Oczy Yrsy przesuwały się leniwie po horyzoncie, gdzie bezkresne, wzburzone fale stykały się z ciężkim, szarym niebem. Morze było wieczne, niezmienne w swoim niespokojnym rytmie. Każdy szum fal przynosił ulgę jej napiętemu ciału, jakby słona bryza mogła zmyć ból i zmęczenie, które osiadły głęboko w mięśniach i kościach. Wilczyca leżała z łapami wysuniętymi przed siebie, jej smukłe ciało układało się na piasku w pozornej harmonii. Chłodny wiatr bawił się kosmykami jej gęstej, srebrzysto-beżowej sierści, unosząc je w przypadkowych podmuchach, jakby próbował zabrać je ze sobą daleko w morze.
Każdy oddech był ciężki, pełen ostrego zapachu soli, wilgoci i odległego, gorzkiego aromatu gnijących wodorostów. Yrsa zamknęła oczy na chwilę, wsłuchując się w pulsującą melodię natury, w rytm fal i krzyki mew przelatujących gdzieś wysoko. Choć ból wciąż przeszywał jej łapy, a siły opuszczały ją z każdą chwilą, poczuła coś na kształt spokoju. W tym miejscu była tylko ona, morze i wiatr.
Ciepło ciała Xiva obok było subtelne, ale obecne. Jeno sylwetka osłaniała ją od zimnych podmuchów, dając chwilową ulgę. Nie odzywało się, i za to była jeno wdzięczna. W tej ciszy było coś kojącego, coś, czego nie chciała przerywać. Nie musiała niczego tłumaczyć, niczego udawać.
Uniosła łeb, kiedy drobny prąd wiatru zmusił ją do zmrużenia oczu. Słońce nie przedzierało się przez ciężkie chmury, ale mimo to jego obecność była odczuwalna jako blade, rozproszone światło, które odbijało się od mokrego piasku i połyskujących kamieni. Zimno przeszywało ją do szpiku kości, ale przyzwyczaiła się do tego uczucia. Ono było stałe, znajome, prawie komfortowe.
Kiedy w końcu podniosła się na łapy, każdy ruch przypominał o jej osłabieniu. Drżenie kolan i ból przeszywający barki sprawiły, że na chwilę zawahała się, zanim oparła się o Xiva. Odetchnęła głęboko, a chłód powietrza wypełnił jej płuca.
Droga była długa i wymagająca, ale morze było ich przewodnikiem. Idąc brzegiem, Yrsa koncentrowała się na każdym kroku. Piasek zapadał się pod jej łapami, sprawiając, że każdy ruch był trudniejszy, bardziej wyczerpujący. Fale co jakiś czas muskały jej kostki, lodowata woda wysysała z niej resztki ciepła. Ale przynajmniej droga była prosta – żadnych stromych wzniesień, żadnych zdradliwych kamieni, które mogłyby zranić jej delikatne poduszki łap.
Na pytanie Xiva przez dłuższą chwilę milczała, starając się zebrać myśli. Głos morza i świst wiatru w uszach zdawały się ją rozpraszać. W końcu obróciła łeb lekko, spoglądając na jeno kątem oka.
— To miejsce... jest piękne w swojej dzikości — powiedziała cicho, bardziej do siebie niż do jeno. — Ma w sobie coś, co trudno opisać. Sprawia, że czuję się… jakbym mogła się tutaj zgubić, a jednocześnie odnaleźć.
Yrsa pozwoliła, by słowa zawisły w powietrzu, niesione dalej przez wiatr i roztrzaskane o szum fal. Jej głos był cichy, niemalże zagubiony w bezkresnej przestrzeni, ale pełen szczerości. Nie odwróciła wzroku od morza, które zdawało się wciągać ją w swoją otchłań, jakby w każdej fali kryła się odpowiedź na pytania, których nawet nie zadawała na głos.
Każdy krok był wyzwaniem. Łapy, obciążone własnym ciężarem, odmawiały posłuszeństwa, a mięśnie paliły gorącym bólem. Jednak nie poddawała się. Nie mogła. Zbyt wiele już przetrwała, by teraz się zatrzymać. Jej oddech był płytki, ale równomierny, a jej oczy – te lodowato błękitne oczy – nie traciły swojej ostrości. Była zmęczona, wycieńczona wręcz, ale nie była słaba.
Brzeg był surowy, dziki. Morze co chwilę lizało piasek zimnymi jęzorami fal, jakby chciało wyrwać skrawek lądu dla siebie. Daleko na horyzoncie ciemniejsze chmury gromadziły się groźnie, jak zwiastun nadchodzącej burzy. Yrsa czuła, jak wilgoć osiada na jej sierści, jak sól osadza się na pysku i pozostawia cierpki posmak na języku. Był w tym wszystkim jakiś porządek, surowa harmonia, której nie potrafiła znaleźć nigdzie indziej.
Zadrżała nieznacznie, ale nie było to spowodowane zimnem. Przyszłość jawiła się jako niepewna, pełna nieznanych ścieżek i zagrożeń, ale tutaj, przy tym bezkresnym morzu, czuła coś w rodzaju… ulgi. Choć na chwilę.
Przeniosła wzrok na Xiva. Jeno obecność była jak ciepły kamień pośród zimnego potoku – stabilna, niezachwiana. Nie musiała nic mówić, nie musiała tłumaczyć swoich myśli. Było tutaj, obok, i to wystarczało. Nie pamiętała już, kiedy ostatni raz ktoś towarzyszył jej w ten sposób – spokojnie, bez naciskania, bez zadawania pytań, na które nie chciała odpowiadać.
— Wataha Srebrnego Chabra... — powiedziała w końcu, przeciągając każde słowo. — Wydaje się... inna. Jakby coś ją wyróżniało spośród innych miejsc, które dane mi było zobaczyć. Może to ci, którzy ją tworzą. Może to sama ziemia, która nosi ślady ich łap. Nie wiem. Ale czuję, że jest tu coś więcej niż tylko bezpieczne schronienie.
Na chwili urwała, przymykając oczy, kiedy silniejszy podmuch wiatru uderzył w jej bok, unosząc kosmyki futra wokół szyi.
— Zastanawiam się… czy ja mogę tu pasować. Czy moje łapy znajdą miejsce, gdzie będą mogły spocząć bez poczucia, że zaraz znów ruszę dalej.
Jej głos był miękki, pełen zadumy, ale też pozbawiony nadmiernej goryczy. Nie była to skarga, raczej spokojna obserwacja.
Szli dalej, krok po kroku, w rytm fal, które biły o brzeg z nieskończoną cierpliwością. Yrsa uniosła głowę, spoglądając przed siebie. W oddali majaczyły niewyraźne zarysy klifów, które wydawały się unosić nad morzem jak strażnicy dawno zapomnianych historii.
— Myślisz… — zaczęła cicho, po chwili milczenia. — Że miejsce może nas przyjąć takim, jakimi jesteśmy? Z całym ciężarem tego, co nosimy w sobie?
Jej pytanie nie było tylko do Xiva. Było skierowane do wiatru, do morza, do samej siebie. Może odpowiedź kryła się gdzieś pomiędzy falami, może w piasku pod jej łapami, a może nie było jej wcale. Ale przynajmniej teraz, w tej chwili, mogła je zadać.
<Xiv?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz