środa, 4 grudnia 2024

Od Agresta - „Rdzeń. Nikt nie słucha”, cz. 1.18

Z pustej ciemności zrodziła się ciemność o kształtach lasu. Tylko po tych kształtach mogłem poznać, że nie jestem zupełnie ślepy. Noc zastała mnie gdzieś poza domem, bez pamięci i celu. Miejsce było nieciekawe, ale nie czułem w nim dużego niepokoju. Trochę tylko zesztywniałem od chłodu...
Chciałem rozejrzeć się, bez wielkiej nadziei na dostrzeżenie czegokolwiek, co nie byłoby zarysem drzew. Szyja jednak zastygła i straciła moc. Oddech zamarł. Choć odcinające się od mrocznego nieba pnie sosen widziałem wyraźnie, czerniało mi przed oczami. Choć ani drgnąłem, po całym ciele rozpełzło się uczucie drżenia. Skóra spięła się, jakby przymarzła do tkanek. Skrzydła dotykały ciała, ale ciało było zupełnie nieswoje. Zimne, nieruchome, jakby martwe.
Dusiłem się. Naprawdę, czy tylko we własnej głowie? Nie potrafiłem rozpoznać. Nie wiedziałem: rzeczywistość to, czy sen. Na pierwsze, to, co czułem, zdawało się zbyt niewiarygodne, a na drugie, zbyt realne.
Jak żałośnie słabe i bezbronne bywa zwierzę we własnym ciele. Nieruchome żebra nie mogły chwycić ni łyku powietrza, ale nie osuwałem się na ziemię. Stojąc, słabłem, niczym usychające drzewo. Jedno mogłem zrobić; uniosłem oczy ku niebu. Nie było na nim ani jednej chmurki... i ani jednej gwiazdy. Tylko nieskończona głębia jednej barwy. Cóż więcej było robić? Stałem i patrzyłem.
To był sen. Sen oczywisty, rozpoznany. Za taką oczywistością zdążyłem już zatęsknić, cierpiąc na mieszanie wizji sennych z rzeczywistością. Brakowało w nim jednak życia, które zazwyczaj odtwarzałem w głowie, śniąc. Nie było nikogo, z kim mógłbym porozmawiać; nikogo, kogo miałbym się bać lub z kim walczyć.
„Boże, kimkolwiek jesteś, z czyjej woli wszystko jest właśnie takie. Po co to wszystko? Dlaczego przez całe życie zadajemy sobie pytania, na które nie da się odpowiedzieć? Dlaczego wszystkie szlaki muszą być pełne ślepych zaułków? Czy tylko po to, byśmy wiecznie szukali i mylili się, ze złudną lecz niewyczerpaną nadzieją na coś, czego nie ma?”.
Otworzyłem oczy. Długie gałęzie berberysu chybotały się na delikatnym wietrze, a gdzieś wysoko, wysoko nad nimi, świtało.
Lato było w pełnym rozkwicie. Podnosząc się ze swojego dołka, mimo że mięśnie drżały, a chłód przenikał każdą cząstkę ciała, rozpoczynać dzień było łatwiej niż w zimie. Wraz z dniami wydłużyły się i pojaśniały moje myśli. A przynajmniej całą drogę z domu do jaskini alf udało mi się przebyć w pełnej świadomości. Rozum nie próbował usnąć w połowie drogi, nie drażnił mnie zapach dymu, ani nie śledziły żadne oczy.
Agrest przyzwyczaił się już, że gdy tylko mieliśmy chwilę spokoju i żadnych interesantów, przysypiałem. Prośby o wolną chwilę na leżakowanie drugi raz nie powtórzyłem, ale gdy zdałem sobie sprawę, jak uspokajająco działają na mnie beztroskie przedpołudnia w jaskini alf, poszedłem za ciosem i przy każdej okazji wykorzystywałem ten czas na regenerację sił. Z początku na siedząco. Potem, kiedy spotkało się to z przyzwoleniem, zacząłem po prostu bez pytania zwijać się w kłębek w zaciszu jaskini, gdy tylko Nymeria i Legion znikali w lesie, by załatwiać codzienne sprawy, swoje i watahy. Dopóki alfa czuwał, ja nie musiałem. Wiedziałem, że w razie potrzeby po prostu mnie zawoła. Odsypianie w jego jaskini szło mi dużo lepiej niż we własnym domu. Nadal nie był to co prawda sen głęboki i spokojny, ale to, że nie straciłem rozumu, prawdopodobnie zawdzięczałem właśnie temu.
Okazało się, że drzemki u Agresta były strzałem w dziesiątkę z jeszcze jednego powodu. Gdy nie spałem głęboko, sny przychodziły szybciej i łatwiej było mi je zapamiętać. A przede wszystkim: z jakiegoś powodu właśnie w ciągu dnia częściej przychodziły te, których potrzebowałem.
Jak zwykle, przedpołudnie w pracy spędzałem na swój ulubiony sposób. Obróciłem się na grzbiet, wsłuchując w nieprzeniknioną ciszę. W szarym świetle, które wpadało do jaskini, widać było, jak wilgotne jest jej sklepienie. Mój wzrok bezmyślnie wodził po nierównych krawędziach, błyszczących od kropel wody, i zanurzał się w mrocznych szczelinach.
„Przyjdź do mnie”. Szept rozległ się tylko w mojej głowie. „Proszę od tylu dni, myślę o tobie. Przyśnij mi się. Musimy porozmawiać”.
Tym razem senność nadeszła dosyć szybko, natomiast z samym snem było już gorzej. Niezliczoną ilość razy obracałem się z boku na bok, aż w końcu doszedłem do wniosku, że prawdopodobnie zamiast odpocząć, spędzę cały czas na miotaniu się po posłaniu. Przy setnej czy tysięcznej takiej akrobacji, poczułem, że zaczyna kręcić mi się w głowie. Fakt ten zacząłem tłumaczyć gwałtownymi zmianami pozycji i przyjąłem ze spolegliwą cierpliwością. Przestałem się ruszać, doświadczając jednocześnie przykrej utraty kontaktu z własnym ciałem; została mi tylko głowa, omotana plątaniną barw i przepełniona chaosem. Stan ten na szczęście trwał ledwie chwilę.
Niespodziewanie jaskinia rozjaśniła się. Nie leżałem już na kocu Agresta, a stałem pośrodku pomieszczenia, nogami grzęznąc w miękkim piasku. Stałem tak i czułem na sobie czyjś chłodny wzrok.
- A więc... do kogo mówiłeś? - Złote oczka mrugnęły z przepaści granatowej sierści, gęstej, lecz pozbawionej połysku, tak, jakby prawie w ogóle nie była w stanie odbijać światła.
- Gerania. - Odetchnąłem słabo, z ulgą wyraźniejszą, niż chciałem okazać, na co wadera zaśmiała się z jedyną w swoim rodzaju, beztroską energią istoty zawieszonej poza czasem, obowiązkami, interesami, relacjami, nowościami i kłopotami. Pełen zapału dźwięk delikatnie mnie otrzeźwił. - Nie, nie Gerania, wybacz. Nie wyraziłem się jasno.
- Słucham? - Jej głowa przechyliła się lekko i niewinnie.
- Ty jesteś tylko moim kolejnym urojeniem. Nie jestem przecież tak zwichnięty psychicznie, żeby prosić prawdziwego wilka o pojawienie się w moim własnym śnie. Nawet tak szczególnego wilka, jak Gerania. Zresztą i tak by się nie pojawiła. Nadal jest obrażona.
- Zakładasz, że kiedyś byłam czymś więcej, niż twoim urojeniem - odparła, w mig dostosowując się do nowej narracji. - Zastanawiałeś się nad tym? Oszukiwałeś własny umysł odkąd zobaczyłeś mnie po raz pierwszy. Naprawdę tak bardzo przypominałam ci prawdziwego wilka? Dlaczego potrafię czytać w myślach?
- Nie... Nie żartuj sobie. Są wilki, które to potrafią.
- Dlaczego żyję niezmieniona, choć inni starzeją się i umierają? - Zbliżała się do mnie posuwistym, wolnym, kocim krokiem. - Za każdym razem wierzyłeś, że spotykasz „prawdziwego” wilka?
- Nie o tym chciałem porozmawiać - uciąłem szorstko. - Wiem, w jakim stanie byłem, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, a w jakim jestem teraz. Nie próbuj się mną bawić. Wiem, że jesteś duchem, ale istniejesz nie tylko w mojej głowie. Niejeden już cię spotkał i z tobą rozmawiał.
Wilczyca westchnęła ugodowo.
- No dobrze, dobrze. Czego chciałeś?
- Załatwić swoją sprawę. Usłyszeć, co powie moja najmądrzejsza strona o swoim pomyśle.
- Och, ty bałamutniku. No dobrze. Mówisz, że chcesz sobie poradzić, spotykając się ze swoimi koszmarami. Uważasz, że jeśli przestaniesz przed nimi uciekać, nie będziesz sam nakręcać lęku, który cię dręczy. Tylko wiesz... - Jej łapy znów zaczęły poruszać się płynnie, jakby skradała się na polowaniu. Drobnymi kroczkami ominęła mnie i zatrzymała się w świetle wyjścia na polanę przed jaskinią, jeszcze bardziej przechylając głowę.
- Co cię nie zabije... To odchorujesz, tak, wiem - przytaknąłem chłodno. - Albo cię to wzmocni. Albo jedno i drugie.
- A jeśli jednak po prostu cię zabije? Albo przynajmniej w pewnym sensie zabije? - Podkreślając ostatnie słowa, zerknęła na mnie jednym okiem. - Jak zabiło Mundusa marzyciela, tak zabije Szkliwo upiora... Kogo nam wtedy licho przyprowadzi? Czy też zostaną mi same nudne wilki, które znam na wskroś?
- Dlaczego wspominasz Mundusa? Jego już dawno nie ma.
- Nie ma? - Jej wargi zaczęły powoli rozciągać się w ponurym uśmiechu. - Jesteś pewien, że gdzieś jeszcze nie żyje? W pewnym sensie?

- Pokaż mi swoje skrzydła.
- Po co ci one?
- No, daj na chwilę. Przytnę ci lotki, żebyś nie spalił planu w ostatniej chwili, tchórzu.
- Wolę jednak mieć szansę rozwiązania awaryjnego.
- Achpil pokazał mi, jak to bezpiecznie zrobić. No, dawaj...
- Zabieraj łapy! Przecież to będzie widać.
- Wszędzie ze sobą wleczesz to swoje ubranko? To niech się na coś przyda.

Cofnąwszy się gwałtownie, uderzyłem grzbietem w ścianę. Przywarłem do niej bardzo chętnie, byle znaleźć się dalej od obrazka, którego rzeczywistość dotknęła mnie niemal fizycznie.
- Czegoś się tak przestraszył? - oświadczyła z ostentacyjną wesołością. - Zmierz się z lękiem. Kto budzi w tobie największy lęk? Ja wiem, ale nie powiem.
- On już nie żyje.
- Boś go zabił. Nożem, ciach ciach, jak rzeźnik. Czyż nie? - Jej uśmiechnięty pysk zbliżył się do mnie szybciej niż przyczepione do niego nogi. Fala gorąca oblała mnie od góry do dołu i pewnie odruchowo odskoczyłbym znowu, jeszcze dalej, gdyby drogi nadal nie blokowała ściana.
- Czart by cię... - mruknąłem. - Doprawdy, Mundusa nie będzie, Szkliwa nie będzie, a ty pytasz, kto będzie? Myślisz, że ziemia nosi jeszcze wielu takich, z którymi można mnie pomylić? No, kto będzie? Może bezimienny zmiennokształtny?
- Może będzie dzięki temu lepszy, pełniejszy. A może to miejsce na świecie czeka, by po twoim trupie dostał się na nie... taki na przykład Koyaanisqatsi?
- Wymówiłaś to imię - zauważyłem blado - tylko dlatego, że obaj mamy pióra i podobne DNA? Aż tak nieistotny jestem we wszystkich swoich rolach, by mógł zastąpić mnie ktoś jego pokroju? - Mój głos mimowolnie zniżył się prawie do szeptu.
- A czy z Mundusem - rzuciła, patrząc mi w oczy - coś więcej cię łączyło?
Krew nadal szybko krążyła w żyłach. Moc w nogach, jeszcze przed chwilą gotowych do ucieczki, tym razem skłoniła mnie do zrobienia ostrożnego kroku naprzód.
- Chcesz, bym przyznał, że był dla mnie wzorem? - Przełknąłem ślinę, by rozluźnić gardło. Głos znów powrócił z nową mocą. - On był pierwowzorem. A ja... jestem osiągniętym celem. Nie będzie już nikogo na moje miejsce. Bo osiągniętego celu nie sposób wyprzeć się tak łatwo, jak jego szkicu. - Nerwowo marszcząc brwi, uśmiechnąłem się szeroko. - Ja nie pozwolę tak łatwo się zniszczyć. Niech będą tacy, co spróbują. Zapraszam.
Jeszcze jeden krok i to ona cofnęła się głębiej, w cień jaskini.
- Co takiego masz, aby mówić w ten sposób? - zapytała wyniośle, a jej złote oczy zwęziły się i spojrzały na mnie spod uniesionych brwi. Dostawiłem jedną nogę do drugiej, stając oko w oko z wilczycą. Nie śpieszyłem się z odpowiedzią, ale miałem ją już na końcu języka. Bliskość i namacalność widma wywoływała ostrzegawcze dreszcze, ale nie zważałem na nie. Siła ogarniała każdą komórkę mojego ciała. Odnalazłem ją, jak pióro z bocianiego skrzydła leżące na przypadkowym miejscu, w szczerym polu. Była tam, tak niepozorna, a jednak cenna. Była tam, czy jej szukałem, czy nie; lecz gdybym nie postanowił szukać, nigdy bym nie znalazł.
- Wolę. - Znów ściszyłem głos, nie czując więcej potrzeby, by go podnosić. - Mam wolę wystarczająco silną, aby nikt więcej nie musiał mnie zastąpić.
- Ach tak. - Tym razem i ona szeptała, rozluźniwszy mięśnie na przygaszonym pysku. - Dobrze, Szkliwo. Stań się osiągniętym celem. Może rzeczywiście ci się uda.
Gerania rozpłynęła się w ciemności, a gdy szelest jej słów zjednał się z leśnym wiatrem, poczułem, jakbym wynurzył się spod wody. Na jawie czekał na mnie gniotący ból głowy, jak gdyby mój organizm życzliwie pragnął upewnić mnie, że już się obudziłem. Zamrugałem, skrycie licząc na powrót sił witalnych, by wypełznąć z jaskini na światło dzienne. Tam, gdzie przesiadywał Agrest, skąpany w promieniach słońca przedzierającego się przez chmury.
- Jak się spało? - Nawet na mnie nie patrząc, uśmiechnął się, pochłonięty lekturą koślawych literek na pomiętej kartce.
- W porządku. - Przystanąłem, zastanawiając się, co należy zrobić z chwilą, którą miałem do dyspozycji po przebudzeniu. Zdawało się, że jest jeszcze dość wcześnie.
- Hiekka doniósł, że sekretarz wybiera się do nas z wizytą.
- Dzisiaj?
- A jakże. Chce obejrzeć szkolne zajęcia i z nami porozmawiać, ale mogę tylko domyślać się, o czym. Jak skończymy, to pewnie wypuszczę cię od razu na to ich zebranie. Pójdziecie razem, może powie ci coś, co przy mnie przemilczy.
Kiwnąłem głową, po części czując się w obowiązku uprzejmie odpowiedzieć na uprzejmość, po części, mieląc w głowie wypowiedziane przez alfę zdanie. Jeśli sekretarz wybrał dzień odwiedzin na dzień zebrania, w dodatku dawno po pożegnaniu poranka, prawdopodobnie liczył, że na zebranie pójdziemy już razem. Czy Agrest doszedł do tego samego wniosku? Czego sekretarz mógł ode mnie oczekiwać i czego ja powinienem oczekiwać od tego spotkania?
Nie kazał nam na siebie długo czekać. Przybył z obstawą dwóch strażników, bez których ostatnio coraz rzadziej ruszał się gdziekolwiek. Ponieważ temat przewodni wycieczki był już dla nas jasny, bez zbędnych wstępów ruszyliśmy ku Polanie Życia, gdzie spodziewaliśmy się zastać szczenięta z jednym z nauczycieli.
- Zapraszam, koniec przerwy! - Podniesiony głos Alty, nauczycielki podstaw, dał się słyszeć, gdy tylko nasz pięcioosobowy pochód wyłonił się z gąszczu podleśnych krzaków. Kilkoro całkiem już podrośniętych szczeniąt ominęło nas, biegnąc w jej stronę znad jeziora leżącego w sercu Polany Życia. - Czy zdecydowaliście już, które stanowisko opiszecie?
- Ja. - Czarna łapa podążyła w górę. Mała wadera zamrugała rezolutnymi oczami i przemówiła z godną do pozazdroszczenia dykcją. - Za ciekawe stanowisko uważam mediatora. Mediator pomaga wilkom rozwiązywać konflikty. Do tego potrzebuje dużo spokoju i odpowiedzialności. Musi wykazać się mądrością, żeby... żeby pokłócone wilki mogły się dzięki niemu pogodzić. Mediatorzy mają szereg różnych kompetencji. Między innymi przeprowadzanie mediacji w miejscu, które uznają za dobre do tego celu.
- Tak, właśnie tak. Dziękuję, Smoło. A co powie siostra? Domael?
- Według mnie ciekawym stanowiskiem jest wieszcz. - Pomimo oznak sporego stresu na niespodziewane usłyszenie swojego imienia, mała Domael stanęła na wysokości zadania. - To wilk, który ma bujną wyobraźnię i dzieli się nią z watahą. Wieszcz umie też czytać i pisać. Dzięki niemu życie jest bardziej kolorowe i poznajemy wiele pasjonujących historii. Wieszczowie mają prawie nieograniczony dostęp do kartek i to właśnie oni najczęściej piszą scenariusze sztuk, które wystawiają nam aktorzy.
- Wspaniale, Domi. - Alta rzuciła na nas krótkie, z pozoru pobieżne spojrzenie. Agrest chrząknął.
- To zajęcia z podstaw. Tu szczenięta poznają działanie watahy, zaczynają myśleć o swojej przyszłości, uczą się wypowiadać i uzasadniać swoje opinie.
Ableharbin tylko kiwnął głową. Widziałem, że myślami ledwie zahaczał o Polanę Życia; ich większość krążyła już gdzieś poza nią. Dopiero gdy słowa alfy wybrzmiały, a cisza, która po nich zapadła, dyskretnie zaczęła gęstnieć, sekretarz skierował na nas na wpół nieobecne spojrzenie i uśmiechnął się lekko.
- Wyrazy szacunku za wychowanie młodzieży. Czy uczą się tu tylko o swojej watasze?
- Przede wszystkim. Powoli... wprowadzam nowy program. Powoli, żeby system nie przeżył szoku.
- Dobrze.
Odwróciłem wzrok, który trochę zbyt długo spoczywał na sekretarzu. Dopiero wtedy poznałem miejsce, w którym się znajdowaliśmy. Widziałem je w swoim śnie. Wtedy ginęły w mroku, teraz każdy szczegół był rozróżnialny.
W swoim śnie. Proroczym śnie. Proroczym śnie? Czy takie w ogóle bywają?
Z dreszczem niepokoju znów spojrzałem na moich towarzyszy, instynktownie szukając w nich odpowiedzi lub wsparcia; choćby spojrzenia, które upewniłoby mnie, że to wszystko nie jest tylko...
Rozpływającą się w szarości iluzją Polany Życia; sennym światem, który rozpadał się na kawałki.
Lecz Polany Życia już nie było. Nie było już nauczycielki, uczniów ani sekretarza. Była tylko cicha i spokojna jaskinia alf. Zapach wilgoci i ubity piasek pod żebrami. Moje szpony zacisnęły się na kocu, chwytając go, jak chwyta się ostatnią deskę ratunku, zagubioną na rozszalałym morzu. Czując jego szorstkość pod palcami, rozpaczliwie zadawałem sobie pytanie, czy to możliwe, by i ona była tylko dalszą częścią kłamstwa. I, jak za każdym razem, odpowiadałem sobie, że jest zbyt rzeczywista, że sen już na pewno się skończył. A jednak tym razem pewności wcale nie miałem. Nie ufałem temu co widzę, słyszę, ani nawet temu co czuję.
Przez długą chwilę wyrównywałem oddech. Gdzieś w gardle zagościł ucisk lęku, a przełknięta ślina miała smak zwątpienia. Nigdy wcześniej nie poczułem tak, jak wtedy, że przegrywam ze samym sobą. Że nie rozpoznałem fałszu i pokonał mnie własny sen; nie tylko skutecznie, ale bez najmniejszej trudności. Osiągnął mistrzostwo w upodabnianiu się do rzeczywistości, a ja w tym wyścigu zbrojeń zostawałem w tyle. Miałem wrażenie, że błądzę jak porzucone szczenię po pustkowiu, na którym po horyzont tylko piasek i piasek, a drogowskazów brak.
Wstałem, mówiąc sobie, że piasek pod nogami tym razem musi być rzeczywisty. Oddychałem wyjątkowo wnikliwie, powtarzając, że chłodny powiew z głębi jaskini musi być prawdziwy. Słowa odbijały się w czaszce głuchym pogłosem.
Agresta nie było na stanowisku. Polanka przed jego domem była pusta i cicha jak sama jaskinia. Nie wiedząc, co ze sobą począć, usiadłem na swoim miejscu i czekałem. Wciąż byłem trochę śpiący.
Przymknąwszy powieki, wysłuchiwałem się w szum lasu. Szelest i postukiwanie gałęzi w górze przykrywały jakąś jego głębszą warstwę. Bardziej dźwięczną, jękliwą, jak śpiew humbaków w bezbrzeżnej głębinie. Było w tym coś bolesnego, może nawet katastroficznego. Coś, czego nigdy wcześniej nie słyszałem, mając szum lasu za jeden z bardziej uspokajających dźwięków.
Zbliżające się kroki zaalarmowały mnie jak czającego się w kotlince zająca. Choć spodziewałem się Agresta, ich dynamika wskazywała na kogoś innego, kogo nie rozpoznałem w pierwszej chwili. Dopiero gdy nasze spojrzenia spotkały się, z małym opóźnieniem wstałem, okazując należny szacunek pani domu. Ta pokiwała głową z cierpkim politowaniem.
- Możesz już iść do domu. Ja się zajmę stanowiskiem.
Skłoniłem się lekko. Choć sceniczna cisza, wyłaniająca się jak promień ognistego słońca zza bezpiecznych chmur szelestów, skłaniała do podjęcia rozmowy, dystans, który nas dzielił, był zbyt duży. Oto Nymeria; w jakiś sposób kwintesencja Watahy Srebrnego Chabra. Dumna, pełna siły, lecz i skrytej w cieniu serca goryczy. Ta, która nigdy się nie odwracała ani niczego nie rozpamiętywała, a przed siebie patrzyła ze spokojem i godnością, lecz nie bez rozumnego niepokoju. A ja, co miałem, zamiast wilczej dumy? Tylko niepewność świata i siebie. Zamiast siły słabość. Zamiast tej romantycznej goryczy przeszłości, tylko cynizm, który chwilami przykrywał uczucia wyższe. Czy cokolwiek jeszcze widziałem, czy byłem już ślepy i bezrozumny? Kim byłem w zetknięciu z nią czy pozostałymi wilkami? Niepełnym obywatelem, niepełnym przyjacielem. Jeśli nawet bliźnim, to tak bardzo niepełnym. Gdzieś tam swoim, a jednak na zawsze obcym.
Niepotrzebny w jaskini alf wybrałem się tam, gdzie tego dnia mnie oczekiwano.
- Dzień dobry, towarzyszu sekretarzu.
Ableharbin podniósł wzrok znad kartki, na której stawiał ostrożne litery. Uśmiechnął się uprzejmie, nie śpiesząc się z powitaniem.
- Stoicie, towarzyszu, w popołudniowej mgle, jak widmo z waszych rodzimych legend. I tak samo wyglądacie.
- Słyszałem to już setki razy. - Nie kryjąc zmęczenia w głosie i oczach, ruszyłem mu na spotkanie. - Towarzyszu, czy omawialiście ze swoimi doradcami ostatnie wydarzenia?
- Macie na myśli wydarzenia w WSJ?
- W rzeczy samej. Śmierć Derguda.
- Oczywiście, zebraliśmy sztab w kameralnym gronie, by dopiąć wszystko na ostatni guzik. Jak wiecie, mieliśmy już plany na tę okoliczność. Na takie wiadomości należy reagować jak najszybciej.
- Otwartość polityczna w stosunku do Jabłoni, tak, pamiętam. Ale czy śmierć przywódcy nie wymaga podjęcia dodatkowych decyzji?
- Jak na przykład? - Basior popatrzył na mnie z wyczekiwaniem. Nie interesowały go moje propozycje, co sugerowało, że uważa swój plan za pozbawiony dziur, ale bez wątpienia był ciekaw mojego punktu widzenia. Co w ten sposób sprawdzał? Nie miałem pewności. Umilkłem na chwilę, starannie ważąc słowa.
- Śmierć przywódcy, nawet nieformalnego, spowoduje tragiczne skutki. Wszelkie klany i szajki znowu zaczną walczyć o wpływy - mruknąłem w końcu, mierząc go wzrokiem. - Co teraz będzie z WSJ? Czy nie upadnie? Czy nie skończy się to zamieszkami i wojną domową?
- Nie upadnie. - Basior uśmiechnął się do mnie z takim spokojem i taką dumą, że gdyby ktoś zechciał go tak sportretować, portret jaśniałby własnym światłem, nawet powieszony w mrokach najgłębszej i najciemniejszej jaskini. - Złapiemy ją, na którąkolwiek stronę nie runie.
- Ach tak. - Nie spodziewałem się takiej odpowiedzi. Usłyszawszy ją, próbowałem szybko poprzestawiać w swojej głowie wszystkie zwrotnice, które skierowałyby pociąg myśli do nowego celu. Trochę się w nich pogubiłem. - Jak zamierzacie to zrobić?
- Zapraszam was na zebranie. Nasze wilki już nad tym pracują.
Na polanie, na której odbywały się zebrania, od kiedy przestano mieścić się w jaskini, roiło się od obywateli najróżniejszej maści, wieku i profesji. Ku mojemu zdziwieniu, ponad zgromadzeniem niosła się pieśń, której jeszcze nie słyszałem. Śpiewało ją kilku rosłych strażników, z których jeden dodatkowo pogwizdywał między wersami, a drugi w rytm dudnił łapą o gładki pień drzewa. Wraz z nimi podśpiewywały stojące w pobliżu wadery i jakiś ukryty w ich cieniu staruszek. Dalej gromadzili się już tylko bierni słuchacze. 

Powstaniemy - w blasku naszej mocy
Powstaniemy - w cieniu proporców
Wśród płomieni padnie każdy wróg
Pamięć będzie czuwać po kres czasów

Kilkoro szczeniąt przebiegło tuż przed nami i ze śmiechem pomaszerowało za wesołym, młodym basiorem. Zmarszczyłem brwi, w chwili zadumy odprowadzając je wzrokiem.
- Czy dobrze widzę, że nauczyciel przyprowadził tu swoich podopiecznych?
- Dobrze widzicie - odparł sekretarz, podążając wzrokiem za tym, co tak uważnie obserwowałem. - O to również wzbogaciliśmy nasz program nauczania. Niech dzieci od maleńkości uczą się odpowiedzialności za swoją ziemię.
Ukosem skinąłem głową, jeszcze niepewny, czy wyrazić uznanie, czy raczej sceptycyzm.

Siła jaźni spotęguje się
Wraz z każdym nowym uderzeniem serca
Z oczu naszych dzieci otrzemy ślady łez
Na nas czeka wielki, wspólny świat
Nasz świat!

Donośność i zasięg całego spotkania trochę mnie przytłoczył. Zupełnie nie spodziewałem się takiego obrotu spraw. Nie zdążyłem jednak zastanowić się nad tym, bo gdy tylko ucichła pieśń, zebranie wreszcie się rozpoczęło.
- Towarzysze! Wszystkim wam dziękuję za przybycie - ponad zebranymi rozniósł się donośny głos Witomira, na który ucichli stojący najbliżej. - Nie chcę przedłużać, oddam więc głos towarzyszowi sekretarzowi.
Rozejrzałem się po zgromadzeniu: stali w ciszy, tak zgodni, wpatrzeni w przywódcę, który właśnie przeszedł przez tłum i stanął przed nimi, z pogodną siłą bijącą ze swoich dostojnych oczu.
- Przyjaciele. Jak pewnie już słyszeliście, przywódca Watahy Szarych Jabłoni, Dergud, nie żyje. Te smutne okoliczności oznaczają zmiany nie tylko dla jego watahy, ale i dla nas wszystkich. Mamy możliwość nawiązać z WSJ łączność na nowym poziomie, udzielając jej wsparcia a obliczu kryzysu. Wspólnie z Watahą Srebrnego Chabra przeznaczymy część naszych środków na utrzymanie u naszych zachodnich sąsiadów ładu i bezpieczeństwa.
W pierwszym odruchu miałem ochotę odezwać się, by zaznaczyć, że w WSC musimy przemyśleć nasze stanowisko dotyczące tego rodzaju wsparcia, a decyzja należy do alf. Tymczasem po zebranych przesunęła się fala jednogłośnie zgodnego pomruku. Ukradkiem rozejrzałem się wokół i już wiedziałem, że to nie czas ani miejsce na dyskusje. Już nie.
Nagle na moim ramieniu osiadła czyjaś łapa. Zerknąłem na nią, by umaszczenie stało się pierwszą wskazówką, a potem odwróciłem głowę, napotykając wzrok naszego towarzysza szeregowca, Radoborna. Nie musiałem nawet posyłać mu niemego pytania; wahanie w jego oczach powiedziało mi wszystko. W milczeniu skinąłem głową.
Kłótnia na wiecu nie przyniosłaby niczego dobrego ani sekretarzowi, ani, tym bardziej, WSC i mi. Nadszedł czas, by schować karty, przeczekać kolejkę i w następnej podjąć przemyślane działania. Jeśli mieliśmy grać w jednej drużynie, należało tak długo, jak to możliwe, powstrzymać się od kopania pod sobą dołków.
Słuchałem dalej, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że coś mi w tym wszystkim nie pasuje. Na zebraniu nie poruszano wszystkich kwestii. Ważono słowa, powstrzymywano się przed zdradzaniem niektórych szczegółów.
Dopiero gdy Ableharbin zszedł z mównicy, zdobyłem się na odwagę, by cicho zagadnąć.
- Towarzyszu, dlaczego nie zostaliśmy powiadomieni...?
- Właśnie zostaliście, towarzyszu Szkliwo - odparł beztrosko i otwarcie.
- Nie jesteśmy jeszcze pewni, jak nasza wataha długoterminowo zniesie obciążenie jaskini medycznej. Mamy własne, zwykłe obciążenia. A wy już mówicie o kolejnych.
- Czyżbyście mi nie ufali? - Uniósł brwi, uśmiechając się do mnie znacząco. Dobrze pamiętał dane mu słowo, wciąż za nie trzymał i chciał, bym był tego świadom. Wolno machnąłem ogonem, myśląc nad odpowiedzią.
- Wy podejmiecie decyzję - oznajmiłem ponuro. - A ja liczę, że to zaufanie wyjdzie nam na dobre.
- Tak będzie, towarzyszu Szkliwo. - Jego wargi rozciągnęły się jeszcze trochę, ujawniając szczery lecz nieprzesadzony optymizm.
- Dobrze. Jak długo mamy na to czekać? - Gdy coś podpowiedziało mi, że nadszedł odpowiedni moment, spojrzałem mu prosto w oczy. A może po prostu ośmieliła mnie jego pogoda ducha.
- Nie dłużej niż do najbliższej wiosny - stwierdził z pewnością. Słysząc przekonanie w jego głosie, znów skinąłem głową, obserwując go z nieustającą uwagą. Od rozmowy z nim moje myśli owiała pustka. Miałem ochotę wrócić do domu i trochę się przespać.
Bezmyślnie zerknąłem na drzewa otaczające polanę, już z przyzwyczajenia sprawdzając, czy wszystko z nimi... zwyczajnie.
- Jak się wam podoba nowa konwencja naszych zgromadzeń? - Nagle Ableharbin zmienił temat, tocząc wzrokiem po dziesiątkach wilków tłoczących się na polanie.
- Dużo się dzieje. To zebranie przypomina mi obchody jakiegoś święta.
- Tak teraz będzie. Nasze spotkania to szczególne wydarzenie. To właśnie one piszą historię.
Przytaknąłem, bardziej na znak przyjęcia jego słów do wiadomości niż zgody. Brwi same zmarszczyły mi się na czole, co nie umknęło tym razem jego uwadze. Zanim zapytał, udało mi się zebrać myśli i zamienić je w jako tako starannie sklecone wyjaśnienie.
- Mówiliście, że nie macie współpracowników bliższych niż członkowie waszego... naszego stowarzyszenia. Tymczasem stopniowo dołącza do niego prawie cała wataha.
Jego niespodziewanie lecz płynnie uniesiona łapa, skierowana poduszkami w moją stronę, kazała mi przerwać. Zamilkłem więc jak głaz.
- Porozmawiamy o tym po zebraniu. Zaraz Lestek wygłosi podsumowanie - oświadczył. Już niebawem stary wilk rzeczywiście przedarł się przez morze pysków i wyprostował dumnie, nabierając powietrza, by skłonić swoje płuca do zaspokojenia ciekawości wszystkich obecnych.
- Drodzy towarzysze. Jeszcze raz dziękujemy wam za uczestnictwo w zebraniu i zapraszamy na kolejne. Zapraszamy też wszystkich waszych krewnych i przyjaciół, by razem z nami uczestniczyli w pracy dla zmian, które uczynią naszą wspólnotę potęgą, o jakiej marzą jej członkowie. Potrzebujemy waszej pomocy, by dobić się rezultatów, które nie tylko dorównają, ale mają szansę przewyższyć nasze oczekiwania. Tymczasem ruszamy do wykonania zadań, jakie wyznaczyliśmy sobie na dzisiejszym zebraniu: przede wszystkim, nawiązywaniu współpracy i zdobywaniu wpływów za naszą zachodnią granicą. Niech ta idea przyświeca nam w najbliższym czasie. Małymi krokami osiągniemy wielkie rzeczy. Czołem, towarzysze!
Basiorowi odpowiedziało szumne „Czołem!”. Zebranie mogliśmy uznać za zakończone. Poczułem, jak łapa sekretarza tym razem dotyka mojej łopatki i zaprasza do podążenia za sobą.
- Chcieliście zapytać, jak wyobrażam sobie podejmowanie decyzji w tak szerokim gronie. - Westchnął, wolno maszerując przed siebie. Jego sylwetka była dumna. Celebrowała każdy krok.
- Poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale nie widzę tu zbyt wielu opcji. Grono zawęzi się. Na zebraniach będą omawiane już podjęte decyzje.
- Ten proces trwa - ogłosił beznamiętnie. - I był nieunikniony.
- Racja. Już dziś po prostu wyłożyliście wilkom swoją wolę i nie została ona poddana dyskusji.
- Nie potrzebujemy dyskusji, jeśli dokonane przez nas wybory są właściwe. Pamiętacie, co mówiłem wam o większości społeczeństwa, prawda? Tak będzie lepiej dla wszystkich. Kompetentni wykażą się kompetencją, a społeczeństwo będzie spokojne i dopatrzone.
- A więc grono decyzyjne będzie małe, a jego rozmowy zostaną przeniesione w cień. W zebraniach będzie uczestniczyć większość watahy, przekonana, że ma wpływ na to, co się dzieje.
Ableharbin przez chwilę stąpał po chłodnym piasku, wsłuchując się w leśną ciszę. Nie zabierałem głosu, czując, że sam zakończy milczenie, gdy postanowi wymówić to, co uwiera go na końcu języka. Sprawiał wrażenie, jakby toczył ze sobą wewnętrzny bój, choć na zewnątrz pozostawał niewzruszony jak skała.
- Wasze zaufanie jest dla mnie cenne, towarzyszu Szkliwo. Szanuję je.
- Niewątpliwie - mruknąłem, przysięgając sobie, że nie nakieruję go na żadną ścieżkę ani jednym słowem, dopóki nie powie mi tego, co zamierza.
- Jako że, jak mniemam, gdybyście mi nie ufali, nigdy nie wypowiedzielibyście tego na głos.
Utkwiłem wzrok w ścieżce. Nie skomentowałem jego opinii, bo i jak miałbym to zrobić? Potwierdzić? A może raczej zaprzeczyć lub wycofać się chyłkiem? Skierował do mnie słowa, na które nie było właściwej odpowiedzi. Moje milczenie chyba go usatysfakcjonowało, na tyle, że ponownie zabrał głos.
- Też wam ufam. - Wciąż kroczył wolno, na jego pysku malowała się zaduma, a cisza, która zapadała po każdej wypowiedzianej przez niego myśli, stawała się coraz cięższa. - Tak, narady zostaną przeniesione tam, gdzie wstęp będą mieli tylko najbliżsi moi doradcy. Między innymi wy, o to się nie martwcie. Zebranie stanie się tym, czym sądzicie, a uczestnictwo w nim ma być nie tylko dobrze widziane, ale nawet pożądane. Każdy wilk ma brać udział w budowaniu przyszłości swojej watahy. Jeśli z tego zrezygnuje, będzie w naturalny sposób wykluczony z ważnej dziedziny życia. Nikt nie lubi być wykluczony. Zbiorowość będzie łatwa do kontrolowania. Zwłaszcza, gdy będą jej przywodzić wilki, które wiedzą, co robią.
Odetchnąłem, oczyszczając płuca z powietrza, które zebrało się w nich dłuższą chwilę wcześniej, a o którym zupełnie zapomniałem, analizując słowa sekretarza. Och, jak dobrze wiedziałem, co ma na myśli.
- Obawiacie się buntów?
- Nie. Podejmuję tylko zwykłe środki zapobiegawcze, abyśmy nie musieli się ich obawiać. A wtedy nasze ziemie... naprawdę staną się potęgą.
- Rozumiem. Dziękuję za tę rozmowę - odpowiedziałem po kolejnej chwili ciszy, nie czekając na nic więcej. I tak powiedział dużo. Wiedza przekazana w ten sposób i w takich okolicznościach była dla mnie trochę nieporęczna. Nie byłem pewien, czy wilk nie będzie żałował niczego, co mi wyjawił. Wydawało mi się jednak, że znam go już na tyle dobrze, by być pewnym przynajmniej jego wyrachowania. To dawało nadzieję, że nie postawi mnie w sytuacji, w której stałbym się dla niego niewygodny.
- Na kolejne zebranie przyjdźcie trochę wcześniej, do mojej jaskini - nakazał lakonicznie i nie musiał dokładać do tego żadnych wyjaśnień. Rozstaliśmy się w spokoju.
Na naszej polance powitała mnie cisza, ale jeszcze nie zdążyłem zagrzać miejsca, gdy dołączyła do mnie Kawka, nadchodząca z przeciwnego kierunku. Była lekko zdyszana, stawiała już wyraźnie cięższe kroki, ale na jej pysku widniał promienny uśmiech, na który grzech było nie odpowiedzieć podobnym, a przynajmniej jego nieśmiałą parafrazą. Nadal nie mogłem się przyzwyczaić do tej uśmiechniętej wersji wilczycy, którą znałem chłodną i surową.
Ostatnio spędzała więcej czasu poza domem, załatwiając sprawy niecierpiące zwłoki. Zmiany; zmiany sprawiły, że odżyła niczym młody, zielony pęd po letnim deszczu.
- Byłam dziś w WSJ. Porozmawiałam z Marlenką - zaczęła, usadowiwszy się wygodnie obok mnie. Słuchałem z uwagą, lecz i pewną oględnością. - Zgodziła się nauczyć dzieci trochę o zielarstwie i leczeniu. Gdy przyjdzie czas.
- Obawiam się trochę o poziom nauczania w WSJ.
- To jedyny kontakt, jaki mam, żeby szczeniaki zrobiły coś ponadprogramowo. Marlena nawet ucieszyła się, że będzie miała pomocników.
- Mhm.
- No, co znowu? - jęknęła, załamując łapy. Napiąłem policzki, nerwowo zaciskając szczęki. Nie chciałem ranić jej radości, a i tak znowu palnąłem coś głupiego.
- Nic. Dobrze, niech będzie. Pod warunkiem, że będą tam chodzić z jednym z nas.
Rysy wilczycy złagodniały.
- Oczywiście. - Przymrużyła oczy i z drżeniem przyjemności wyciągnęła przed siebie przednie łapy. - Popatrz na młode alfy. Dostały gruntowne przygotowanie w tym zakresie od samego Delty. Moje nie będą gorsze. Ty też pomyśl, może też znajdziesz kogoś, kto nauczyłby je czegoś więcej, niż uczą nasi nauczyciele.
- Pomyślę - obiecałem i odruchowo zacząłem zastanawiać się, jak tę obietnicę spełnić. Nie miałem zbyt wielu znajomości, przyjaciół jeszcze mniej, a już na pewno nie w jaskini medycznej. Co ciekawego mogłem załatwić dzieciom oprócz przeszkolenia wojskowego? Niewiele. Ale został mi jeszcze jeden znajomy, który dawał pewną nadzieję: sekretarz mógłby przecież o wiele więcej. Wystarczyło tylko... poprosić? Obiecać coś w zamian? Co jednak mogłem mu zaoferować i czym byłby zainteresowany?
- Muszę jeszcze upomnieć się o jakąś skórę, najlepiej jelenią - mruknęła, wygodnie układając się na legowisku. - W końcu nie mamy tutaj nawet jaskini, a szczenięta urodzą się u progu zimy...
- Zapewnimy im wszystko, co będzie potrzebne. Niczym się nie przejmuj. Na razie dbaj przede wszystkim o siebie - powiedziałem profilaktycznie, choć wiedziałem, że wilczyca dba o siebie jak nigdy dotąd i raczej nie zamierza tego zmieniać.
- Ja się już nie liczę - odparła nagle. - Chcę po prostu żyć spokojnie, razem z tobą, i patrzeć, jak dorastają. Prowadzić je do czegoś wielkiego całym swoim doświadczeniem i możliwościami.
- To wszystko przyjdzie z czasem. Powolutku - szepnąłem, uśmiechając się krzywo. Jej nastawienie budziło we mnie mieszane uczucia, ale miała do niego prawo. Czego więcej zresztą można było chcieć, jeśli nie wspólnego tworzenia czegoś wspaniałego? I spokoju; wreszcie spokoju, nawet jeśli upstrzonego codziennymi trudnościami.

Cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz