Noc była cicha, jakby świat wstrzymał oddech. Mróz zdawał się zastygać w powietrzu, zamieniając każdy dźwięk w coś odległego i przytłumionego. Yrsa siedziała w cieniu starych świerków, które osłaniały ją przed najsilniejszymi podmuchami zimowego wiatru. Jej kryształowe oczy śledziły taniec śnieżnych płatków w świetle bladego księżyca.
Samotność była dla niej jak drugi oddech. Nie narzekała na nią, bo była jej wyborem. Wyborem, który przyniósł jej spokój, a zarazem ciężar, którego nikt poza nią nie mógł unieść. Z dala od innych wilków, ich problemów, napięć i oczekiwań, Yrsa odnalazła swoje miejsce. A jednak, czasami, nawet w tym spokoju czaiło się coś bolesnego – jakby cisza sama w sobie próbowała coś powiedzieć, ale brakowało jej słów.
Gdyby ktoś ją zapytał, dlaczego wybrała życie pustelniczki, nie potrafiłaby odpowiedzieć jednym zdaniem. Była to mieszanka wydarzeń, rozczarowań i tęsknot, które złożyły się na tę decyzję. Dawno temu, na dalekiej północy, gdzie niebo było bardziej surowe, a śnieg nigdy nie topniał całkowicie, Yrsa żyła pośród watahy. Lecz tamta przeszłość była jak zamglone wspomnienie – bliskie, a jednocześnie odległe. Pamiętała śmiech młodych wilków, oddechy innych, ciepło ich ciał w nocy, gdy wiatr wdzierał się między skały. Ale pamiętała też samotność, którą czuła, nawet będąc pośród swoich.
„Samotność nie zależy od liczby serc wokół nas,” pomyślała, wpatrując się w ciemne niebo. „To coś, co rodzi się w środku, niczym cień, który zawsze podąża za nami, niezależnie od światła.”
Poranek przyniósł ze sobą słaby blask słońca, który ledwo przebijał się przez gęste chmury. Yrsa ruszyła w dalszą drogę, nie spiesząc się. Jej kroki były równe, spokojne, niemal medytacyjne. Świat wokół niej był cichy, a każdy dźwięk, od skrzypienia śniegu pod łapami po trzask łamiących się w oddali gałęzi, zdawał się odbijać echem w jej umyśle.
Przystanęła przy zamarzniętym strumieniu, którego powierzchnia lśniła jak szkło. Woda pod lodem wciąż płynęła, nieustępliwa w swoim ruchu, jakby chciała przypomnieć, że nawet pod tą lodową powłoką kryje się życie. Yrsa pochyliła się, spoglądając na swoje odbicie. W kryształowych oczach widziała zmęczenie, ale też coś jeszcze – głęboką, nieugaszoną iskrę.
„Czym jest samotność, jeśli nie miejscem, gdzie możemy naprawdę być sobą?” – zastanawiała się, wpatrując się w swoje odbicie. – „Nie ucieczką, ale przestrzenią, w której cisza pozwala usłyszeć własne myśli.”
Przypomniała sobie dawne dni, gdy żyła na dalekiej północy. Surowość tamtego miejsca ukształtowała ją, nauczyła wytrwałości i pokory wobec natury. Tamta zima była jak test, jak nieustanna próba. A jednak nawet w najgorszych burzach śnieżnych, gdy wiatr wył jak oszalały, a każdy krok wydawał się wysiłkiem na granicy możliwości, Yrsa czuła się... pełna. Jakby tamta walka z żywiołem dawała jej sens.
Teraz, w tej ciszy, gdzie zima była mniej okrutna, ale równie wszechobecna, czuła pustkę. Nie było już wyzwań. Nie było nikogo, kto mógłby ją zaskoczyć, zranić, rozśmieszyć. Była tylko ona i niekończący się krajobraz bieli.
Zatrzymała się na polanie otoczonej przez wysokie, poskręcane drzewa. Śnieg na ich gałęziach lśnił, a każda najmniejsza igła sosny wyglądała, jakby była pokryta drobnymi diamentami. Yrsa usiadła na środku polany i uniosła głowę ku niebu. Zimne powietrze drażniło jej nozdrza, a para oddechu unosiła się, znikając w bladym świetle dnia.
„Czy samotność jest ceną za wolność?” – pomyślała. – „Czy może to ja wybrałam tę drogę, bo bałam się, że inni mnie nie zrozumieją?”
Wiatr poruszył gałęzie drzew, niosąc ze sobą delikatny szelest. Był to dźwięk, który Yrsa znała od zawsze, a jednak za każdym razem brzmiał inaczej. Las miał swój język, a ona nauczyła się go słuchać. Każdy szum, każdy trzask, każdy oddech wiatru opowiadał historie – o przetrwaniu, o zmianach, o niekończącym się cyklu życia i śmierci.
„Samotność to dar i przekleństwo,” wyszeptała, czując, jak słowa formują się na jej ustach. – „Daje nam przestrzeń do bycia sobą, ale odbiera coś, czego nie możemy nazwać.”
Siedziała tam przez dłuższą chwilę, pozwalając myślom płynąć jak nurt zamarzniętego strumienia. Jej umysł wędrował po ścieżkach wspomnień, po miejscach, które już nie istniały, i po pytaniach, na które nie znajdowała odpowiedzi. Ale w tej chwili, w tej ciszy, poczuła coś, co przypominało akceptację. Może samotność nie była ciężarem, ale częścią niej samej – tak samo naturalną jak oddech czy bicie serca.
Gdy wstała, śnieg delikatnie osunął się z jej futra. Ruszyła w stronę lasu, a jej kroki były lekkie, choć każdy z nich pozostawiał ślad na białym dywanie. Ślady te szybko znikały, zasypywane przez wiatr i śnieg, ale Yrsa wiedziała, że nawet jeśli nie zostanie po niej żaden znak, jej obecność w tym miejscu była prawdziwa.
Zniknęła wśród drzew, a polana znów pogrążyła się w ciszy. Lecz gdzieś w tej ciszy kryły się jej myśli – niesione przez wiatr, łączące się z szeptami lasu, stając się częścią większej całości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz