Szczerze mówiąc, Azaira mało interesowały wirusy czy inne sposoby władzy, z jakich korzystał Ruten.
Oczywiście szanował swojego nauczyciela i wszelkie metody, którymi się posługiwał, ale biały basior wolał walki bezpośrednie.
Tylko ciepła krew wypływająca z ran przeciwnika i jego ulatujący oddech były w stanie dać mu szczęście (nie liczymy tu, oczywiście, uśmiechu Rutena, bo to zupełnie inna sprawa). Uwielbiał, kiedy ktoś błagał go o życie, składał obietnice w zamian za litość.
Azair uwielbiał się bawić. Udawał, że się zgadza, żeby potem zmiażdżyć delikwentowi czaszkę, rozszarpać tchawicę, połamać żebra tak, żeby przeszyły płuca jak mróz przeszywający kości.
Może i był okrutny. Może był nawet potworem, kto wie. Przede wszystkim jednak był sobą i nie zamierzał się siebie wstydzić.
Był tylko jeden problem, a mianowicie jego babka, siedząca w jego głowie i wrzeszcząca na niego, kiedy rozkoszował się słodkim zapachem ostatniego tchnienia.
Powinieneś powstrzymać tego szaleńca, odezwała się nagle Hadelle. Przez niego zginie wiele wilków.
Jakby już tak się nie stało, prychnął Aza w odpowiedzi. Nienawidził jej, ale jednocześnie darzył ją głębokim uczuciem, jakie rezerwował tylko i wyłącznie dla własnej rodziny.
Azair przeciągnął się z godnością, a następnie zmierzył staruszka siedzącego w kącie chłodnym spojrzeniem. Wilk jednak zbyt zajęty był przyglądaniem się swojej bezwładnej nodze, żeby to zauważyć.
Biały basior zdążył więc przywołać na pysk lekki, ale w miarę ciepły uśmiech.
— Na razie musi pan trochę poczekać — odezwał się przyjaźnie. — Całkiem możliwe, że bezwład za jakiś czas sam przejdzie. Teraz za to pójdę po coś do jedzenia dla pana, wygląda pan na głodnego.
Wychodząc, zerknął jeszcze przelotnie w stronę Rutena.
Wrócił po dosyć krótkim czasie, trzymając w zębach tłustego zająca, który przez swoje sadło nie był w stanie szybko mu umknąć. Położył truchło przed staruszkiem, łapą nakazał mu jedzenie, po czym położył się wygodnie w pewnym oddaleniu.
Ruten zajmował się czymś przy swoim kamiennym stoliku i zdawać by się mogło, że szepcze coś sam do siebie. Niestety, mówił zbyt cicho, żeby dało się odróżnić pojedyncze słowa.
Azair ziewnął przeciągle i oparłszy łeb na łapach jął przyglądać się Rutenowi, co zdażało mu się ostatnio nadzwyczaj często.
W pewnym momencie Ruten zatrzymał się gwałtownie, zerknął w lewo i natychmiast obrócił się do Azy.
— Słyszałeś coś? — zagadnął pozornie spokojnie.
Azair wytężył słuch.
Coś dziwnego, jakby sapanie... Zgrzyt pazurów...
Chwila moment, przecież to...
Zerknął na staruszka pogrążonego w głębokim, spokojnym śnie.
Prychnął ze śmiechem.
On sam na jego miejscu nigdy by nie zasnął...
Ruten uspokoił się. Dlaczego ostatnio zrobił się taki nerwowy?
Teraz ma okazję.
Azair wstał spokojnie, nie spiesząc się. Poruszał się bezszelestnie, z gracją.
Wiedział, co chce teraz zrobić i chociaż nie był pewien reakcji nauczyciela, czuł, że nigdy nie będzie tego żałować.
Podszedł go od tyłu, pochylił się nieco nad jego uchem (ah, jak to dobrze, że jest wyższy!).
Jest tak blisko!
Czuł, że serce wali mu jak młotem, a żołądek wykonuje dzikie akrobacje. W głowie miał mętlik, ale wiedział dokładnie, co chce powiedzieć.
— Nigdy nie będę miał ciebie dosyć... — wyszeptał na ucho Rutenowi, ściszając głos do pomruku.
Poczuł, że mięśnie bordowego wilka sztywnieją.
Azair uśmiechnął się lekko, odsunął się i wrócił na swoje miejsce do poprzedniej pozycji, jakby nic się tu nie wydarzyło.
< Ruten? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz