poniedziałek, 30 grudnia 2024

Od Agresta - „Rdzeń. Nikt nie woła”, cz. 1.19

Słyszysz?
Czy to ich wezwanie?
Przecież wystarczy ci jej płacz.
Niechęć do pustych słów i sak bezradności,
Wypełnisz nią serce, wypełnisz zadanie,
A teraz uśmiechnij się i skacz.

Widzisz?
Życie za życie, dla innych nic niewarte.
Oto ostatnie słowo, szczegół,
Zaszklone oczko zalane łzami, poprzetrącane kości.
Oto dowody niczym niepoparte,
Słonecznik z łodygą złamaną na pół.

Szukasz czegoś?
Udręka tak miła, że chciałeś ją całą.
Anioł bez imienia,
W skórze z ziemi i popiołu.
Chciałeś móc dotknąć; patrzeć: to za mało.
Pamiętaj, że do Raju prowadzi agonia.

I co myślisz?
Osądy skostniały, więc oszczędź ich sobie.
Ziębi je na wskroś chłód z głębi serca.
Pal licho, rozgrzejesz się w tańcu.
Rozejrzyj się wokół,
Spójrz, oto morderca.

Czujesz?
Za wiele, za wiele, choć nic konkretnego.
Czy nie przyjemnie byłoby zniknąć?
Parzy cię zimna woda,
Dławi wrażliwość czułek ślimaczych,
Musisz bracie przywyknąć.

Działasz?
No tak, bo i co więcej ci pozostało.
To przymus, nie pragnienie.
Wykończysz się, jaka byłaby szkoda,
Lecz działaj, ślepy w swojej niezawodności.
Czuwaj nad swoim uzależnieniem.


Berberysowa polanka już dawno nie była tak rozświetlona. Zazwyczaj noce były tam ciche i spokojne, a za dnia nawet słońce odwiedzało ją nieśmiało, wpadając na krótkie chwile przez sosnowe gałęzie. Tego wieczora ostry, rudy blask ognia zakłócał zastałą w tym miejscu harmonię wszechobecnej bezczynności. Cudze głosy niepokoiły duchy drzew, które o tej porze zwykły w milczeniu wysłuchiwać płytkich oddechów dwóch śpiących pod berberysem stworzeń. Rosa, która wraz z ciężkim zmrokiem osiadała na trawie, była deptana przez zabiegane łapy. Słyszałem sforsowany oddech medyka, który krążył po naszym domu wraz z położną.
Gdzieś pośrodku tego wszystkiego leżała Kawka, obłożona skórami, przyozdobiona metalowymi przyrządami, jak ofiara na zimnym ołtarzu.
Przyglądałem się tej scenie jak duch. Byłem na niej przeźroczysty, bezcielesny, nierzeczywisty. Tylko echo ostatnich słów, które wypowiedziała do mnie Kawka, wspomnienie igieł jałowców, które pokłuły mi skrzydła, gdy wylądowałem przed jaskinią medyczną, od progu wołając medyków, przypominały mi, że to wszystko nie sen; nie, to koszmar, który dzieje się naprawdę.
- Szczeniak zablokował się w miednicy, zgniata tkanki. Za długo to trwało. - Delta wstał znad ciała nieprzytomnej wilczycy. Domino ogrzewała kilka błyszczących nożyków nad świeżo rozpalonym płomieniem. Wokół ogniska, na ziemi, rosła czarna plama.
- Przerośnięty? - Gorycz tylko częściowo skryła wzmagający się we mnie niepokój.
- Nie. Otwór miednicy jest tak wąski - odparł medyk lodowato. - Domino kiedyś wzięła to za budowę tkanek miękkich, ale jak się szyjka macicy rozszerzyła, widać, że problem jest w kościach. Do rzeczy. Mogę rozczłonkować i wyciąć tego szczeniaka. W środku jest jeszcze jeden, może dwa, ale pewnie już martwe. Otworzę brzuch i wyjmę, bo jak tam zgniją, matka na pewno się z tego nie wygrzebie. Przy tym wszystkim pójdzie cała macica, pewnie pęcherz i, możliwe, że coś jeszcze - oświadczył cicho, lecz stanowczo. Jego ślepia stężały jak stal, a ja patrzyłem w nie, czując, jak serce dudni mi w piersi. Ciężko było słuchać; każde zdanie uderzało mocniej niż poprzednie. - Albo mogę złamać kość, rozciąć kanał i wyciągnąć to jeszcze żywe, ale matka tego nie przetrwa. Zresztą co tu oszukiwać: czego nie zrobię, jest ryzyko, że jutro im wszystkim groby będziemy kopać. Zazwyczaj ratowałbym waderę i na nic się nie oglądał, ale co z tego, jeśli ona jedną nogą już jest na tamtym świecie.
Zadławiłem się wizją, którą roztoczył przede mną jego plan. Histerycznie pokręciłem głową, próbując uwolnić ściśnięte gardło.
- Delta, ja nie mam prawa podejmować takiej decyzji.
„To nie moje szczenięta. Nie moje. Nie wezmę tego na siebie”.
- A kto ma, ja? Żebyście potem całe życie żałowali i żal do mnie mieli? Słuchaj, ptaku, to nie jest melodramat. Mnie nie będą rozliczać anieli w niebie z tego, że wybrałem, tylko z tego, że kogoś spod kosy nie wyciągnąłem, choć mogłem. Potrzebna mi jest decyzja, tu i teraz.
„Jeśli jest szansa uratować Kawkę, to wyciągaj tego szczeniaka i urwij mu łeb, jeśli trzeba”, mimowolnie rozbrzmiało w mojej głowie, chwilę później zamierając jak przestraszona mysz w polnej dziurze. „Kawko, co mam robić? Na wszystko chciałaś się przygotować, a dlaczego nie dałaś mi żadnych wskazówek na taki wypadek? Chwileczkę, czy nie dałaś? Mówiłaś przecież bardzo wyraźnie”.
Ja się już nie liczę.
„Ale miałaś przecież na myśli coś tak dalece innego...”.
Chcę po prostu żyć spokojnie, razem z tobą, i patrzeć, jak dorastają.
Zamknąłem oczy. Jaskrawe obrazy i echa nieproszone zagłuszały moje myśli. Tyle jeszcze mieliśmy razem do zrobienia. Wszystkie te starania, szczenięta, to przecież dla niej. Czy wszystko było tylko po to, by uczynić ją okaleczoną lub martwą?
Przy tym wszystkim pójdzie cała macica, pewnie pęcherz i, możliwe, że coś jeszcze.
- Domino, czy narzędzia gotowe? - Szorstki głos wraz z białą chmurką pary odpłynął w stronę ogniska.
„Tyle jeszcze moglibyśmy zrobić, ale czy w tym życiu? Na czym stanie ta historia, jeśli ona umrze? Dokąd dotrze, jeśli ona umrze, niczego po sobie nie pozostawiwszy? Co robić, jeśli już wiadomo, że ten rozdział nie będzie mieć szczęśliwego zakończenia? Czy jesteśmy skazani na nieszczęście?”.
- Nie powiadamiaj na razie alf - szepnąłem.
- To jej jedyna rodzina.
W zadumie pokręciłem głową.
- Nie. To nie ich sprawa. Ratuj to żywe szczenię.
Dreszcz odrazy ogarnął mnie, ledwie słowa wybrzmiały. Od pierwszej do ostatniej głoski, z każdej strony przypominały prymitywną zdradę; zdradę Kawki i zdradę siebie, udowodnieniem, że w ogóle byłem w stanie to wyartykułować. Moje ślepia przebiły się przez ciemność i jeszcze raz trafiły w sylwetkę leżącą na posłaniu. Medyk westchnął. Odwracając się z powrotem ku rodzącej, łapą skinął na położną, a na mnie tylko prychnął.
- Wyjdź stąd teraz. Wróć jak wzejdzie słońce. Domino przekaże ci, co dalej.
Odwróciłem się, mechanicznie; nietrzeźwo. Do tamtej chwili wszystko zdawało się bajecznie proste; proste, jakby działo się poza mną. Powikłany poród, logiczny problem do rozwiązania. Coś, co przecież może zdarzyć się przy każdej ciąży. Czasem bywa i tak, że trzeba wybierać.
Och, Szkliwo.
Chciałem odejść, nie przeszkadzać, jak kazał, i to miał być mój kolejny, prosty ruch... ale nogi zesztywniały jak drewniane kołki.
Boże, jak chciałabym, żeby było tak jak dawniej. Spokojnie. Bezpiecznie. Po prostu tak, jak powinno być.
Nie było dobrego wyboru!
Nie było dobrego wyboru?!
Kto inny miał wziąć go na siebie i w imię czego? Kawka odchodziła. Umierała. Jakim prawem miałem bez słowa pozwolić jej zabrać ze sobą szczenię? Żadne życie nie było tym ważniejszym, to nie tak. Nie o to chodzi. Po prostu ich szanse nie były równe. Czy nie jest głupotą kierować się uczuciami i pogrzebać tego, kto mógłby ocaleć, kosztem tego, czyj płomień dogasa?
Trzask ogniska mieszał mi się w uszach z szumem własnej krwi.
„Chyba jestem wynaturzeńcem. Ona wciąż żyje. Ma szansę przeżyć. Jak mogę odebrać ją, aby żyło coś, co jeszcze nie osadziło się w świecie, co jeszcze nie pełni na nim żadnej roli? To nie ono pozostawi w nim po sobie niezapełnioną dziurę”.
Skrzydłem potarłem powieki, jakbym raczej chciał rozetrzeć sobie rozgrzany umysł; najlepiej na miazgę, by przestał robić to, co robił.
„Ja oszaleję. Oszaleję. Ale jeśli ma być jak dawniej... Niech czas cofnie się chociaż połowicznie. Nic lepszego nie może teraz nas spotkać”.
Czy odnaleźć miłość, naprawdę oznacza zagubić cząstkę swojego własnego wnętrza? Czyżbym naprawdę ją odnalazł? Miłość? A może to tylko pragnienie przyjaźni, pożądanie, sympatia, nadal trwające zauroczenie? Czy wiedziałem w ogóle, czym jest miłość?
- Nie, Delta. Bardzo cię przepraszam. - Choć nie odważyłem się już ku nim odwrócić, słuch mówił mi, że wciąż przygotowuje miejsce pracy. - Powyjmuj te szczenięta, zrób wszystko, byle tylko ona nie umarła.
Krew buzująca w głowie jakby nagle zwolniła. Napięcie ściskające pierś odpuściło, co pozwoliło mi wziąć głębszy wdech. Poczułem, jakbym dokonał dobrego wyboru.
- Dobrze, dobrze - odmruknął i przez moment miałem wrażenie, że jego zmęczony głos chciałby złagodnieć. Chrypka zaostrzyła mu jednak krawędzie i wydarła z nich drobne, kłujące skrawki, które rozsypały się w ciszy.
„Ona mi tego nie wybaczy”. Moje mięśnie naprężyły się znowu, a w tętnicach zawrzał wartki potok. „Nie. Zrozumie. A gdy wydobrzeje, adoptujemy szczeniaka, choćbym miał go przyprowadzić z końca świata. Teraz wszystko będzie dobrze. Powinienem zmrużyć oczy, chociaż na chwilę, jeśli chcę doczekać świtu przy zdrowych zmysłach”.
Usnąć: to ostatnie, co byłem w stanie zrobić. Tylko wolne stawianie nogi za nogą przynosiło mi spokój, a rozkołatanemu sercu dawało byle jakie usprawiedliwienie dla niepowstrzymanego pędu.
Drzewa śpiewały nade mną pieśń, której słów nie rozumiałem. Błonia tylko obserwowały srogo, tęczówkami przekwitłych wrotyczy. Posępne wzgórza powitały mnie letargicznym, jesiennym chłodem. Gdy odbiłem się od ziemi, balansując skrzydłami złapałem równowagę na stromym zboczu, a moje pazury zatonęły w obrastającej go trawie, w żyłach płynął już wysiłek, nie strach. Szron osiadający na źdźbłach bladej kostrzewy szczypał mnie w nogi, ale było to tak dziwnie otrzeźwiające, że każdy krok stawiałem z namaszczeniem i oczekiwaniem. Zimny wicher wiał wprost z gór, a mocując się z nim, mogłem wreszcie walczyć z przeciwnością, zamiast z samym sobą.
Wreszcie, z pierwszego szczytu spojrzawszy w dół, zamiast kakofonii niezbornych ruchów gałęzi targanych wiatrem i przysłaniających nocne niebo, zobaczyłem malutki, uśpiony las, spowijany przez powłóczystą wstęgę jasnej mgły. Z góry nie słychać było trzasków i szelestów jakby pozbawionych źródła. Tylko pogłos przyspieszonych uderzeń we własnej piersi nieustannie rozlegał się w uszach.
Przysiadłem na skale, bezmyślnie wpatrzony w ten krajobraz.
Jakże chciałbym ocknąć się z tego koszmaru. Jeśli jednak coś zupełnie innego czekałoby mnie na jawie, czym byłoby, jeśli nie kolejnym koszmarem? Kim bym się stał i w jakim świecie mógłbym odnaleźć się na nowo? A może dla mnie nie było już żadnego świata; tylko wieczne dogorywanie, otępienie i strach.
Wrona usiadła obok i zmierzyła mnie wyniosłym spojrzeniem. Kątem oka dojrzałem, że ma na końcu języka jakieś słowa, ale jeszcze zastanawia się, czy je wypowiedzieć.
Jej pysk, częściowo posiwiałe wibrysy, ruchliwy nos, mrugające oczy... wszystko było tak realne.
- Jak ci się mieszka w WWN? - zapytałem bezdźwięcznie.
- Jak wszędzie.
- To chyba nie za dobrze, jeśli tak często szukałaś lepszego miejsca. Czego szukasz? 
- Tego, czego ty nigdy nie znajdziesz.
Echo jej słów bezładnie krążyło po mojej głowie. Przygarbiony, zerwałem z ziemi jedno oszronione źdźbło i zacząłem zwijać je w palcach. Gdzieś w głębi lasu zakrakał zaniepokojony kruk.
Gdybym tylko potrafił powiedzieć, czy właśnie się obudziłem, czy też zasnąłem. „Jeśli to sen, niech przychodzi nawet więcej podobnych. Wolę to niż bycie ćwiartowanym. A może jednak powoli uczę się żyć ze swoimi koszmarami?”.
- Czego według ciebie mi brakuje? Powiedz proszę wprost.
- Prawdy. Własnej prawdy, w którą można wierzyć całym sercem. Twoje serce milczy. 
Zmarszczyłem brwi. Czy nie miała racji?
- Milczy - powtórzyłem z bezwiedną spolegliwością. - Bo tchu mu zabrakło.
- Kłamstwem się dusi - warknęła, gniewnie naprężając drobne mięśnie na swoim chudym pysku. Prychnąłem.
- Już prawie pomyślałem, że jesteś tylko urojeniem. Co tu robisz?
- U Nadziei wolą strażników niż szeregowców, więc się przebranżowiłam i mam nocny dyżur. - Wzruszyła ramionami. Przyjrzałem się jej od dołu do góry. Wyglądała na Wronę z krwi i kości. Jeśli jednak tak było, zdawało się, że jej gniew i niechęć do mnie po przeprowadzce nieco złagodniała.
- I włóczysz się pasem przygranicznym. Po naszej stronie.
- Postanowiłam zrobić obchód - odparła prędko. W duchu machnąłem na to skrzydłem.
- I jak myślisz, znajdziesz tu swoją prawdę? - rzuciłem, zmieniając temat, ale ona tylko znów wzruszyła ramionami. - Myślę, że znajdziesz. Tego ci życzę. Mam nadzieję, że kiedyś znajdziemy oboje. - Upuściłem zwinięte źdźbło, a ono potoczyło się w dół, po skałach, i... zamiast szybko zniknąć w ciemności, wirowało wciąż dalej i dalej, oddalając się, lecz nie zmniejszając, ani nie ginąc.
Śledziłem je zastygłym wzrokiem.
- Cóż... Ja... Myślę, że też ci tego życzę - odrzekła tymczasem, z zakłopotaniem. Nie zagrzewając miejsca, wstała, otrzepała się z kropel krystalizujących się na jej sierści i zrobiła dwa kroki w tył. Otworzyła i bezgłośnie zamknęła pysk, a potem już tylko jej równy krok na ścieżce pożegnał mnie krótko. Uśmiechnąłem się lekko, ostatni raz wspomniawszy jej zamyślony pysk, zanim nie spojrzałem znów na wprost, w kierunku wschodu. Ze szczytów wzgórz lepiej było widać, że pierwsza łuna napływa ponad horyzont. Poczułem, że powoli gasnę w jej świetle, jak jeden z miliona srebrnych okruchów na nocnym niebie. Świt zaraz miał nadejść. Niósł ze sobą nowinę; gorzką, choć jeszcze nie wiedziałem, czy bardziej dobrą, czy złą.




O brzasku, wczesnym rankiem, chodziłeś po rosie
Wędrowny wiatr ścinał cię z nóg
Byłeś jak słońce; obcy, ranny
I nie znałeś wszystkich znaczeń dróg
I nie wiedziałeś, że droga tak daleka

Czasu było jednak jeszcze aż nadto. Górska ścieżka powiodła mnie pod granicę stepów i tam zostawiła, wyciszonego, lecz bez sił. Pierwsze, nikłe promyki odbijały się od kilku liści, które przed zimą pozostały jeszcze na małej jabłonce. Wsunąłem palec pomiędzy rusztowanie z gałęzi i pogładziłem cienką, giętką gałązkę naszego drzewka. Ot, tak, jakbym wciąż miał wątpliwości, czy jest prawdziwe. A ono wciąż rosło, zdrowe i zielone, jak zagubiona pośród morza trosk kropla nadziei. Młode i niewinne, jak nowonarodzone szczenię.
Od kniei wiało chłodem i wilgocią. Niedobry zapach, gdy przychodzi w nim zdrowieć. Z wewnątrz jednak nie czuło się ani wilgoci, ani chłodu. Było po prostu poczucie bezpieczeństwa, które dawały znajome kąty, a które czuło się najwyraźniej przy każdym powrocie do domu. Wrzos, którego kwiaty już przekwitały, cichutko chrzęścił pod stopami, a warstwa popielatych chmur koiła oczy strudzone białym światłem słotnej jesieni.
Spojrzałem ku niebu, na którego tle, jak na stronie wiekowej księgi, falował ciężki szkic morza sosnowych gałęzi. Drzewa to najbardziej zaufani przyjaciele, nigdy nie zawodzą. Dawanie życia jest wpisane w ich istnienie. Wszystkie sosny były stróżami naszej watahy i tego poranka potęga każdej z osobna, siła pozwalająca lasowi żyć, otuliła moje serce. Wiedziałem, że cokolwiek nie czekałoby mnie na polance, one wciąż będą stały, niewzruszone, rozłożyste, szumiące.
Stanąłem naprzeciw jednej z nich, w zbyt silnym, podskórnym szacunku, by odważyć się jej dotknąć. Wzrokiem tylko przesunąłem wzdłuż gładkiej kory, w górę, gdzie wśród fal sosnowych koron krzyżowały lot kruki.
Ominąłem ostatni pień i schyliłem się, przechodząc pod gałęziami berberysu.

A droga wiodła od progu
Była jedwabista, a czasami jak bestia
I łamała się, wiła się droga
I echo krzyczało: nie wierz
Nie ufaj tej ciszy

- A jednak obie żyją. - Domino, widząc mnie, wstała i kiwnęła mi, bym się zbliżył.
- Obie? - pisnąłem. Moje mięśnie naprężyły się odruchowo, a szyja wyciągnęła do góry, by oczy mogły śledzić ruchy położnej. Ta wycofała się ku wilczycy przeniesionej na moją część legowiska, która była jeszcze czysta, niepoplamiona krwią. - Kawka... To znaczy, że ma córkę?
Chciałem pytać, jak to możliwe, co się stało, ale ubiegło mnie niezadowolone pojękiwanie, wydobywające się z jakiegoś małego gardziołka. Domino delikatnie uniosła materiał, którym przykryta była maciupeńka istota, wtulona w sierść matki.  Z opóźnieniem przypomniałem sobie o konieczności oddychania, a wachlarz emocji zawirował mi pod żebrami i znów skłonił serce do tańca. Przez tę krótką chwilę niewiele zdołałem wyczytać ze zmęczonych oczu wilczycy, która przez cały czas czuwała nad matką i dzieckiem. Własny umysł za to zdążył dopasować jej pysk do setki możliwych scenariuszy, a prawie każdy z nich przewidywał cud, bo niczego bardziej prawdopodobnego nie umiał wymyślić.
Usiadłem przy Kawce, która wciąż była nieprzytomna.
Wtedy spostrzegłem drugą. Szczenięta były dwa. Zamarłem.
Powoli sięgnąłem materiału, odsłaniając nieco więcej. Kilka kropel stygnącej krwi zabarwiło trawę. Równo zszyta rana ciągnęła się od zapadniętego brzucha, aż do samego ogona. Położyłem płachtę z powrotem.
- Domino. Powiedz mi w końcu, co się stało.
- Tak mi przykro, Szkliwo. Delta chciał zrobić, jak prosiłeś, ale Kawka zaczęła się nam zatrzymywać.
- Co masz na myśli...
- Jej serce stanęło. Zreanimowaliśmy ją, ale zanim się udało, Delta podjął decyzję o ratowaniu szczeniaka.
Najpierw pokręciłem, a następnie pokiwałem głową. Nagle wszystko znów wydało się nierealne. Nawet uchylone oczy, które spojrzały na mnie z posłania, patrzyły obco, jakby już straciły połączenie ze światem. A jednak jej łapa objęła maleńkie, szczenięce ciało. Ogon oplótł oseski z czułością.
Gdyby tylko nie była w tamtej chwili tak bezbronna. Gdyby mogła podnieść się, usiąść na przeciwko mnie i powiedzieć ze swoim zadziornym uśmiechem: „A widzisz, udało się!”. Ale nie była w stanie. Wyczerpana, śpiąca i obolała, przymknęła oczy, po czym z zupełnie nieoczekiwaną falą ufności przysunęła pysk do mojego skrzydła i wtuliła się w szare pióra, jakby sama była słabym szczenięciem. Zdobyła się tylko na cichy szept.
- Są?
- Dwa.
- Dobrze. - Z ulgą zamknęła oczy. Serce podeszło mi pod samą krtań.
„Kawka... Wybacz mi. Prosiłem, żeby wycięli szczeniaka”. Nie mogąc powstrzymać drżących palców, chwyciłem jej łapę i przycisnąłem do dzioba. Przez łzy dostrzegłem, że kąciki jej pyska drgnęły.
- Zajmiesz... się? - wyszeptała. W pierwszym odruchu chciałem odrzec, że już niedługo, gdy z tego wyjdzie, zaopiekujemy się nimi razem. Ale po co rzucać słowami bez pokrycia, komuś, kto o wszystkim wie i wszystko czuje?
- Oczywiście.
Malutka głowa wysunęła się spod płachty. Sylwetka szczenięcia drżała lekko, ale jego serce biło równo i spokojnie.
Na cóż komu one? Kto się nimi zajmie, kto miał poprowadzić je ku światu, gdy matki zabraknie? Kto odpowiadał za życie powołane w tych okolicznościach? Przecież ja. Nie byłoby ich, gdyby nie moja cholerna nadgorliwość. I gdyby nie ona, Kawka żyłaby jeszcze długo, w pełnym zdrowiu. Na kim spoczywał obowiązek zajęcia się tymi szczeniętami, jeśli nie na mnie? Przecież one były też moje.
- A będziesz patrzeć, jak rosną? - Drżące powietrze wypłynęło mi z gardła. Nie wiem, czy usłyszała, ale nie zdążyła już odpowiedzieć. Znowu zapadła w sen. Na moim ramieniu osiadła drobna łapa.
- Idź do lasu, przygotuj dom na przyjęcie nowych mieszkańców.
Zgodnie pokiwałem głową, ale coś nadal nie pozwalało mi odejść.
- Co powinienem przygotować?
- Mchu nanieś, żeby dało się nim osłonić szczenięta. Weź trochę słomy od nas, ze szpitala. Jak sekretarza wilki przyniosą resztę, to się zwróci z nadwyżką. - Biała wilczyca westchnęła ze zmęczeniem.

A świty tu ciche, cichutkie
Pokryte pasmami mgły
Jeziora płoną szkarłatem

A świty tu ciche, cichutkie
Jak jabłonie sokiem wypełnione
I słońce jak w łapach trzmiela

Zbierałem więc mech, zrywałem rdzewiejące wrzosy. Blady fiolet opowiadał krótką historię pożegnania z baśnią, której oszukańczym morałem okazała się czysta, biała strona, każdemu mówiąca co innego, a w rzeczywistości po prostu pusta, pozbawiona choć słowa nauki.
Poszedłem do jaskini medycznej, gdzie przydzielono mi trochę słomy.
- Z jednym nam się poszczęściło - zagadnął mnie Delta. - Popytałem i ledwo wieść wyszła poza szpital, znalazłem im mamkę, jeśli będzie potrzeba.
Z wdzięcznością kiwnąłem głową.
Położna kazała wierzyć w cud. Gdy zawodzą zmysły, które pozwalają każdemu śmiertelnikowi poznawać świat, łatwiej wierzyć w cuda; przeto i ja próbowałem. Nie wiedziałem co robić, więc tylko leżałem przy Kawce, czekając, aż ocknie się, powie coś, chociaż pokaże. Jej ciało było coraz cieplejsze, oddech coraz płytszy. By nie marzła, obejmowałem ją skrzydłem, a potem, gdy to okazało się nieskuteczne, okryłem szczelniej, jesionką. Z początku mruczała coś przez sen, a jej czoło i wargi marszczyły się z bólu. Obudziła się jeszcze kilka razy, by napić się podsuwanej jej wody. Próbowała się odzywać, ale jej pysk wydawał z siebie już tylko bezdźwięczne szmery. Mimo to, za każdym razem, gdy unosiła powieki, jakaś iskra nadziei rozjaśniała nasz dom.
Aż za którymś razem zamiast otworzyć oczy i napić się wody, jedynie napięła szyję i odetchnęła nieco głębiej. Wtedy coś podszepnęło mi, że to już koniec. Rzeczywiście kolejnego wdechu nie wzięła.
Delta pojawił się na naszej polance już tylko po to, by stwierdzić zgon. Oznajmił przy tym, że przynajmniej na kilka dni trzeba zabrać szczenięta do jaskini medycznej, by zajęli się nimi bardziej kompetentni ode mnie. I tym razem zdołałem tylko obojętnie pokiwać głową.
Nie jestem pewien, co czułem, patrząc na nią, nieruchomą, zimną; tężejącą na posłaniu. Tak dużo, ale nic, na czym mógłbym się choć na chwilę zatrzymać. Słyszałem jej głos. Patrzyłem jej w oczy, choć były zamknięte. Widziałem, jak raźnie idzie przez las, jak oddycha pełną piersią, choć leżała niczym rzeźba wykuta w skale. Widziałem jak się śmieje; wtedy, gdy dowiedziała się, że jej największe marzenie właśnie się spełnia.
Ja też uśmiechnąłem się. Delikatnie wziąłem ją za łapę. Zawahałem się, czując, że dotykam czegoś innego, niż wcześniej. Chłodna i sztywna kończyna nie należała już do wilka. Nie stawiała mocnego oporu, ale całe ciało poruszyło się przy tym nieznacznie. Kawka chyba nigdy go nie stawiała, choć lubiła robić na przekór, jakby cały czas mrugała do mnie i bez słów dawała znać, żeby walczyć o zgodę; na rozmowę, wspólną decyzję, czy po prostu spotkanie spojrzeń. Robiła to zupełnie nieświadomie. Tak jak w tamtej chwili. Czyśmy nawzajem nie złowili się w sieć, z której uwolnić może tylko czas?
Koniec. To koniec naszej historii.
Znikła roześmiana wilczyca z chabrem za uchem. Las rozświetlony letnim słońcem ucichł i zaszedł mgłą. Czy to naprawdę już koniec?
Jakkolwiek chciałem choć jedną łzą upuścić sobie z głowy zgryzoty, żadna nie chciała wypłynąć spod powieki. Popiskiwanie sierot, dochodzące spod suchego mchu, było głośne i pełne zdrowej mocy. Narodził się owoc miłości i pasji. Spadł z drzewa i od razu przykryty został przez ostatnie, opadłe liście.
Szczerze mówiąc, dopiero w siedzibie medyków przyjrzałem się szczeniętom. Wcześniej były dla mnie tylko tłem, uciążliwie jęczącymi częściami Kawki. Gdy czołgały się po sienniku w pustej jaskini, okazało się nagle, że są dwiema prawdziwymi, osobnymi postaciami, które wyrażają siebie całym swoim maleńkim jestestwem i już uczą się świata swoimi krecimi łapkami i garbatymi noskami. Może to umaszczenie sprawiło, że tak przypominały matkę i że przy pierwszym naszym spotkaniu tak zlały mi się ze sobą.
- Szkliwo. - Hiekka stanął nad nami, niedbale wyprostowany, przyciągając moją uwagę w sposób, w jaki zazwyczaj czyni się to z dziećmi lub służącymi. Podniosłem wzrok. - Sekretarz cię wzywa. Mówi, żebyś postarał się dotrzeć przed zmrokiem.
- Już. Już idę. - Przy gwałtownym wydechu powietrze zasyczało mi na języku. Nogi zatrzęsły się, unosząc cały mój ciężar.

Wiedziałeś?
Niełatwo przedzierać się przez mgłę
Lekko się potkniesz i możesz upaść
Trzeba wierzyć, kochać, żyć w prawdzie
Aby ukochana kochała
Aby się ciebie doczekała

„To absurd. Ja już naprawdę biegam po pustej stronie”, myślałem, wsłuchując się w jednostajny chrobot igliwia pod nogami. Na południu dźwięk ten momentami mieszał się z chlupotem i o tej porze roku tylko idąc po linii pagórków można było liczyć na przejście przez ziemie WWN suchą stopą. Od tej pory znów miałem pokonywać tę trasę sam. Kawka była już gdzie indziej. Jakie to okropnie dziwne.
Rozejrzałem się wokół. A wokół tylko puszcza... i jaskinia sekretarza majacząca w szarości.
- Towarzyszu sekretarzu, wzywaliście.
Ableharbin odłożył na bok polano, strzepnął z palców czarny pył i wstał. Powitał mnie bez swojego wodzowskiego uśmiechu. Choć widziałem na jego pysku ślad troski, jego ton pozostał oficjalny.
- Dziękuję za szybkie przybycie. Wybaczcie, że zajmuję wasze myśli w tak trudnym czasie.
- Tak bywa. Czego potrzeba? - Spytałem chłodno, nawykowo przyjmując jego doinformowanie za pewnik.
- Niedobrze się stało.
- Niedobrze. - Odwróciłem wzrok.
- Ufam, że postąpiliście właściwie.
Znów spojrzałem mu w oczy, tym razem z uczciwym niepokojem. Nie mogłem źle go zrozumieć. A może to on mówił o czymś zupełnie innym i nie zrozumieliśmy się od początku? O czym jednak mógł mówić, jeśli wiatr nad Watahą Srebrnego Chabra gwizdał tylko melancholijną melodię natury przygotowującej się do snu? Jeśli nie wzburzało go nawet skrzydełko motyla ani żadne złe słowo?
- Co macie na myśli? - mruknąłem, a moje oczy odruchowo zawęziły się w czujne szparki.
- Pozwoliłem sobie zasięgnąć wiedzy. Śmierć zdrowej i jeszcze nie tak starej wilczycy, by mogły żyć szczenięta, to dość rzadka ścieżka przy skomplikowanych porodach. Zazwyczaj w takich przypadkach pozwala się na stratę młodych. Nie wszyscy patrzą na to w pragmatyczny sposób.
Zadrżałem, wyjątkowo nie z zimna, a ze złości.
- Pragmatyczny sposób? - Wyplułem te słowa jakby były kawałkiem rozżarzonego węgla. - Bzdura. To była decyzja medyków. Prosiłem, by ratowali matkę, ale to okazało się niemożliwe.
- Po naszych ziemiach roznoszą się inne plotki. Kawka miała przyjaciół, którzy nie rozumieją takiego obrotu wydarzeń. Ja w to nie wnikam, ale martwi mnie, że rzecznik WSC jest kojarzony z tą smutną sprawą.
- Poradzę sobie.
- To nie pierwszy raz, gdy ktoś może zarzucić wam udział w odebraniu życia.
- Brednie.
- Jestem przygotowany i na nie. - Wrócił na swoje miejsce położył sobie przed oczyma jakąś kartkę, odłożoną wcześniej na bok, oddzielnie od reszty dokumentów. Jego zapewnienie nie napełniło mojego serca spokojem, wręcz przeciwnie. - Posłuchajcie. Co jakiś czas przychodzą do mnie wieści z Najwyższej Izby Kontroli Leśnej. Wiem, kiedy pojawia się u nich nisza na świeżą krew. Przeniesiemy was tam.
Podniósł wzrok i spojrzał na mnie wyczekująco. Wtedy w roju kropek ujrzałem kształt i wreszcie zdołałem je połączyć. W ten sposób wygodniej było odczytać z niego krótki i przejrzysty komunikat: „Uspokój się, sprawa jest już przesądzona”.
- Ach tak. Więc o to chodziło. Przez cały czas, po to te wszystkie wasze pytania.
- Postawmy sprawę jasno. Czeka was ostracyzm i oburzenie obyczajowe.
- Pogadają i przestaną. Przeżyłem już gorsze rzeczy.
- Nie. Niepotrzebny mi rzecznik, którego wytyka się palcami i wyzywa od morderców.
- Więc mnie zwolnijcie.
Ableharbin przymknął oczy i z lekka pokręcił głową. Zrobił to z dosadnym rozczarowaniem moją nierozważną postawą, niezwykle wymownie, choć na tyle tylko, by zachować pełnię swojej przywódczej godności.
- Towarzyszu Szkliwo, znamy się już całkiem długo. Wiem, jaki macie potencjał i jakie opory przed wykorzystaniem go. Chcę dać wam szansę na wyniesienie czegoś dobrego z tragedii, która was spotkała. Nie mogę pozwolić, żebyście się w niej zatracili. Musicie działać dalej, dla swojej watahy. Zmiana środowiska będzie dla was bezcenna, nawet jeśli jeszcze nie jesteście tego świadomi.
- Raczycie żartować - oświadczyłem stanowczo. - Mam zostawić tu wszystko i odejść? Muszę zająć się szczeniętami. Straciły matkę, ojca właściwie nie mają. - Umilkłem. Tylko moje myśli odważyły się wyrazić nieco więcej niż słowa. „I niestety przyczyniłem się do tego”.
- Wasze szczenięta zostaną tutaj, a ja zagwarantuję im opiekę i najlepszych wychowawców. Jako sekretarz Watahy Wielkich Nadziei przyrzekam, że będę traktować wasze dzieci je jak własne. Dam im więcej, niż wy zdołalibyście jako asystent alfy i były rzecznik. - Lekko wychylił się do przodu. Wiedział, gdzie uderzyć, bym nie mógł się bronić. Czego się zresztą spodziewałem? Wchodzenie z nim w dyskusję było niczym więcej niż sztuką dla sztuki. - Niniejszym daję wam polecenie służbowe. Zostaniecie skierowani do pracy w siedzibie Najwyższej Izby Kontroli Leśnej. Nie spędzicie tam całego życia. Póki co tylko tyle, ile będzie trzeba.
- To znaczy, ile? Rok? Dwa? Pięć? Do śmierci?
- Tyle, ile będzie trzeba - powtórzył cierpliwie. Poczułem chłód; może to cała jaskinia oziębiła się w mocy jego spojrzenia, a może onieśmieliło ono tylko moje serce.
- Towarzyszu sekretarzu... dlaczego to robicie? Czy nie zasługuję chociaż na wyjaśnienie?
Wilk uśmiechnął się wreszcie i znów zaczął przypominać sekretarza, którego znałem z codziennych rozmów i pełnych życia wieców, choć jego wzrok nadal prześwietlał mnie do kości. Chwilę zajęło mi przypomnienie sobie, gdzie już widziałem to dogłębne spojrzenie, aż światłość doświadczenia oblała moje oczy. Szykowało się jakieś wyznanie i Ableharbin jeszcze upewniał się, czy jestem godzien, by usłyszeć je ze szczegółami.
- Otrzymacie je, tak czy inaczej - orzekł w końcu. - Nam tutaj, na wschodzie, wydaje się, że jesteśmy odcięci od wpływów z góry. Nie kręcą się nam po lesie urzędnicy z NIKL-u. Niektóre wilki nawet nie potrafią już rozwinąć tego skrótu. Mimo to, po objęciu stanowiska, na wszelki wypadek skutecznie spróbowałem umieścić tam swoich informatorów.
„Całkiem spodziewane”, pomyślałem, słuchając jego przemowy z kamiennym obliczem. Przestawała przypominać próżną mowę motywacyjną. Rzeczowość, którą usłyszałem w jego głosie, była tyleż nurtująca, co złowróżbna.
- Po odejściu Derguda otrzymałem od jednego z nich niepokojące wieści - kontynuował. - Zapewne wiecie, że za WSJ od NIKL-u dzieli nas już tylko trochę gór i pas niezalesionych równin. Nie ma tam żadnej watahy. Żadnej strategicznej strefy buforowej. Tymczasem NIKL zaczyna interesować się Watahą Szarych Jabłoni. W jego siedzibie mówi się, że brak władzy w watasze oraz jej stan prowadzi do destabilizacji Wschodnich Ziem, a także stwarza zagrożenie dla pokoju i równowagi wszechwatah. W te opowieści wierzą mieszkające tam wilki. Ta kwestia została poruszona także podczas ostatniej misji dyplomatycznej na ziemiach zachodnich. NIKL szuka tam wsparcia. Jeśli je otrzyma i wkroczy na Wschodnie Ziemie, grozi nam poważny konflikt, być może nawet zbrojny. WSJ oczywiście nie wpuści ich tam bez walki. Klany będą chciały zachować dominację nad swoim terytorium.
- To więcej niż pewne - przyznałem.
- Ale Wataha Jabłoni jest zbyt słaba, by postawić na swoim. Jedyne, co z tego wyniknie, to przelew krwi za zachodnią granicą, a dla obu naszych watah, co najmniej straty gospodarcze. A gdy NIKL zrobi z WSJ kolonię, spodziewacie się, co będzie dalej. Niebezpiecznie jest mieć hegemona po drugiej stronie ścieżki. Niech siedzą u siebie, w centrum, za nas się nie biorą.
- Jak rozumiem, przede wszystkim dlatego, sekretarzu, tak się wam śpieszy, żeby zająć WSJ.
- Jeśli nie uda się nam to jako pierwszym, będziemy zmuszeni, by walczyć o wypchnięcie Najwyższej Izby z terenu naszych zachodnich sąsiadów.
- Nie mamy dużych szans, że to się uda.
- Obecnie nie mamy, towarzyszu - stwierdził ponuro. - Ale to, czy uda nam się zawczasu zapobiec konfliktowi, to już inna historia. Wszędzie są struktury, w które można przeniknąć. Każdą organizację, watahę, partię, wszystkie służby tworzą wyłącznie zwierzęta, takie jak wy czy ja. Nie idziecie na surowe. Nasze wilki już są tam obecne. Potrzebuję tylko kogoś niezależnego, kto spojrzy świeżym okiem, oceni, czego brakuje, uzupełni i pozbiera składowe, aż wreszcie coś nam z nich ułoży.
- Spróbuję sprostać waszym oczekiwaniom... i doceniam waszą szczerość.
- Uczciwie za nią zapłacicie. Ja dotrzymam danego wam słowa. A czy wy go dotrzymacie?
- Bądźcie spokojni, sekretarzu.
- Tego wystarczy. Nie martwcie się oczekiwaniami, nie przewyższają waszych zdolności. - Jego oczy rozpromieniły się, aż przez chwilę miałem ochotę odwzajemnić jego uśmiech. Powieki jednak były zbyt ciężkie, a policzki zdrętwiałe z napięcia i zmęczenia. - Poza tym wiem, że znacie NIKL lepiej niż ktokolwiek tutaj. Jeśli nie z tego życia, to z poprzedniego.
„Och, sekretarzu, żebyś nie musiał tak zawieść się na mnie, jak na niektórych swoich informatorach”, westchnąłem w duchu.
- Zostaliście wyznaczeni do bardzo ważnego zadania, towarzyszu Szkliwo. Nie zapominajcie o tym - nakazał na zakończenie, tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Tak, tak. Pamiętałem.

Niczego nie szukaj, nie wyglądaj w tym życiu
Oto serce, i wszystko już masz
Oświetli twoją wierność ojczyźnie
Ta poranna łuna
W końcu po to jest łuną

Jak potężne siły mogą działać na tak niewiele znaczące w wielkim świecie stworzenie? Czy oby na pewno każdy może układać swój los, jak zapragnie, jeśli jest szarpany ciągle przez tak wiele niezależnych od niego mocy? Dopiero gdy opuściłem jaskinię sekretarza, gdy moje oczy oświetliło pełne słońce, bory zaszumiały nad głową, a wiatr przyniósł ich wilgotny zapach, pojąłem wagę postanowienia przywódcy. Kilkoma słowami wyrwało mnie ono z właściwego miejsca i cisnęło gdzieś w pustkę. Byłem jeszcze w swoim lesie, szedłem po swojej ziemi, a jednak dla niej już prawie nie istniałem. Miałem stać się tylko wspomnieniem, niepotrzebnym umysłowi, który usuwa je przy pierwszej okazji, zaabsorbowany ciekawszymi, ważniejszymi zjawiskami. Przeszłością wypartą przez nieskończone „Tu i teraz”.
Zmierzałem ścieżką na północ, do jaskini alf i nie mogłem uwierzyć, że być może idę nią po raz ostatni na długi czas. Gdy przystanąłem na skraju polanki i ujrzałem Agresta, który z zaangażowaniem tłumaczył coś Legionowi, postanowiłem nie przeszkadzać im i poczekać, aż alfa skończy myśl. Rzeczywiście, byłem w tym miejscu już zupełnie nieistotny. Mógłbym odejść tak, jak stałem, nie martwiąc się, że komuś zabraknie mojej pomocy czy obecności.
- Cześć pracy.
Agrest wzdrygnął się, najwyraźniej zaskoczony moim przybyciem. Legion skinął mi głową.
- Mój miły. Tak mi przykro - stwierdził alfa bezdźwięcznie. - Naprawdę przykro mi, Szkliwo.
- Wiem, rozumiem.
- To była taka dobra dziewczyna - mówił, jakby bał się dać mi czas na rozbudowaną odpowiedź. Wyglądało na to, że jednak czekał i miał już przygotowane słowa na nasze spotkanie. A może po prostu musiał wyrzucić z siebie swój żal. W jaskini alf nie miał do tego kompanów. Wiedział, że Nymeria słuchałaby tylko z litości do niego samego, a Legion ledwie znał zmarłą.
Była matką. Była... moja. Zostawiła nas, wykrwawiła się razem z sercem naszej polanki, które nie miało już czego pompować i dogorywało w ostatnich spazmach, puste.
- Dobra. Mogła jeszcze żyć, gdyby nie...
- Postaraj się może o tym nie myśleć. Czas leczy rany, ja już się tego nauczyłem - przerwał mi z pełną niepokoju nagłością. Może i mądrze mówił; co z tego, gdy wszystko nagle stało się Kawką? Jesienne słońce, góry, zamarłe w bezwietrzny dzień listki berberysu.
- Muszę. Mam do załatwienia bardzo ważną sprawę. I mam ogromną prośbę do was.
- Mów.
- Sekretarz wysyła mnie do Najwyższej Izby.
Jego ślepia naraz zapłonęły żywym ogniem.
- Co to ma znaczyć? Teraz? Bez mojej wiedzy? Po co?
- NIKL ostrzy sobie zęby na Watahę Jabłonek. Trzeba sprawdzić, czy nie będzie nam to zagrażać.
- Nam zagrażać? - Zmarszczył czoło, lecz szybko związał fakt z wnioskiem. - Cholera. No tak, nie chcemy ich tu. Czy tam już się coś dzieje? Sekretarz wysłał tam szpiegów?
Gdy zrozumiał, co ma być przyczyną mojego zesłania na zachód, nawet nie próbował mnie zatrzymywać. Trudno było mieć mu to za złe. To ja powinienem wziąć się w garść i stanąć na wysokości zadania. Służyć swojej ziemi tam, gdzie bardziej jej się przydam.
„Ale co tu zastanę, jak wrócę?”, myślałem. „Kto się o nią upomni, gdy nadejdzie potrzeba? Czy pozostaje mi ślepo zaufać sekretarzowi?”.
- Ma informatorów - odmruknąłem, przypomniawszy sobie, że alfa czeka na odpowiedź. - Ale ja nie o tym. Muszę zatroszczyć się teraz o szczenięta.
- Kto właściwie jest ich ojcem? - Agrest zafrasował się. Jego podbródek drgnął, a wibrysy zafalowały pod wpływem przelotnego grymasu na pysku. Legion, do tej pory w ciszy siedzący obok ojca, gdy tylko temat zszedł z rozgrywek politycznych, poczuł się zwolniony; a może po prostu nieupoważniony do słuchania. Wstał dostojnie i bez słowa wycofał się do jaskini.
- Na ojca nie liczę. Bleu ma wystarczająco pracy i dzieci na głowie, a Rubidowi nie powierzyłbym nawet kamienia. Zresztą nawet nie jest pewne, który jest ojcem i czy tylko jeden.
- Och.
- Agrest, chcę, żeby te dzieci dostały wszystko, co najlepsze. I tak będzie im ciężko. Sekretarz obiecał pomóc w ich utrzymaniu, ale chciałbym, żeby mogły zostać w WSC. Polankę już mają, tam mogą sobie zamieszkać, gdy wyrosną. Chodzi tylko o to, żeby ktoś się nimi zajął, dopóki nie wyrosną.
- No proszę, taki zaszczyt mnie kopnął. - Wilk podrapał się w głowę i stęknął, nad czymś się zastanawiając. Nie spuszczałem z niego wzroku. - Niech chowają się tu z nami. Kawka była dla mnie jak córka. I jak mógłbym tobie nie pomóc, jeśli ja mogłem na ciebie liczyć jak na własnego brata?
Poczułem, jak szczęki zaczynają boleć od odruchowego zaciskania. Jego wyznanie wzbudziło we mnie niewyrażony niczym protest. „Brzmisz jakbym odchodził na zawsze. Przecież będę robił wszystko, żeby wrócić i wrócę, gdy tylko zdołam”.
- A Nymeria? Chyba powinienem z nią porozmawiać?
- Ani mi się waż! - Jego łapa huknęła w ziemię. Skuliłem się impulsywnie. - Wtedy dopiero może zacząć kręcić nosem. To są dzieci mojej zmarłej kuzynki i koniec dyskusji.
- Dziękuję - szepnąłem. - Ja za jakiś czas wrócę, Agrest, wiesz... Wrócę.
- Wiem, że wrócisz. Tylko nie wiem, czy mnie tu wtedy jeszcze zastaniesz. - Zaśmiał się słabo. - Póki co odwiedzaj nas, kiedy tylko zdołasz.
- Obowiązkowo - wymamrotałem.
- I wysyłaj nam listy. Razem nauczymy twoje szczeniaki pisać, jak za dawnych czasów. - Po jego oczach widziałem, że zaczyna układać jakiś nowy plan. - Pora znowu zatrudnić listonosza.
- Kogo masz na myśli? - Podejrzliwie zmarszczyłem brwi.
- Kaja, oczywiście. Niech się na coś przyda.
Wolno skinąłem głową. Nie żebym był rad słyszeć, że to właśnie on będzie moim jedynym łącznikiem z WSC, ale lepsza rublia w na horyzoncie niż wilk na drugim końcu świata. Rzecz przecież tylko we wręczeniu mu kawałka papieru. Co mogło pójść nie tak?
- Trzymaj się, Agrest. W dobrym zdrowiu, żebyśmy jeszcze niejeden plan mogli wprowadzić w życie, jak wrócę.
- Nie zakorzeń się tam tylko za bardzo. Pamiętaj, kto jest twoim prawdziwym pracodawcą! - Basior drżącą łapą poklepał mnie po ramieniu. - Żebyś w ogóle chciał jeszcze do nas wrócić.
Tak, tak. Zapomnieć nie zamierzałem.
- A co mnie tam może zatrzymać. - Uśmiechnąłem się z powątpiewaniem, nie zaprzeczając jedynie po to, by nie prowokować dyskusji. Agrest mógł mówić i myśleć, co chciał, wyobrażać sobie kuszące szanse w wielkim świecie, wysokie stanowiska i zagraniczne delicje. Ja wiedziałem swoje i byłem pewien, że za zachodnią granicą Wschodnich Ziem kończył się mój świat. Dalej nie było już niczego, co mogłoby mnie skusić. Gdy zapadła cisza, odetchnąłem, zbierając się do pożegnania. Nie było sensu tego przedłużać. - Do zobaczenia, szefie. Niedługo.
- To... - Zawahał się i zakaszlał, tym razem chyba tylko próbując zyskać na czasie. Z jego pyska uleciała chmurka mlecznego powietrza. - A zresztą, co tu dużo mówić.
Kolejny świt był cichym, świetlistym, a pasma mgły łaskawymi dla oczu wyczerpanych bezsenną nocą. Świeża mogiła patrzyła na mnie z dołu, cicha i chłodna.
Mawiają, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. „Doprawdy?”, zapytałem w ciszy. „Nie każ mi, Boże, długo czekać. Pokaż mi, ile tego dobra tutaj zostanie”.
Choć Kawki nie było ze mną, nie czułem pustki. Zamknąłem oczy i, choć nie poruszyłem się ani o milimetr, ostatni raz wziąłem ją za łapę, wyraźnie czując jej ciepło i miękkość. Zimny wiatr zatańczył wokół, przypominając, jak blisko do rozstania. Łatwiej odchodziło się z myślą, że już nie będzie na mnie czekać. Chociaż zawsze będzie gdzieś tam, na naszej ziemi, gdzie będę mógł wrócić, gdy moja praca zostanie już wykonana.
Nie dane było tej historii szczęśliwie się zakończyć. Widać, nieliczne mogą liczyć na taki przywilej, a i tak trzeba je zamykać, w ciszy, bez fajerwerków, i tak samo rozpoczynać kolejne, wprawiać w ruch bezlitosne, błędne koło, licząc, że los kiedyś wreszcie się odwróci, już na dobre.
„Daj mi tylko sił”. Niebo milczało, słysząc moją prośbę.

*

Tak oto dopełnia się zwykła kolej rzeczy. Niestrudzone krążenie, a potem jego nagłe zatrzymanie, niezależnie, czy się go spodziewano, czy nie. Stężenie pośmiertne, by łatwiej było uwierzyć, że to już koniec. Idea wiecznego odpoczynku, którą można potraktować jako złudzenie, nic znanego nie trwa bowiem wiecznie, a świat bez chwili wytchnienia pędzi dalej. Wciąż rozlegają się głosy, choćby i za grobem, wciąż coś trwa i ktoś żyje, choćby jako robak, którego bierze się za najgorsze zło. Bo i robakowi chce się żyć, wszystko jedno, za nic czy za najwyższą cenę; po prostu, za życie. Chce się żyć i chce się czuć, grać i wygrywać. Chce się żyć nadzieją i wolą.
Za ciebie i za mnie. Nadzieją, że coś jeszcze dobrego czeka nas za dzień lub dwa. Wolą dążenia stale naprzód, choćby czołgając się, nieporadnie i za wolno, za swoimi mrzonkami. Za widna lub po omacku, po równi pochyłej, nie wiedząc, czy prowadzi ona na szczyt, czy na dno. Po prawdzie, prowadzi po prostu w przyszłość, nigdy nie sięgnąwszy ani dna, ani szczytu. Po co więc wiecznie gonić za odpowiedzią na pytania, które nie cichną, mimo że odpowiedź nie nadejdzie? Aby pokonać zmęczenie wzrastające w niechęć, słabość oraz strach, który ona budzi. Ułagodzić rozpacz, z której wreszcie zradza się poczucie beznadziei.
Mimo to wszystko, wciąż zadaję pytanie, na które najtrudniej odpowiedzieć, a bez którego pojęcie istoty rzeczy zdaje się niemożliwe: Dlaczego?
Lecz nikt nie słucha. Nikt nawet nie słyszy.
Nikt nie woła. Naprawdę pora wyruszać.


Koniec aktu szóstego

Koniec trasy.

Lecz nie koniec naszej historii. Czytelników prosimy o zabranie bagażu oraz przesiadkę do pociągu „Oko nieba”, który odjedzie z peronu 2025. Dziękujemy za wybranie naszych linii.
Dziękuję, że byliście i jesteście ze mną. Moi wspaniali Recenzenci, to dzięki Wam Rdzeń żyje. Mimo wszystko.


* W podziękowaniu dla pana Szostakowicza, za napisanie ze mną ostatniej części Rdzenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz