Z oczu naszych dzieci otrzemy ślady łez
Na nas czeka wielki, wspólny świat...
- Nasz świat! - zakończyła chórem imponująca liczba gardeł. Miły dreszcz emocji przebiegł mi po grzbiecie. Treść pieśni była prosta, ale niezwykła energia, z jaką rozbrzmiewała ona w pełnym słońcu, na polanie pękającej w szwach od wilków ogarniętych podniosłym nastrojem, była nie do opisania. Owa uroczysta atmosfera owiała i mnie, serce podrygiwało do rytmu, a nogi same rwały się do tańca. Nad naszymi głowami łopotał sztandar skąpany w zieleni i fiolecie. Zdawało się, że nawet wiatr jest mu posłuszny.
Szkliwo milczał. Stał u mojego boku, zamyślony, tylko obserwując, jak emocje wokół powoli opadają.
- Nie przepadam za dużymi zgromadzeniami - odezwał się, kątem oka dostrzegając, że mu się przyglądam. - Na polanę może wejść każdy. Sabotażyści mogliby...
- Uciekaj z tymi paranoicznymi myślami. Powiedz mi lepiej, o co chodzi z tymi ich barwami. Zieleń to oczywiście kolor nadziei - zauważyłam. - Ale fiolet? Czy nie kojarzy się przypadkiem bardziej z monarchią niż ze wspólnotą?
- Ma symbolizować wielkość i moc watahy.
- Dziwne - skwitowałam. - A w ogóle ty co taki ponury? - Zerknęłam na niego, ale gdy otworzył dziób, by odpowiedzieć, pytałam dalej. - Źle spałeś? - Zamknął dziób bez słowa i tylko niechętnie skinął głową. Z lekkim uśmiechem, który miał wyrażać sama nie wiem co, współczucie czy może lekki przekąs, oplotłam łapę wokół jego palców.
- Dlaczegoś mnie wcześniej nie zabierał na te wiece?
- Wydawało mi się, że nie jesteś nimi zainteresowana.
- I dalej chodziłbyś na nie sam, gdybyśmy nie sprawdzili. Okropność. - Mój uśmiech w mgnieniu oka zamienił się w czysto porozumiewawczy. - Prawie już zapomniałam, jak to jest, udzielać się gdziekolwiek.
- Chodźmy - mruknął, trochę jakby bez kontaktu, wycofując się na obrzeża zebranego na polanie tłumu. Choć był ode mnie mniejszy i lżejszy, a ostatnio różnica masy stała się jeszcze bardziej widoczna, skutecznie torował mi drogę przez zbiorowisko. W przelocie kiwnął głową mijanej grupce wilków, w których rozpoznałam miejscowych śledczych.
- Towarzyszu. - Niewielki, psowaty, lecz zupełnie niewilczy osobnik, wyrósł przed nami jak spod ziemi. Drgnęłam z zaskoczenia. Szkliwo spojrzał na niego spode łba i uśmiechnął się z nieumiejętnie skrywanymi oporami, ale zanim odrzekł choćby słowem, lis kontynuował. - Sekretarz zaprasza wszystkich swoich współpracowników na skromną kolację po zebraniu. W jaskini, starym miejscu spotkań.
- Na kolację? - Ptak powtórzył z zastanowieniem, licząc chyba na jakiś bardziej obszerne wyjaśnienie. - Nie wiedzieliśmy nic o żadnej kolacji. - Posłaniec przyjaźnie zamachał ogonem.
- Będziemy szczęśliwi, jeśli się pojawicie! - rzucił tylko i potruchtał w głąb tłumu, delikatnym kroczkiem, przez który miałam wrażenie, że wciąż się skrada.
- Idziemy? - zapytałam, widząc, że Szkliwo zatrzymał się i nie podejmuje żadnego działania.
- Taaak - odpowiedział przeciągle. - Nie jesteś zmęczona?
- Ani trochę.
- Dobrze - skomentował lakonicznie, ale podskórnie czułam brak entuzjazmu.
