby, które się nie nudzą, są inteligentne. Ich świat wewnętrzny jest bogaty i zawsze potrafią zająć czymś myśli. W drugiej chodzi mniej więcej o to, że osoby, które często się nudzą, są inteligentne. Ich umysł potrzebuje wielu bodźców, bo działa szybko i intensywnie.
Myślę, że w ich określeniu chodzi zwyczajnie o dwa różne rodzaje inteligencji. U pierwszych dominują emocje, przemyślenia i marzenia, u drugich chłodne kalkulacje i potrzeba zbierania doświadczeń. Najwyraźniej do tej właśnie grupy należałem, a przynajmniej była mi bliższa przez większość czasu. Również w tamtej chwili nie mogłem wytrzymać otaczającej mnie apatii. Wstałem i podszedłem do Azaira, aby poinformować go o swoich planach. Ostatnie dni również dla mnie nie były najlepsze.
- Idę. Chciałbym trochę popracować - rzuciłem gdzieś w przestrzeń, lekko zniżając pysk i wbijając wzrok w jakiś nieokreślony punkt wśród drzew - muszę je znaleźć... już prawie mam... antidotum. Coś, co zwalczy to dziadostwo.
Wtem zamilkłem, jakby nie dowierzając własnym słowom. VCQ to moje największe jak do tej pory dzieło, nie było dziadostwem. Nie było. Ale chyba najwyższa pora, aby dać temu dowód i w końcu zacząć w pełni kontrolować to, co miało zostać użyte jako broń.
Godziny dłużyły się niemiłosiernie. Byłem ciekaw, czy Azair pozostawszy tam, w jaskini, też to czuje.
Do wieczora zdołałem przerzucić tuzin probówek, dokonać czterech zmian w materiale genetycznym wirusa. Do niedawna nie podejrzewałbym się o takie tempo. VCQ namnażał się błyskawicznie, gdy tylko miał do tego warunki. Było to kolejną zaletą, która pozwalała szybko zobaczyć postępy w pracy nad jego zmienioną postacią. Jednak czas mijał, mój umysł pracował na najwyższych obrotach, a oczekiwany rezultat nie nadchodził. Plan miałem już wcześniej, prace nad wytworzeniem lekarstwa zaczęły się niemal równocześnie z pracami nad właściwą postacią VCQ. Jednak po wstrzyknięciu do organizmu zarażonego wcześniej psa kilku próbek z antidotum, nie zadziałała ani jedna z nich. Moje zdenerwowanie i poczucie bezsilności rosło. Nagle okazało się jednak, że wybrałem złą drogę.
Było już piekielnie późno, kilka godzin temu północ połączyła jeden dzień z drugim, minęła pierwsza, druga, a ostatnim sygnałem świadczącym o nieuchronnym upływie czasu, jaki byłem w stanie sobie przypomnieć, były trzy uderzenia starego zegara, wiszącego gdzieś w domu weterynarza. Dźwięk rozniósł się wtedy jakimś jękliwym głosem po całej chacie, sprawiając, że po kręgosłupie przebiegły mi zimne dreszcze. Cały dom już spał, wszystkie zwierzęta powciskały się w dziury między szpargałami walającymi się po pokojach, jeśli bardzo uważnie wsłuchało się w ciszę, do uszu docierało posępne mruczenie rannego kota śpiącego w starym fotelu okrytym owczą skórą.
Starałem się jednak nie nasłuchiwać, najlepiej zupełnie ignorować tę ciszę. Z każdą bowiem chwilą, gdy skupiałem się na stłumionym tykaniu ukrytych w ciemności wskazówek i pomrukiwaniu, półświadomie zaczynałem oczekiwać odgłosu kroków, czyjegoś przyśpieszonego oddechu lub kto wie czego jeszcze. Było już późno, wyobraźnia zaczynała okrutnie igrać z moją duszą.
Ledwie trzymałem się na nogach. Zapomniałem jednak o śnie, zapomniałem o zjedzeniu czegokolwiek, nawet nie wstawałem znad swojej pracy od ładnych kilku godzin. Na skraju wyczerpania przestawałem myśleć i nawet proste czynności przychodziły mi z coraz większym trudem.
Oderwałem zmęczony wzrok od leżących przede mną szklanych szalek i potoczyłem nim wokół, żeby trochę odpoczął. Przypadkiem moje oczy zwróciły szczególną uwagę na stojący obok palnik. Jeśli podgrzałbym teraz materiał, który uzyskałem przez cały czas pracy... to co by się stało?
* * *
Ostatnia próba. Mimo, że z każdą porażką nadzieja na uzyskanie tego, czego szukałem zanikała, mój ostatni pomysł nie wydawał mi się być zupełnie bez sensu. Kiedy wykonałem wynikające z procedur czynności, usiadłem na ziemi obok leżącego na niej ciała psa i odetchnąłem. Jeśli to nie poskutkuje, to zacznę poważnie wątpić w swoje możliwości. A na razie, póki antidotum nie dostanie się do źródła jego stanu, mam chwilę, żeby odpocząć...
Niedługo po zmrużeniu oczu i rozluźnieniu zmęczonych całodniową pracą mięśni, tracąc panowanie nad przygniatającym mnie wycieńczeniem, zapadłem w sen.
Obudziło mnie skomlenie i ciche piski. W mgnieniu oka nastawiłem uszu i zerwałem się ze swego miejsca nie zważając na osłabienie spowodowane brakiem wypoczynku. Zanim bowiem jeszcze otworzyłem oczy, stało się dla mnie jasne, że moje poszukiwania dobiegły końca. Rzeczywiście. Kundel przez chwilę kręcił się niespokojnie, z nieznanego mi powodu próbując pyskiem dosięgnąć sierści na swoim grzbiecie, a złapawszy równowagę kilkanaście sekund później uciekł w kąt pokoju i schował się pod stołem.
- Szaleńcy!! Świat jest... pełen szaleńców - krzyknął chrapliwie. Uśmiechnąłem się pod nosem. Trudno było mi wyobrazić sobie, by ot tak zebrać się i wyruszyć w drogę powrotną do domu. Było już bliżej ranka, niż wieczora, za mną cały dzień pracy i nieprzespana noc. Ale mimo wszystko, mimo trzęsących się pode mną nóg i oczu, które same się zamykały, wstałem, wziąłem komplet przygotowanych wcześniej probówek wypełnionych tym, co wstrzyknąłem do psiego ciała (napchałem tam z resztą również tyle nieudanych próbek, że nie zdziwiłbym się, gdyby do końca bieżącego tygodnia skończył pod ziemią), aż w końcu skierowałem się do wyjścia.
Trwały właśnie jedne z najdłuższych dni w roku. Gdy cicho wysunąłem się z domostwa i znalazłem na otwartej przestrzeni, na niebie dojrzałem pierwsze jaśniejsze odcienie zwiastujące nadejście nowego dnia. Szedłem przed siebie, nie myśląc nawet o jakimkolwiek postoju lub odpoczynku, lecz nie mając przy tym wystarczająco dużo siły, aby biec. Zanim w oddali mignął cel mojej wędrówki, było już pewnie przedpołudnie. Na miejscu jednak okazało się, że tej nocy wziąłem na siebie zbyt wiele. Gdy tylko przekroczyłem próg jaskini, rzuciłem na bok lnianą torbę pełną probówek i po ścianie zsunąłem się na ziemię obiecując sobie, że położę się tylko chwilkę. Azair, który grzebał coś właśnie przy dwóch leżących w kącie wilkach, tylko odprowadził mnie wzrokiem, nie zadając żadnych pytań. Znów zasnąłem.
Gdy otworzyłem oczy, słońce robiło się już czerwone. Westchnąłem, ociężale podnosząc się z ziemi. Zaczynałem mieć wrażenie, że wariuję. Może po prostu mój organizm nie był przyzwyczajony do tak nieregularnych godzin funkcjonowania. Zawsze dbałem o to niemal co do minuty, codziennie śledząc drogę słońca po niebie i szacując godzinę, o której powinienem zasnąć.
- Podejdź, Azair - gdy zebrałem się w sobie, przywołałem drugiego wilka, sam siadając obok Mundurka - zobaczysz, jak antidotum zwalcza wirusa. Przy okazji spróbujemy udowodnić, że obiekt poddany działaniu VCQ przez cały czas zachowuje świadomość. Masz pomysł, jak możemy to zrobić? - zapytałem. Azair przez chwilę przyglądał się leżącemu przed nami ciału.
- Mundus, zadam ci teraz pytanie. Odpowiedz mi proszę, bo tego również nie mogę sprawdzić inaczej. Czy będąc pod wpływem wirusa świadomej bezsilności... można zasnąć? Czy ta funkcja mózgu zanika?
- Skąd akurat takie pytanie? - Azair zmarszczył jedną brew, przenosząc spojrzenie na mnie. Na chwilę się zamyśliłem, powracając pamięcią do snu, który miałem poprzedniej nocy.
- Być może kiedyś będziemy mogli wykorzystać tę wiedzę do badania czegoś, co zwie się... świadomymi snami - polaną spirytusem szmatką energicznie przecierałem od środka miarkę strzykawki, a następnie zanurzyłem igłę we flaszeczce, nabrałem trochę przeźroczystej cieczy i przepłukałem ją. W grocie unosił się ostry zapach alkoholu. Osuszyłem sprzęt i odczekałem chwilę, by reszta spirytusu ulotniła się, po czym połączyłem strzykawkę z probówką zawierającą odtrutkę. Wkłucie jej było kwestią chwili, a następnie pozostało tylko czekać. Mimo, iż w praktyce mogłem być spokojny o efekt, wypróbowywanie nowych środków zawsze było dla mojego umysłu czymś na kształt hazardu. Uda się? A może się nie uda? Zawsze mogą być komplikacje, zawsze, a unikanie ich za każdym razem i przy każdym badaniu, przy poziomie higieny i marnych możliwościach dezynfekcji sprzętu jakie mieliśmy w mojej jaskini, graniczyło z cudem. Cóż, mózg szybko uzależnia się od ryzyka. Nie tylko wilczy.
Wolno poruszył nogą i szponem zarysował podłoże. Zamachałem ogonem, nie starając się nawet ukryć rozweselenia.
W końcu otworzył oczy i podniósł się słabo, opierając się na jednym ze skrzydeł. Po "wybudzeniu" pierwszego psa obawiałem się, że antidotum może powodować niekontrolowany wstrząs psychiczny, ale szybko zorientowałem się, że ptak zachował bez porównania więcej zimnej krwi, niż tamten kundel. Przez chwilę rozglądał się po pomieszczeniu, dopiero gdy zamglony obraz jego źrenic napotkał leżące obok stołu operacyjnego ciała dwójki wilków, zawiesił na nich wzrok i powiedział cicho:
- Tak bardzo chciałem móc znów zobaczyć tą jaskinię. Proszę, obudźcie ich też. To było straszne.
- Jak się czujesz? - zapytałem, udając, że nie słyszałem jego poprzednich słów. Przez moment zarejestrowałem podejrzany ruch jego skrzydeł.
- Ruten... - podniósł się. Potem zapadła krótka chwila ciszy, przerwana w ułamku sekundy, gdy jednym skokiem znalazł się przy mnie i wymierzył taki cios w moją szczękę, że oprzytomniałem dopiero na ziemi, z ulgą dostrzegając, że Azair zareagował, w mgnieniu oka przyciskając Mundusa z powrotem do ściany i szybko cofając się na swoje miejsce.
- Jak mam się czuć? - wysyczał ten ze złością - mogliście mnie zabić.
- Zabić? Ciebie? - zaśmiałem się, wycierając krew spod nosa - trudno zgnieść w locie szerszenia. Ty jeszcze niejedno mógłbyś przetrwać. Lecz odpowiedz najpierw...
- Tak, śpi się - przerwał, wbijając we mnie zimne spojrzenie.
- Powiadasz...?
- Tak - powtórzył, wzruszając ramionami - przez dwa dni byłem ślepy i nie do końca w swoim ciele. Ale nic więcej.
- Świetnie, tak myślałem - tym razem nie zdążyłem nawet odwrócić się, by zajrzeć do schowka i wyjąć kartkę z informacjami o VCQ wraz z polanem do pisania. Coś ponownie trafiło mnie dosyć celnie w pysk. Splunąłem krwią na ziemię i przycisnąłem nadgarstek do swojej wargi, przyglądając się Azairowi mocującemu się z ptaszyskiem. Zauważyłem, jak wielką ochotę miał oddać mu w moim imieniu, jednak powstrzymał się w ostatniej chwili.
- Możesz przestać mnie bić? - wymamrotałem ze złością.
- Przepraszam - znów znalazł się pod ścianą, oddychając ciężko - działanie wirusa nie zaburza cyklu dobowego organizmu. Może być?
Pokiwałem głową. W zasadzie nie miałem więcej pytań, ale chęć podroczenia się z Mundurkiem okazała się za silna.
- Wiesz, chciałbym sprawdzić, czy zarażony wcześniej organizm uodparnia się na działanie wirusa. Liczę, że mi w tym pomożesz.
- Nie żartuj - otrzepał pióra z piasku i rozwinął skrzydła, sprawdzając, czy może machać nimi tak sprawne, jak wcześniej. Przyglądałem mu się przez dłuższą chwilę. Wyglądało na to, że wszystko było w porządku.
- Dokąd idziesz? - zapytałem widząc, że ptak zbiera się do wyjścia. Ominął mnie i stanął po drugiej stronie, nieopodal wyjścia.
- Chcę przestać na was patrzeć. Chociaż na chwilę. Słuchałem waszych głosów bez przerwy przez dwa dni, pozwól mi teraz dla odmiany pobyć w ciszy. Później wrócę. Wrócę... - opuścił wzrok.
- Wrócisz, wiem, że wrócisz - uśmiechnąłem się złośliwie. Z każdym tygodniem zachowanie mojego przyjaciela wydawało mi się coraz ciekawszym przypadkiem dosyć rzadkiego schematu, o którym prędzej, czy później będziemy musieli porozmawiać. To nieprawda, że był zupełnie "czysty", być może nieprawda nawet, że bardziej, niż Azair, czy ja. Nikt z nas nie jest do końca zdrowy psychicznie - a na razie idź, z pewnością głosy twoich ulubionych przyjaciół, Etain i Zawilca są przyjemniejsze, niż nasze - prychnąłem - choć może wystarczyłoby to pierwsze imię.
Odwrócił się do mnie, ostatni raz, tylko na chwilę. A potem wyszedł, pozostawiając Azairowi podniesienie mnie z ziemi. Nie mogąc powstrzymać śmiechu, nawet nie byłem w stanie się na niego gniewać.
- Wybacz, Aza, że przez moją niedyspozycję straciliśmy prawie cały dzień - przyłożyłem szmatkę do krwawiącego policzka - powiem szczerze, że trochę mi go brakowało. Chciałem jak najszybciej załatwić lekarstwo - mówiłem szybko. Tego dnia miałem wyjątkowo dobry humor. Niepokój i emocje poprzednich dni zdążyły już opaść.
< Azair? >
* K. Przerwa-Tetmajer - "Koniec wieku XIX"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz