wtorek, 31 grudnia 2024
Podsumowanie grudnia!
Od Bleu (Od Kaia) - "Pijany na koniec miesiąca" cz.3
Kai. Kai. Kai. Kai. Kai ty idioto. Sam siebie wyzywam bo
mogę. Bo mi się wyjątkowo należy. Zazwyczaj moje pomysły są bardzo błyskotliwe,
genialne bym powiedział, ale oczywiście, że nie. Tym razem to przeszedłem
samego siebie i teraz siedziałem jak ten idiota skulony pod jakimś kamieniem trzęsąc
dupą jak galaretką. No co ja ma powiedzieć. Miałem bardzo bliskie spotkanie z
niedźwiedziem, bo jak idiota wlazłem mu do domu w deszcz. I teraz mam ogon
nadgryziony. A jeszcze rano Miodełkę spotkałem i mówiła mi: „Nie pchaj się w
kierunku gór, bo podobno niedźwiedzia widzieli.” Ah jak ona o niego dba. Co za
los, co za los. Może zainteresowana. Ale tak właściwie to ja bym wolał jednak Kawkę.
Tak se leżałem taki mętny i płaczący pod tym kamieniem, bo mnie ogon bolał jak
gdzieś nad głową mi coś huknęło i z nieba spadła Mezularia. Tak tylko z
widzenia ja znam, zazwyczaj mnie ignoruje, bo podobno działam jej na nerwy. HA!
Latać nie umie ta menda parszywa, a mnie ignorować będzie!
—Do jasnej cholery! — zakrzyknęła sobie otrzepując się z ziemi i liści. No co
ja zrobię, pachnąłem, a ona spojrzała na mnie i skrzywiła się tylko. I potem
już jej nie widziałem. No cóż. Noc zapowiadała się długa i niezwykle bezsenna.
Chociaż… czy ja wiem. Jak tak sobie głowę ułożyłem na ziemi i pomyślałem o Szkliwie co pewnie
błogo z Kawką w swoim łóżku śpi to we mnie trochę krew zawrzała i z bólu zdjęła
myśli. O i to jak skutecznie. Ale należało spać żeby nie umrzeć z niedospania.
Zmęczony ptak lata krzywo. Głodny też, ale jedzenia ni widu ni słychu. Więc tak
sobie leżałem spokojnie w myśli recytując wierszyk, który zasłyszałem kiedyś od
Misunga. Ten lis jednak wieszał jak słowa składać żeby się głowy trzymały na
lata, po prostu! I jak tam leżałem sobie, i tak myślałem o dniu następnym. Może
poszukam tego, jak mu tam, z tym talerzem na głowie. Podobno jakaś nowa rubila
przybyła w te tereny. Kto wie może się akurat zaprzyjaźnimy… HAHA. Dobre sobie.
Nie warto mieć przyjaciół, bo cię jak szmatę porzucą. Kawka pieprzona. Ale
konkurencję zawsze warto oblukać. Eilert chyba… czy inne Ecio, jakieś takie
chińskie imię. Tylko ślaczków mu w imieniu brakuje. W każdym razie, na razie
niech ogon trochę się posączy i zatka, a jutro się pomyśli o tym kogo by tu tak
przyoczyć i zaczepić.
poniedziałek, 30 grudnia 2024
Od Agresta - „Rdzeń. Nikt nie woła”, cz. 1.19
niedziela, 29 grudnia 2024
Od Xiva (Eilerta) – "Talerz na drzewie" cz.3
Przyjaźń ze szczenięciem była dziwna, delikatnie mówiąc. Eilert wiedział, że rublie i wilki są gatunkami mocno ze sobą współpracującymi, potrafiły nawet się ze sobą mieszać, jednak sam nigdy nie doświadczył relacji z osobnikiem psowatych. Był zbyt odizolowany od świata, wiecznie twierdząc, że jego własne towarzystwo mu w pełni wystarczyło. Oczywiście była to tylko przykrywka dla faktu, że Talerz nie potrafił utrzymać długo relacji i dodatkowo wolał być w podróży niż osadzać się w miejscu, ale skoro to wilcze dziecię tak go polubiło, to czemu miałby stąd odchodzić. Ten jeden raz postanowił pozwolić przyjaźni się rozwinąć.
Gdy spędzali kolejny dzień razem – szczeniak twierdził, że nie miał kto się nim opiekować, więc mógł spędzać całe dnie z rublią – Eilert zauważył ciekawy wisiorek na szyi młodego. Cóż, wizualnie nie był ciekawy, gdyby ptak nie nosił własnego, pewnie nawet nie zwróciłby uwagi, ale przy obecnym stanie rzeczy naszyjniki wydawały się dobrym tematem rozmowy. Mały, granatowofioletowy kryształ skrywający w sobie ledwo widoczne pioruny zawinięty był w kawałek drutu, a całe mizerne dzieło wisiało na szyi za pomocą sznurka i modłów. Eilert swoim wprawnym okiem twórcy szybko ocenił, że było to słabej jakości dzieło. Własnołapnie wykonane, ale słabej jakości, czego w sumie można było się spodziewać po szczeniaku.
– Co to za naszyjnik? – zapytał w końcu starszy, zwracając tym uwagę szczeniaka, który dotychczas skupiony był na tłumaczeniu, dlaczego króliki są smaczniejsze od zajęcy.
– To? A, sam zrobiłem.
Widzę, pomyślał do siebie Eilert, chociaż miał na tyle oleju w głowie, by nie powiedzieć tego na głos.
– A z czego jest zrobiony?
To zakłopotało młodzika, który zaczął się rozglądać na lewo i prawo. Uszy położył po sobie, ogon zawędrował między tylnymi łapami. Na ten widok rublii zrobiło się żal szczeniaka i już miał zapewniać, że młody nie musi odpowiadać, gdy żółte oczy spojrzały się prosto na niego.
– Obiecujesz, że nikomu nie powiesz?
Eilert spojrzał się dziwnie na małego przyjaciela.
– Masz moje słowo.
– Dobra. – To zaskakujące, jak mało potrzeba, żeby przekonać do siebie dzieci. – Znalazłem ten kryształ w jaskini pełnej takich kryształów reprezentujących różne żywioły. Szczerze, gdyby nie różnorodność wzorów, nie zainteresowałoby mnie to, ale to chyba niemożliwe, żeby jaskinia składała się z tylu przeróżnych kryształów, nie?
– No nie. – Rublia przytaknęła na odpowiedź głową.
– A dosłownie w momencie, gdy założyłem naszyjnik, zacząłem strzelać piorunami z łap!
W to już Eilert nie uwierzył, no bo jak to tak, nie mieć od urodzenia mocy, a potem nagle ją dostać, bo założyło się na szyję ładnie wyglądający kamień. Ptak wiedział zaś, że dzieci u większości gatunków chętniej opowiadają prawdę niż kłamstwa. Często można było dużo wyciągnąć z takich brzdąców. Wystarczyło je tylko odpowiednio poprowadzić.
– No proszę – udawał zdumienie. – Pokażesz mi, jak to działa?
Oczy szczenięcia zabłysły iskierkami podekscytowania.
– Jasne! Tylko się odsuń, bo nie chcę ci przypadkiem spalić piór.
Podążając za wskazówkami, Talerz odsunął się o kilka kroków, dając młodemu dużo miejsca do popisu.
Wilczek się skupił, wyprostował jedną łapę przed siebie, jakby na coś wskazywać, a gdy Eilertowi już wydawało się, że małemu jednak się coś przywidziało, z palców ssaka wyskoczyły malutkie pioruny. Młodzik odwrócił się do dorosłego z przysłowiowym rogalem na pysku, podczas gdy rublii już bardziej dosłownie opadła szczęka.
CDN
sobota, 28 grudnia 2024
Od Delty - "Na ziele - Wilcza jagoda"
Zabójcza. O jaka zabójcza. Królik, głupi i młody najadł się
i padł pod krzakiem. Ptak porwał z głupoty i zmarł niewiele później. Głupiec by
zbierał i życie ryzykował. A jednak, nawet trucizna nie powstrzymała wilków
przed zebraniem dwóch koszyków. Ograbieniem matki, która tak bardzo starała się
aby jej dzieci nie były jadalne. I na co to wszystko? Aby trafić w łapy medyka,
który wiedział jak się trucizny wyzbyć? Może. Owoce odpowiednio przygotowane
służyły okładom. Liście, oh liście po długich godzinach obróbki cieplnej i nieskończonych
godzinach na słońcu szybko wracały na półki, zamknięte, czekając na swój czas.
A i jak się krzak postarzał, lub był za młody w miejscu gdzie go nie chcieli,
to nawet korzeń nie ostał się po nim. Wszystko zabrali. Od matki dzieci, zdarli
z niej skórę i potem życie odebrali korzenie kradnąc. Cóż za parszywy los, a
jeszcze bardziej parszywa śmierć. A
korzenie? O los ciekawy dzieliły z każdym fragmentem swojej matki. Bo otóż
okrojone z warstwy wierzchniej, gotowane godzinami, stukane o kamienie i
skrajane w drobny maczek, lądowały w słoiczku, czekając na swoją kolej.
—To nie wszystko trujące? — młoda wadera wahała się nawet tego dotknąć.
—Trujące. Liście i korzenie po obróbce już nie. A owoc… owoc zbieramy co by go
zakopać, aby nie był niebezpieczny jak krzak zabierzemy. A i czasem się
przydaje. A nóż trzeba w coś włożyć żeby borsuka ubić. —
Od Delty - "Na ziele - Brzoza"
Brzozy rosną wysokie. Ich palce pokryte liśćmi sięgają ku niebu jakby chciały go dotknąć. Stoją dumnie niedaleko jaskini medycznej, w lesie, w którym ich los mierny i paniczny co wiosnę i co lato. Chociaż, one i tak korę czasem gubią same, to wilk gotów im pomóc. Z tych łamliwych delikatnych pań zdzierają słodką ochronę przez gorącem i wiatrem, chociaż może i na dobre. Lżej to robią niż jelenie i sarny, a i nie biorą całej. Tylko z wierzchu. Ale jednak, ból niezwykły kiedy skórę się młodo traci. A potem, kora trafia na chłodną powierzchnię kamienia, rzucona na podłogę jaskini medycznej, nie warta nawet stołu. Czy nie zasłużyła na swoje miejsce pośród innych ziół? Nie. W końcu w wilczych oczach ziołem nie była. A potem, potem wymyta w rzece wracała przez jaskinię, aby zostać zanurzona we wrzątku w części, a reszta rzucona w kąt jaskini, w schowku dokonać swojego żywota i czekać. Czekać aż przyjdzie im zostać wrzuconym do wrzątku lub przyłożonym do rany. Gotowana, jedzona, okładana. Wszystko. Napotna na grypę i przeziębienie. Łagodząca stres, a sama w stresie wyczekująca dnia jak zginie w paszczy wilka. Młodo zerwana z matki, przerażona.
Od Delty - "Na ziele - Pokrzywa"
Kuje. Kuje jak się ją zbiera i kuje jak się ją je. Pachnie. Pachnie jak kwitnie i pachnie jak się ją gotuje. Pokrzywa. Taki chwast, dla niewprawionego oka, a jednak. W jaskini medycznej używany codziennie. Czy to wsypany czy ususzony. Ugotowany, czy jedzony na surowo. Nie miało to znaczenia. Najważniejsze to aby była. Więc i była. Zebrana prawie u samego korzenia. Ucięta u ziemi wprawnym kłem lub pazurem aby w roku następnym odrosła w tym samym miejscu, silniejsza i świeższa. Piękniejsza. Jej los był jej znany i szanowała go sobie ta pokrzywa. Wszakże najpopularniejszym była wyborem, a kto nie kochałby umrzeć dla sławy? Jej kawałki były suszone, czasem całymi łodygami i liście używane w medycynie. Okłady na rany kuły jak diabli, ale redukowały po czasie ból. Napary, tak smaczne i łagodne, co nie podobne w ogóle do tej rośliny, obniżały ciśnienie we krwi i uspokajały lepiej niż jakikolwiek inny lek. A spokój w chorobie ważny. Na przeziębienia ciepły napar był jak znalazł. A najciekawsze zastosowanie miała pokrzywa na choroby skóry, bo włosy wyrastały po maściach z niej i rumianku połączonych jak po najlepszych implantach. Wysypki, podrażnienia i nawet małe ranki, maść a pokrzywy zawsze znalazła kawałek swojego miejsca. A ich suche łodygi? Te twarde i ciężkie do złamania łodygi? W łapy błękitnego wilka trafiały i wracały częściowo do jaskini medycznej jako bandaże, gdy ich włókna zostały wyciągnięte i razem ściągnięte w tkaninę. A i te twarde łodygi, całkiem suche i niby bezużyteczne leżały gdzieś zawsze w kącie, gotowe podtrzymać złamaną kość w miejscu. Nic tylko pałać dumą kiedy każdy twój kawałek przyczynia się do zdrowia.
Od Delty - "Na ziele - Krwawnik"
Gorzki smak działać miał ewolucyjnie jako odstraszasz od
krwawnika. Jego liście, nieco paprociowate, kuły nieco po językach, aby nie
jeść go i nie ruszać. A jednak. Są bestie, dwie ,których nawet te dwie rzeczy
nie odstraszą ani trochę. Człowiek, ten gorszy z dwóch, nawet nie schyli się po
jego ciało , ani szacunku mu nie da, ostrzem siekając go w nieszczęście i
znikniecie. A drugie. Wilk, wilk bystry i inteligentny, stworzenie równie
zabójcze co ostrze człowieka. Zerwie go, pomimo szorstkości liścia, w ilościach
wielkich i zaniesie w zimne pomieszczenie gdzie na kamiennym stole sprawne łapy
ichniego medyka rozłożą je na małe, duże i przypiszą los nieco bardziej
szanowny i wartościowy niż zniknięcie pod ręką człowieka. Tu, to właśnie tu
niektóre z rączek krwawniku zawinięte zostaną w kłębki i wywieszone pod
sufitem, aby schnąć na wietrze, bardzo powoli i proste jak strzały. Część z nich zawinie się w kłębki pod wpływem
usychania na słońcu. Inne z kolei zostaną ugotowane. Część zmielona potem na
maści, a druga wysuszona na wiór i zamknięta w słoiczku lub innym glinianym
garnuszku i czekać będą wszystkie, nie ważne jaki los dokończył ich życie,
dumnie na półkach poukładane, na swoją kolej aby pomóc. Aby pomóc, bo to że
gorzkie nie znaczyło za wiele kiedy ich gotowane ciałka, kładzione były na
ranie, co by jak bandaż wsiąknąć krew. Co by z dumą leczyć zapalenia i z
jeszcze większym szacunkiem ratować życia. Bo krwawnik..
—Na ranę krwawiącą. Nie ma nic lepszego, bo i przeciwzapalny , a i ranie się
powoli dobrze zgoić. Medyk z
delikatnością odłożył gotowany kawałek aby czekał na swoją kolej, szczęśliwy że
to właśnie jego los. Lepszy niż zniknąć pod ostrzem człowieka. I lepszy niż
zgnić zimą bezużytecznym dla świata.
Od Delty - "Na ziele - Mniszek"
Piękne kwiaty, żółte i tak błyszczące w świeżym letnim świetle. Niedawno rozkwitłe, liście rozwinięte ku
ciepłu lata. Takie szczęśliwe, takie nieświadome, że ich żółtość, zapach i zdrowość
zachęcała nie tylko pszczoły i motyle, ale i pewne stworzenie, które tak
brutalnie kończyło ich życie. Oh słodkie kwiatki i wielkie liście, wybijające
się ponad mchy i świeże trawy, pokrywające połacie łąk i kamieni, wasz los
spisany na kartach natury, mówił że wam pisane rozkwitnąć i z wiatrem dzieci
wysłać w przestrzeń daleką, a jednak, stworzenie to parszywe inny zamiar na
wasze ciała ma. Zerwane i w koszyku, kwiaty i liście osobno, oddzielone od
siebie tak brutalnie, a jednak tak blisko, bo bok w bok leżące, czekają.
Czekały na zimny kamień jaskini medycznej ,na który zostały wysypane z wielu
koszyczków i zawiniątek. Nieskończone ilości ich, pozostawiające tylko ten
biały lepki płyn za sobą, jak krew , jak łzy nad straconym kwitnieniem. A
sprawna łapa medyka różne im śmierci przypisała. Część z nich rozcięta, ich
płyn jak krew z kaczki zlana w pojemniczki gliniane, na potem, na leki. Kwiaty zmiażdżone
w moździerzu przez pomocniczkę młodą i piękną, nieświadomą jaki to ból i niedolę
funduje niewinnym jako życie dla swojego własnego zdrowia. Liście schły lub gotowały
się na wrzątku. Smutny to los. A na co?
—A na co to robić ? To się tak lepi strasznie! —
— płyn pójdzie na zapalenia. Kwiaty na wypary przeciwzapalne, liście na okłady,
maści. Nie ma lepszego zdrowia niż to od mniszka. — medyk mruknął, jego łapa
dorzucając liść do wrzątku.
Od Delty - "Na ziele - Rozmaryn"
O mój rozmarynie, rozwijaj się. A jak się rozwiniesz to pójdziesz
do dziewczyny i jeno jak cię nie pokocha to do walki z tobą. A że nie pokochała
kochana to pokochała łapa. To prawie jak wojna, przeżyją tylko ci którym
szczęście od bogów sprzyjało, gdyż ci
którzy rozwinęli się pięknie szubko umarli, zerwani i zawinięci ciasno w
kawałek tkaniny i wyniesieni z lasu. Młode czy stare, to nie miało znaczenia,
tak długo jak szczęścia nie było, oderwanie od ziemi było pewne.
—O mój rozmarynie… — zanucił zielarz pod nosem, jak jego łapa wyrwała kolejną
gałązkę rozmarynu aby rzucić go za plecy, do reszty nieszczęśników. I tak właśnie
ich droga poprowadziła na zimny kamień stołu w jaskini medycznej, ich zapach
mdło roznosząc się nad podłogami pokrytymi skórami i mchem. Sprawne palce
rozszarpywały ich listki z gałązek i wrzucały do słoiczków, lub na płachty aby upchnęły
kawałki życia w słońcu na wiór. Na nic był cichy płacz wiatru szumiący pomiędzy
słodkim rozmarynem, wołający o pomstę lub litość. Nie było już ratunku dla
rozmarynu, tego który tak słodko rozwijał się po lasach i pachniał gdy
dotknięty za mocno przez pszczołę lub muchę. Teraz łkał nad własnym losem,
mielony w masę, wrzucany na wrzącą wodę lub schnący w słońcu.
—A na co ten śmierdziel?— młoda pomocniczka zmarszczyła nos. Zapach rozmarynu
był piękny ale specyficzny.
—Trawienie, zapalenia drogi oddechowej i na cieśnienie i na krew. — medyk
burknął, jego łapa wiążąc gałązki na śmierć w słońcu.
Od Delty - "Na ziele - Liście orzechu"
Letnia bryza znad morza niosła się czasami przez lasy,
mierzwiąc liście i igły drzew radością
niesłychaną. A jednak szczęścia przebicie tak łatwe kiedy koszyczek zielarza
leży na skraju matki, która traci liście jego kosztem. Jeden za drugim spadają
ku ziemi, jak młode skrzydła zdejmują te konkretne, które bardziej były
pomuskane słońcem letnim. I tak uderzały lekko o trawę, liście orzechowca,
straszone przez koszyk i swój następujący los. A ten koszyk, dziergany ze
starych i twardych traw, śmiał się wesoło, używany, szczęśliwy, muskany bryzą
morską. Liście pozbawione matki wkrótce i w nim zagościły, wypełniając jego wielkie
wnętrze, ciasno upchane, ale delikatnie noszone, aby nie przerwały się za mocno. I wkrótce ich los przypisany zimnym kamieniem
i niebieską łapą medyka, stał się. Najgorsze co liścia spotkać może, to przez
jesienią upadek z ręki ptaka lub co
gorsza, wilka. A teraz ich małe ciałka leżały jak groby, rozłożone na
kamieniach, gorące letnie słońce, niegdyś ich przyjaciel, teraz zabójca, susząc
je na wiór. Ale zanim cała śmierć dotknie je na wieli, zostaną zebrane, aby nie
całkiem kruszące się w łapie.
—I na co to? Tak dużo ich i tyle zachodu!— młoda pomocniczka zawyła rozkładając
je.
—Na zapalenia skóry, wysypki i okłady na rany. — medyk tylko odparł samemu
rzucając nieszczęśników na śmierć.
Od Delty - "Na ziele - Tymianek"
Zapach tymianku był specyficzny i z łatwością pochłonął
każdą drobinkę ściany jaskini medycznej, wdzierając się do życia i do snu.
Leżąc sobie tam na kamiennym stole w ilościach niezmierzonych pachniał i
zatruwał życie tym, którzy jego zapachu ścierpieć nie mogli. Ale stary medyk
kochał tymianek, chociaż jego nadmiar kuł w gardło i oczy niczym małe igiełki
kaktusów. Jego łapy przebierały go i wiązały. Młode paluszki pomocniczki co
chwilę rozpytały więcej tej cudownej woni po pomieszczeniu kiedy wrzucały
nieszczęśników do moździerza, aby zmarnować jego zieloność w masę, która tylko
wilkom nadać by się mogła. I potem w słoiczek. Przykry los, na który kolejni
przyjaciele patrzyli, jak jeden za drugim listkiem i kwiatkiem wpada pod twardy
kamień i znika połączony na wieki z reszta swojego gatunku. A ci co niby
szczęście mieli, na sznurku wiązani ze sobą w bliskości, jak serce do serca,
ocaleńcy, nieświadomi swojego losu mogli tylko pachnieć żałośnie. Ich łodygi
związane i rzucone na bok, na kupkę innych, który ten sam los spotkał, leżały i
spoglądały mętnie na pogrom swoich braci.
—Śmierdzi. — młoda wadera, dzielna pomocniczka zawyła.
—Ale jak dobrze działa na kaszel… Na katar. Przeziębienie. Nie ma niczego co by
maść lub napar Ne spróbowało zabić. —
Od Delty - "Na ziele - Czarny bez"
Kwiaty czarnego bzu uderzyły o stolik Delty. Białe kwiatki
zadygotały od siły swojego upadku, parę z nich opadając na zimny kamień. Ich
los był już nakreślony przez sprawną rękę medyka, który zerwał je z ich domu.
Stary bez rosnący na brzegu lasu, zupełnie niedaleko jaskini medycznej, mógł
tylko smutno zaglądać za swoimi dziećmi, które wkrótce miałyby opaść same i
zamienić się w owoce. Oczywiście, nie wszystko zostało z niego zdjęte. Białe
kwiatki nadal mieniły się w słodkim, młodym letnim słońcu, gotowe aby wkrótce
zamienić się w małe czarne kuleczki. Jednak ta część która została skradziona
dostąpi losu zupełnie innego niż naturalnie im pisany. Zawinięte w kłębki i
wywieszone na sznurku, bez wody, bez matki, która zapewni cień i minerały, uschną.
Uschną dla szczęścia wilków, w których łapy wpadły. Marny to los dla kwiatu,
nawet jeśli nie najpiękniejszego, to jak miłego dla nosa. Ich los jednak przypieczętowany, gdy sprawna
łapa starego medyka zawinęła sznurek wokół
resztek gałęzi ich matki i zawiesiła wysoko ponad ziemią, głową do
słońca letniego, na pewną śmierć.
—I co z tego będzie? — dziewczęcy głosik spod ich stóp zawrzał wesoło.
—Na katar sienny. — medyk odparł pewnie i rzeczowo. — Jesienią zwykle wielki
problem. —
piątek, 27 grudnia 2024
Od Xiva CD. Variaishiki – "Krew jest gęstsza od śmierci" cz.5
Minęły już dwa dni, odkąd bracia rozpoczęli swoją podróż. Tematy na rozmowy znajdowały się szybko, jednak równie szybko się kończyły i choć dwójka zbliżyła się do siebie i dowiedziała różnych rzeczy na swój temat, Xivo odnosiło wrażenie, że coś w tej wycieczce brakuje. Nie mogło tylko wymyślić, czego.
Może była to odrobina adrenaliny. Może jakiś większy cel niż „do przodu” i „na zachód”. Myślało, ile mogło, żeby dojść do sedna, jednakże nie przynosiło to efektów.
Trzeciego poranka w powietrzu zawisła zmiana. Miało ono inny zapach, wiatr zmienił kierunek. Powinno to być całkowicie normalne i nie zwracać uwagi dwóch basiorów, tylko że nowy zapach nie był w niczym naturalny. Xivo nie wiedziało, jak pachną ludzie, jednak teraz nie miało wątpliwości, że to, co wyczuli, było związane właśnie z ludźmi. Podejrzliwości te potwierdził Variaishika.
– Ludzkie chemikalia. Kojarzę je jeszcze z czasów bycia w probówce. – Rudzielec zasępił się. – Nie jesteśmy tak daleko od wilczych terenów. Co robią tutaj ludzie?
– Tworzą armię genetycznie modyfikowanych wilków? – rzuciło atramentowe wilczę. Jeno pomysł nie spotkał się z aprobatą. – Tylko nie gadaj, że powinniśmy to sprawdzić. – Spojrzenie Variego wskazywało na potwierdzającą odpowiedź. – Vari, nie! To nie sprawa na nasze możliwości.
– Mów za siebie, żywy trupie.
Określenie było jednocześnie obraźliwe i zbyt prawdziwe, by się na nie faktycznie obrazić, więc Xivo tylko zrobiło minę zaskoczonej ryby. Zaraz potem stanęło na drodze starszego.
– Rozumiem, że czujesz się na siłach i tak dalej, ale czy jest jakiś sens iść prosto w ręce ludzi? Tylko żartowałom o tych modyfikowanych wilkach.
– Xivo, to nie jest żart. – Zimny, surowy głos wilka spowodował ciarki na plecach młodszego. – Nie mam wątpliwości, że to te same chemikalia co w laboratorium, gdzie mnie stworzyli.
– Może to tylko przypadek…
– Tutaj nie ma przypadku, nie rozumiesz? Nie ma możliwości, by były to inne chemikalia!
Atramentowe wilczę musiało nieświadomie zrobić szczenięcą twarz strachu, bo Variaishika nagle się opamiętał. Jego oczy straciły na neonowych, agresywnych barwach, sierść położyła się po ciele, zamiast sterczeć na styl jeżowych kolców.
– Przepraszam – odezwał się cicho, niemal szeptem.
– Dlaczego krzyczysz? Co jest w tym domniemanym labolatorium takiego ważnego, że musisz tam iść.
Vari milczał.
– Gdybyś usłyszało o kamieniu, który okazałby się magiczny i miałby się z niego wylęgnąć szczeniak, zależałoby ci, żeby znaleźć ten kamień? Dla tego szczeniaka? – zapytał w końcu i tym razem była to pora dla Xivo, żeby milczeć.
Vari?
Od Yrsy CD. Xiva – "Ostatnia z Wilczej Paszczy" cz.11
Oczy Yrsy przesuwały się leniwie po horyzoncie, gdzie bezkresne, wzburzone fale stykały się z ciężkim, szarym niebem. Morze było wieczne, niezmienne w swoim niespokojnym rytmie. Każdy szum fal przynosił ulgę jej napiętemu ciału, jakby słona bryza mogła zmyć ból i zmęczenie, które osiadły głęboko w mięśniach i kościach. Wilczyca leżała z łapami wysuniętymi przed siebie, jej smukłe ciało układało się na piasku w pozornej harmonii. Chłodny wiatr bawił się kosmykami jej gęstej, srebrzysto-beżowej sierści, unosząc je w przypadkowych podmuchach, jakby próbował zabrać je ze sobą daleko w morze.
Każdy oddech był ciężki, pełen ostrego zapachu soli, wilgoci i odległego, gorzkiego aromatu gnijących wodorostów. Yrsa zamknęła oczy na chwilę, wsłuchując się w pulsującą melodię natury, w rytm fal i krzyki mew przelatujących gdzieś wysoko. Choć ból wciąż przeszywał jej łapy, a siły opuszczały ją z każdą chwilą, poczuła coś na kształt spokoju. W tym miejscu była tylko ona, morze i wiatr.
Ciepło ciała Xiva obok było subtelne, ale obecne. Jeno sylwetka osłaniała ją od zimnych podmuchów, dając chwilową ulgę. Nie odzywało się, i za to była jeno wdzięczna. W tej ciszy było coś kojącego, coś, czego nie chciała przerywać. Nie musiała niczego tłumaczyć, niczego udawać.
Uniosła łeb, kiedy drobny prąd wiatru zmusił ją do zmrużenia oczu. Słońce nie przedzierało się przez ciężkie chmury, ale mimo to jego obecność była odczuwalna jako blade, rozproszone światło, które odbijało się od mokrego piasku i połyskujących kamieni. Zimno przeszywało ją do szpiku kości, ale przyzwyczaiła się do tego uczucia. Ono było stałe, znajome, prawie komfortowe.
Kiedy w końcu podniosła się na łapy, każdy ruch przypominał o jej osłabieniu. Drżenie kolan i ból przeszywający barki sprawiły, że na chwilę zawahała się, zanim oparła się o Xiva. Odetchnęła głęboko, a chłód powietrza wypełnił jej płuca.
Droga była długa i wymagająca, ale morze było ich przewodnikiem. Idąc brzegiem, Yrsa koncentrowała się na każdym kroku. Piasek zapadał się pod jej łapami, sprawiając, że każdy ruch był trudniejszy, bardziej wyczerpujący. Fale co jakiś czas muskały jej kostki, lodowata woda wysysała z niej resztki ciepła. Ale przynajmniej droga była prosta – żadnych stromych wzniesień, żadnych zdradliwych kamieni, które mogłyby zranić jej delikatne poduszki łap.
Na pytanie Xiva przez dłuższą chwilę milczała, starając się zebrać myśli. Głos morza i świst wiatru w uszach zdawały się ją rozpraszać. W końcu obróciła łeb lekko, spoglądając na jeno kątem oka.
— To miejsce... jest piękne w swojej dzikości — powiedziała cicho, bardziej do siebie niż do jeno. — Ma w sobie coś, co trudno opisać. Sprawia, że czuję się… jakbym mogła się tutaj zgubić, a jednocześnie odnaleźć.
Yrsa pozwoliła, by słowa zawisły w powietrzu, niesione dalej przez wiatr i roztrzaskane o szum fal. Jej głos był cichy, niemalże zagubiony w bezkresnej przestrzeni, ale pełen szczerości. Nie odwróciła wzroku od morza, które zdawało się wciągać ją w swoją otchłań, jakby w każdej fali kryła się odpowiedź na pytania, których nawet nie zadawała na głos.
Każdy krok był wyzwaniem. Łapy, obciążone własnym ciężarem, odmawiały posłuszeństwa, a mięśnie paliły gorącym bólem. Jednak nie poddawała się. Nie mogła. Zbyt wiele już przetrwała, by teraz się zatrzymać. Jej oddech był płytki, ale równomierny, a jej oczy – te lodowato błękitne oczy – nie traciły swojej ostrości. Była zmęczona, wycieńczona wręcz, ale nie była słaba.
Brzeg był surowy, dziki. Morze co chwilę lizało piasek zimnymi jęzorami fal, jakby chciało wyrwać skrawek lądu dla siebie. Daleko na horyzoncie ciemniejsze chmury gromadziły się groźnie, jak zwiastun nadchodzącej burzy. Yrsa czuła, jak wilgoć osiada na jej sierści, jak sól osadza się na pysku i pozostawia cierpki posmak na języku. Był w tym wszystkim jakiś porządek, surowa harmonia, której nie potrafiła znaleźć nigdzie indziej.
Zadrżała nieznacznie, ale nie było to spowodowane zimnem. Przyszłość jawiła się jako niepewna, pełna nieznanych ścieżek i zagrożeń, ale tutaj, przy tym bezkresnym morzu, czuła coś w rodzaju… ulgi. Choć na chwilę.
Przeniosła wzrok na Xiva. Jeno obecność była jak ciepły kamień pośród zimnego potoku – stabilna, niezachwiana. Nie musiała nic mówić, nie musiała tłumaczyć swoich myśli. Było tutaj, obok, i to wystarczało. Nie pamiętała już, kiedy ostatni raz ktoś towarzyszył jej w ten sposób – spokojnie, bez naciskania, bez zadawania pytań, na które nie chciała odpowiadać.
— Wataha Srebrnego Chabra... — powiedziała w końcu, przeciągając każde słowo. — Wydaje się... inna. Jakby coś ją wyróżniało spośród innych miejsc, które dane mi było zobaczyć. Może to ci, którzy ją tworzą. Może to sama ziemia, która nosi ślady ich łap. Nie wiem. Ale czuję, że jest tu coś więcej niż tylko bezpieczne schronienie.
Na chwili urwała, przymykając oczy, kiedy silniejszy podmuch wiatru uderzył w jej bok, unosząc kosmyki futra wokół szyi.
— Zastanawiam się… czy ja mogę tu pasować. Czy moje łapy znajdą miejsce, gdzie będą mogły spocząć bez poczucia, że zaraz znów ruszę dalej.
Jej głos był miękki, pełen zadumy, ale też pozbawiony nadmiernej goryczy. Nie była to skarga, raczej spokojna obserwacja.
Szli dalej, krok po kroku, w rytm fal, które biły o brzeg z nieskończoną cierpliwością. Yrsa uniosła głowę, spoglądając przed siebie. W oddali majaczyły niewyraźne zarysy klifów, które wydawały się unosić nad morzem jak strażnicy dawno zapomnianych historii.
— Myślisz… — zaczęła cicho, po chwili milczenia. — Że miejsce może nas przyjąć takim, jakimi jesteśmy? Z całym ciężarem tego, co nosimy w sobie?
Jej pytanie nie było tylko do Xiva. Było skierowane do wiatru, do morza, do samej siebie. Może odpowiedź kryła się gdzieś pomiędzy falami, może w piasku pod jej łapami, a może nie było jej wcale. Ale przynajmniej teraz, w tej chwili, mogła je zadać.