- Za to ty jesteś - stwierdziłam ciszej. - Wolisz wrócić do domu?
- Bez znaczenia. Chodźmy. Poznasz sekretarza, najwyższa pora. - Na jego oczach rzeczywiście błyszczała wilgotna zasłona osłabienia. Powlókł się jak półżywy we wskazanym przez lisa kierunku, a ja powlokłam się za nim, po cichu myśląc, czy da się jeszcze odwieść go od tego pomysłu. Zanim się jednak porządnie namyśliłam, stanęliśmy u wejścia do groty, gdzie już zebrała się garstka członków WWN. Sekretarza wyłapałam wśród nich od razu. Nie dlatego, że jakoś bardzo wyróżniał się z grupy; po prostu moje oczy zdołały wychwycić jego zatrzymany na nas wzrok. Pogodny, uśmiechnięty, a jednocześnie uważny. Podchodząc, skłonił mi się uprzejmie, otrzymując za to taktowne skinienie głową.
- Rad jestem, że przyjęliście moje zaproszenie. Pozwolicie, towarzyszko, że się przedstawię, jak przystoi. Nie mieliśmy jeszcze okazji bliżej się poznać. Ableharbin, sekretarz Watahy Wielkich Nadziei. - Zabawna wydała mi się sama myśl, że można było nie znać go, żyjąc na naszych ziemiach i mając sprawne oczy, uszy oraz rozum, jednak pozwoliłam mu nacieszyć się tą niewinną prezentacją. - A wy, Kawka, szanowna rzecznikowa, niezawodna asystentka alf Watahy Srebrnego Chabra, a także jej mianowany szpieg.
Moja mina zrzedła w jednej chwili, choć całkiem sprawnie wyszło mi przywrócenie jej wyrazu. WSC nie wymieniała szpiegów na żadnych ogólnodostępnych spisach. Mimo to mogłam się spodziewać, że przywódca watahy stojącej ponad nami już dawno zapoznał się również z tymi tajnymi.
- Towarzysze, poczęstunek przygotowany. - Z wnętrza jaskini wyłonił się pysk jakiegoś wilka.
- Pozwólcie. - Sekretarz z całym wewnętrznym zapasem serdeczności poprowadził nas do środka, gdzie powitał mnie zapach mięsa i leśnych jagód. Rozejrzałam się po obecnych. Wyglądali zupełnie przeciętnie. Może poza tym, że jeden z nich był lisem, a takich niewiele było pełnoprawnymi członkami watah, ale do tego... jak i nieco innego typu odmienności, zdążyłam przywyknąć już wieki wcześniej.
Inny wilk postawił przed nami gliniane kubki. Szkliwo już wziął wdech, by coś powiedzieć, ale sekretarz uspokajająco podniósł łapę.
- Tak, tak, wspominaliście. To parzony rumianek. Próbowaliście kiedyś takiego wynalazku?
Powąchałam zawartość kubka. Rzeczywiście pachniał całkiem ładnie, jak słoneczny dzień, jak letnia łąka.
- Zaufam, że to nie trucizna - rzucił Szkliwo półżartem i wziął drobny łyk.
- Cieszę się, że wreszcie wzbogaciliście nasz wiec swoją osobą, towarzyszko - oznajmił tymczasem Ableharbin. Jakieś usłużne łapy, kładące przed każdym z nas kawałek mięsa, na chwilę zasłoniły mi jego pysk. Basior wychylił się zza nich i kontynuował. - Mam nadzieję, że nie jednorazowo.
- Będziemy teraz przychodzić razem - oświadczyłam.
- Słusznie. W takich wydarzeniach najlepiej uczestniczy się wspólnie.
- W takich? Życie jest po prostu weselsze, gdy można prowadzić je wspólnie.
- Macie słuszność. Co my, wilki, mamy cenniejszego niż wspólnota? - Zrobił znaczącą przerwę. - A wy, towarzyszu Szkliwo? Ciekaw jestem, jak wy patrzycie na to, jako, bądź co bądź, ktoś skonstruowany inaczej od wilka.
- Znacie przysłowie o wronach? - odparł ten, odstawiając na ziemię prawie pusty kubek.
- Obiło mi się o uszy. - Choć głos Ableharbina był niezachwiany, przez krótką chwilę miałam wrażenie, że nadal łączy wątki.
- Ja już jestem trochę jak wilk - mruknął Szkliwo. - Pod wieloma względami.
- A pod innymi wszyscy jesteśmy podobni - rzucił sekretarz wesoło, nie pozwalając ciszy zadomowić się nam w uszach. - Mateczka mówiła mi przed laty, że każdy basior potrzebuje czasem pobyć w samotności, z dala od wszystkich i wszystkiego. Miała na myśli, rzecz jasna, po prostu wszystkie samce. - Zrobił nieuchwytną pauzę. - Nie twierdzę, że nigdy nie mijała się z prawdą.
Wzrok, jakim Szkliwo zmierzył sekretarza, sprawił, że sierść na moim karku zjeżyła się odruchowo. Nie miałam pojęcia, o co chodziło i postanowiłam nie zastanawiać się nad tym zbyt mocno, a zapytać przy okazji. Ableharbin nie zwrócił na to uwagi, a może wcale nie zauważył, przyzwyczajony do podejrzliwości, z jaką jego rzecznik zdawał się podchodzić czasem nawet do błahych spraw.
- Na pewno miała rację - stwierdziłam zgodnie, a zaraz potem posłałam w przestrzeń pytanie bez adresata. - Ale czy dobry na to czas, gdy wszystko dopiero się układa?
Tym razem milczenie zdążyło zapaść, bo Ableharbin, zamiast odpowiedzieć, z namysłem postukał pazurami w ziemi. Stało się to jednak niepostrzeżenie, bo głosy pozostałych uczestników spotkania, gawędzących beztrosko, przydawały całej jaskini życia i energii.
- Mam dla was dobre wieści, towarzyszu. - Niespodziewanie zwrócił się do Szkliwa. - Jak wiecie, WSJ stoi polami i łąkami. Źródła wysłane tam jakiś czas temu doniosły, że uchowało się u nich trochę słomy, której ludzie nie zebrali po żniwach. Ta słoma niebawem zgnije na ziemi, więc zaproponowaliśmy pomoc w zbiorze. - Szkliwo, uważnie śledząc ruchy warg sekretarza, tylko kiwnął głową. - Dokładniej, zbierzemy plon z ich drobną pomocą, za którą otrzymają jego pewną część. Chcę, żeby reszta przypadła wam. Dwadzieścia pięć snopków świeżej słomy dla WSC.
- Powiadacie... - Oczy ptaka otworzyły się prawie tak szeroko, jakby wcale nie walczyły z demonami senności. - Jak rozumiem, mamy szukać wilków do pracy.
- Wilki są już znalezione i gotowe.
- Więc czego chcecie w zamian?
- Chcę, żeby to było jasne: słoma jest pierwszym, skromnym podziękowaniem za przysługi, jakie wyświadczacie WSJ. I jakich ta wataha będzie potrzebować jeszcze długo.
- Dlaczego WWN nie woli zostawić sobie całej tej słomy?
- Z prostych przyczyn, o nieufny towarzyszu. Po pierwsze, łąki znajdują się na północy WSJ. Łatwiej przetransportować słomę do was. Po drugie, sektor medyczny zużyje najwięcej słomy na posłania, a ponieważ wasz szpital jest teraz najbardziej obciążony, wam te zasoby bardziej się przydadzą. - Sekretarz uniósł kubek i wzrokiem dał znak, by rozmówca zrobił to samo. Gliniane naczynia stuknęły o siebie dźwięcznie. Szkliwo chrząknął i przymrużył jedno oko, szybko przecierając je skrzydłem.
- Dobrze. Dziękujemy.
- Towarzyszu, to drobiazg. Obiecałem, że ta współpraca przyniesie wam dużo dobrego. Nie trzeba płakać - zaśmiał się Ableharbin, a jego głosowi nie brakowało zmieszania, z którego, jeszcze zanim podniosłam wzrok, chwilę wcześniej utkwiony w swoich łapach, mogłam wywnioskować, że nie użył przenośni.
Za dobrze poznałam już Szkliwo, by sprawa mogła mnie jeszcze zastanawiać. Błysk w jego oczach daleki był od łez radości. To były łzy ulgi; strzepnięcia z siebie wyrzutów sumienia, które krążyły nad nim jak burzowe chmury.
Dyskretnie wtuliłam się bokiem w jego bok. Wierzyłam, że jeśli wiadomość uważa za dobrą, będzie dobra dla nas wszystkich. Zresztą cieszył mnie każdy z przejawów życia, które zdarzały mu się coraz rzadziej; gdy na chwilę wychodził zza swojej szyby i pozwalał zwykłym, codziennym emocjom chociaż trochę się poruszyć. „Oj, nie najlepiej z nim”, przemknęło mi przez myśl, gdy poczułam, jak drży. I gdyby spojrzeć na to z innej strony, nie najlepiej z nim było, jeśli nawet z tej studni, w której odmętach wszelkie emocje zdawały się ginąć niczym krople deszczu, ich nadmiar nagle zaczął wylewać się na zewnątrz. Ale mimo wszystko, a kto wie, może po części właśnie dlatego go... chyba kochałam.
Po spotkaniu, z jaskini wyszedł przede mną, jakby bał się, że jakiś nieostrożny przechodzień zahaczy o mój cenny brzuch. Gdy wreszcie znaleźliśmy się poza zasięgiem oczu i uszu świętujących dzień powszedni, mój osobisty towarzysz wreszcie poczekał, aż zrównam z nim kroku. Chociaż zdążyłam już zauważyć, że po opuszczeniu zbiorowiska oczy Szkliwa wyraźnie się rozpogodziły, nie śpieszyłam się zbytnio. Tuż za sercem niosłam tworzące się życie.
- Och, Kawuś, Kawuś, chyba muszę cię częściej zabierać na zebrania.
- A co? - Swawolnie zmrużyłam oczy, widząc, jak jego ogon radośnie tańczy tuż nad ziemią.
- Tyle słomy, żadnym kosztem. Posłania w jaskini medycznej mamy z głowy na całą zimę!
- Chyba polubię tę całą radę WWN. Promieniejesz mi tu, kochany.
- W końcu. W końcu zwraca nam się inwestycja. Wiesz, co to znaczy? Wszystko idzie zgodnie z planem. Tylko to utrzymać. Nie spocząć na laurach.
- Wierzę w ciebie. To znaczy, w nas wszystkich.
Westchnęłam. Ostatnimi czasy poświęcałam wszystkie siły na coś zgoła innego od polityki. Miałam wrażenie, że podobnie robiła cała WSC. Jaskinia wojskowa ucichła i zatopiła się w pokoju. Jaskinia alf wypełniała tylko papierki. Stryjek może nad czymś tam sobie dumał, ale powiedzmy sobie szczerze: ile mógł ze swojego miejsca? W tej walce tylko Szkliwo, jakimś cudem, pomimo swojego niedomagania, utrzymał się na ringu.
- A jak sekretarz przypadł ci do gustu? - zapytał nagle, dla odmiany bez szczególnej namiętności.
- Bardzo sympatyczny. Nie czuć od niego tego politycznego fałszu. Jeśli wiesz, o czym mówię.
- Święta racja. - Jego głos do reszty stracił barwę. - Nie czuć, bo to naprawdę zawołany polityk. To jest w nim imponujące. A jednocześnie upiorne.
Położyłam uszy po sobie. Nie znałam tego wilka na tyle dobrze, ba, nie znałam go wcale. To, co w nim widziałam, a to, co właśnie oznajmił mi Szkliwo, rzeczywiście wcale nie musiało się rozmijać, a fakt ten raptownie wydał mi się bardziej obrzydliwy niż cały polityczny fałsz, jaki czuć było od... większości polityków, których znałam. Wstrząsnął mną nieproszony dreszcz.
- Z innej strony. - Chrząknęłam. - Trochę dziwnie się czuję, widząc, że jest taki młody. Wiesz, nie mówię o tym, o ile jest młodszy ode mnie, tylko tak w ogóle. Taki młody, a udało mu się zbudować sobie taką pozycję.
- W WSC widzi się to trochę inaczej - stwierdził. - Traktuje się władzę, jako ciągłe zdobywanie. A w WWN... - Zamyślił się, jakby żadne określenie mu nie pasowało, a może jakby próbował wygrzebać je spod ciężkiej płachty rozkojarzenia. - Tu po prostu sformułowano ideę w pewnym gronie, a potem wspólnie wybrano tego, kto będzie potrafił najskuteczniej i najszybciej ją wdrożyć.
- A jednak sekretarz ma ogromne poważanie. Imion jego doradców z rady watahy nawet nie pamiętam.
- No widzisz, jak ciągle to chabrowe myślenie z tobą chodzi. Wataha potrzebuje widzieć silnego przywódcę. Jednego, nie wielu. A jednocześnie chce mieć poczucie sprawczości. Jest więc sekretarz i regularne wiece dla całej watahy. A na cóż komu pełna lista współwinnych tego przedsięwzięcia? - zażartował, przynajmniej tak mi się zdawało, choć bez cienia wesołości.
Lato tego roku było dość chłodne, a jesień szybko dała się we znaki. Podczas biegu sierść przenikał zimny wiatr. Łapy ślizgały się na dywanie mokrych liści. Zrobiło się wilgotno i sennie.
- Niedługo zobaczymy się w większym gronie. - W głosie Achpila słyszałam zasłużoną dumę.
- Gdyby nie cała pomoc... - zaczęłam, ale basior jedynie zarechotał chrypliwie.
- Trzeba było tylko naoliwić, śrubki powymieniać i działa, przynajmniej wszystko na to wskazuje.
- Oby tak było. - Usiadłam i poczułam, jak moje przedramiona opierają się o ciepły brzuch. Było w tym uczuciu coś niezwykłego. Ciepło istot, które właśnie tworzyło moje ciało, dawało zapowiedź nowego rozdziału, zupełnie innego od każdego, który do tej pory napisało mi życie.
Z tamtego dnia nie pamiętam wielu szczegółów, choć wydarzył się przecież tak niedawno.
Rankiem wstałam chyba, jak zwykle. Trudno zresztą powiedzieć z pewnością, czy bardziej wstałam, czy podniosłam z posłania swój okazały brzuch. Jemu od jakiegoś czasu stanowczo najlepiej się powodziło. Chociaż jadłam za dwóch, moje łapy schudły, a policzki dyskretnie zapadły się. Tylko on był coraz większy i ciążył coraz bardziej.
Zjadłam dużą porcję sarniny, którą Szkliwo przyniósł od łowców poprzedniego wieczora. Nic szczególnego nie działo się z moim ciałem, ale mimo to jakieś głęboko ukryte przeczucie kazało mi wierzyć, że nadchodzi czas rozwiązania. Napięcie rosło we mnie z chwili na chwilę, więc jeszcze przed południem zaczęłam krzątać się po polance, układać kępy trawy i wyprzątać suche, brzozowe liście, których coraz więcej pokrywało ziemię, byle tylko zająć czymś myśli. Gniazdo było przygotowane.
Potem chyba zasnęłam. Podenerwowanie, z jakim się obudziłam, tym razem wypchnęło mnie z domu, ale narastające uczucie ucisku w podbrzuszu nie pozwalało mi sprawnie się poruszać, a mózg nie wychwytywał zapachów podsuwanych mu przez nos. Niebawem przestał dopuszczać do siebie o jakiekolwiek myśli, oprócz jednej, jaskrawej, o potrzebie umoszczenia się w spokojnym miejscu.
Leżąc pod berberysem i wciskając głowę w poduszkę z trawy, wysłuchiwałam się w pogłos własnego serca. Szybkie uderzenia budziły we mnie dodatkowy niepokój. Czy to powinno tak wyglądać? Czy to zawsze tak boli?
Przyszło mi na myśl, że dobrze byłoby powiadomić Domino, ale podświadomy, prymitywny strach uprzedził zdroworozsądkowe obawy, zagnawszy mnie w ciasny kącik we własnym domu, a ból zatrzymał tam na dobre. Pozostało mi więc oczekiwanie na powrót Szkliwa i nadzieja, że nic się do tego czasu nie zepsuje.
Trwało to wszystko również dłużej, niż przypuszczałam. Serce tłukło o pierś, żebra podnosiły się i opadały nieskończoną ilość razy, a oczy, które w nerwowym skupieniu zatrzymały się na falujących gałęziach, musiały wytężać się coraz bardziej, by nie gubić ich w zapadającym zmierzchu.
- Kawka?
Westchnęłam, a mój ogon kilkukrotnie ciężko uderzył w ziemię.
- Wróciłeś, wróciłeś, wreszcie. Dzieci... zaraz świat zobaczą.
Szybko zbliżające się kroki ucichły dopiero tuż przy mnie. W półmroku Szkliwo wyglądał jak duch; dobry duch. Tak bardzo podobny do tego, przy którym zawsze czekało poczucie bezpieczeństwa. Zresztą już wszystko jedno. Jego palce na mojej skórze, położone na sercu, sprawiły, że na mój pysk wpełzł lekki uśmiech.
- Och, jak strasznie chce mi się spać - szepnęłam, biorąc jeszcze jeden głębszy oddech, by poczuć wyraźniej wilgoć wieczora, chłodny wiaterek płynący znad wzgórz i uspokajający zapach piór.
- Tak, tak, śpij. Zaraz wrócę.
Przytaknęłam, nie wiedząc, czy jeszcze mnie słyszy. Przestałam czuć jego obecność.
Przestałam cokolwiek czuć.
Obudził mnie ból, porównywalny z tym, który gonił za mną przez cały dzień, lecz bardziej nagły. Poruszyłam się niespokojnie, a przy moim ruchu gdzieś obok zaszeleściła sztywna płachta. Pachniała jaskinią medyczną i uwierała w brzuch. Spróbowałam otworzyć oczy, ale potworne kłucie gdzieś w podbrzuszu zatrzymało mnie w zdrętwiałym bezruchu. Wydałam z siebie tylko ponury jęk, licząc, że ktoś przyjdzie mi z pomocą.
W oddali słyszałam głosy; podniesione, nerwowe, ale stłumione i niezrozumiałe.
Dopiero po dłuższej chwili poczułam również, że ktoś mnie dotyka i przesuwa po mnie mokrą ścierką pachnącą alkoholem. Coś zachrzęściło tuż przy moim brzuchu, ale całą uwagę skupiłam na głosach. Delta. Delta... i Szkliwo. Nie pomyliłabym ich z nikim innym. O co znów się kłócili?
Przemógłszy kolejną falę rozdzierającej boleści, która nadeszła i minęła niespodziewanie, zebrałam się na odwagę, by rozchylić powieki.
- Do zrobienia. Coś jednak jest do zrobienia. - Głos medyka rozbrzmiał wreszcie w pełnej krasie. - Żywe.
Znów zakręciło mi się w głowie. Wargi zadrżały.
„Czy to już? Już po wszystkim? Nie, jeszcze nie”, zdążyłam zapytać jedynie w myślach, zanim znowu pochłonęła mnie ciemność. Odpowiedział mi tylko szept pozbawiony słów. To wiatr ślizgał się po sięgających nieba gałęziach i nie dbał o wilcze rozterki.
Cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz