Obudziłam się z niemal niedosłyszalnym jękiem, przypominającym cichy skowyt szczenięcia. Oczywiście powodem tej pobudki był jeden z koszmarów, krążący akurat głównie wokół pierwszej zmory przeszłości: wojny. Śnił mi się dość rzadko w porównaniu do reszty, ale nie był przez to wcale mniej męczący. Słońce było jeszcze cienką, jaśniejszą kreską na horyzoncie, firmament stał rozjaśniony tylko w jednej trzeciej. Pora ta graniczyła z nocą, ale była już do przyjęcia na pobudkę. Z pewnością nie zamierzałam znowu próbować zasnąć.
Wyszłam przed jaskinie. Leśna dzienna zmiana jeszcze nie wstała, a nocna szykowała się już do snu. Polowanie poszło mi bez trudu: zaskoczyłam młodego lisa w jego własnej norze i szybko się z nim rozprawiłam. Po śniadaniu postanowiłam zrobić sobie codzienny wycisk. Odeszłam około dwa kilometry od bazy w las i tam zaczęłam wykonywać slalomy między pniami i regularne skoki z jak największą prędkością. Po dłuższym czasie, z paroma siniakami na ciele od mocniejszych uderzeń w drzewa, usatysfakcjonowana wdrapałam się na jedno z nich i stamtąd obserwowałam otoczenie. Jakaś odważniejsza sikora po dłuższym wahaniu usiadła na pobliskiej gałęzi, wygrzewając się w słońcu. Niedługo potem jednak odleciała. Patrzyłam za nią, podziwiając prędkość lotu i zwinność, z jaką lawirowała między gałęziami. Kiedyś cię dopadnę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz