Świt wpełzał między drzewa jak cichy intruz, rozwiewając ostatnie resztki nocnej mgły. Powietrze było gęste od zapachu wilgotnych liści, gnijącej ściółki i zbliżającej się zimy. Każdy oddech Yrsy niósł w sobie ciężar czegoś niewypowiedzianego, czegoś, co wiatr próbował rozproszyć pośród gałęzi starych drzew.
Szła powoli, ostrożnie stawiając łapy na mokrej ziemi. Jej smukłe, srebrzysto-beżowe futro lśniło w bladym świetle poranka, a kryształowe oczy śledziły każdy ruch wokół niej — taniec ostatnich liści, które z gracją opadały na ziemię, i drżenie cienkich gałązek pod naporem wiatru. Była tu sama. Jak zawsze. Samotność była jej towarzyszką, cichą i lojalną, nigdy nie zadawała pytań i nigdy nie wymagała odpowiedzi.
Jesień miała w sobie coś niemalże świętego. Była to pora pożegnań i refleksji, czas, kiedy natura składała broń przed nieubłaganym chłodem nadchodzącej zimy. W każdym kolorowym liściu, który opadał na ziemię, w każdym nagim konarze drzewa kryła się historia o przemijaniu.
Yrsa zatrzymała się przy jednym ze starych dębów, którego kora była popękana i omszała. Jego konary wyciągały się ku niebu, jakby chciał jeszcze na chwilę zatrzymać uciekające lato. Przymknęła oczy i oparła się czołem o szorstką korę.
— Wszystko przemija — wyszeptała, choć nikt jej nie słyszał.
Każdy oddech lasu, każdy szelest liści, każdy podmuch wiatru niósł ze sobą przypomnienie o kruchości istnienia. Jesień była jak elegancki finał, jak ostatni akt sztuki, którą wszyscy muszą kiedyś zakończyć.
Kiedy ruszyła dalej, jej łapy zanurzały się w dywan z liści. Myśli płynęły leniwie, splatając się z rytmem jej kroków. Czy przemijanie jest czymś, czego należy się bać? Czy jest jedynie kolejnym etapem, spokojnym przejściem ku nieznanemu?
Na skraju polany zatrzymała się ponownie. Przed nią rozciągał się widok na dolinę tonącą w porannej mgle. Słońce, choć ukryte za ciężkimi chmurami, przesyłało blade, rozproszone światło, które odbijało się od kropli rosy osiadłych na trawie.
— Może i ja jestem jak ten liść — pomyślała Yrsa. — Unoszona wiatrem, tańcząca na skraju zapomnienia.
Wiatr poruszył jej futro, a ona zamknęła oczy, pozwalając, by chłód przeszył ją do szpiku kości. Samotność nie była już ciężarem, ale częścią niej samej. Nie była klatką, a raczej otwartą przestrzenią, w której mogła swobodnie oddychać.
Każde drzewo, każdy kamień, każdy płatek zmrożonego mchu miał swoją historię. Były świadkami przemijających pokoleń, cichymi kronikarzami świata, który nieustannie się zmieniał. A jednak, mimo tych zmian, coś wciąż pozostawało takie samo. Szum wiatru. Zapach deszczu. Smak zimnego powietrza.
Yrsa przysiadła na skraju polany i uniosła łeb ku niebu. Jej kryształowe oczy błyszczały wilgocią, choć nie pozwoliła łzom wypłynąć.
Nie dziś.
— Może właśnie w tym tkwi piękno jesieni — szepnęła. — W godnym pożegnaniu.
Znowu ruszyła przed siebie, a jej sylwetka zniknęła między drzewami, stając się częścią tego cichego, jesiennego świata. Las zaszumiał, jakby przytakując jej słowom, a liście dalej tańczyły swój ostatni taniec, spadając na wilgotną ziemię.
Wszystko przemija, ale w tym przemijaniu jest coś pięknego. Coś, czego nie można zatrzymać, ale co można na chwilę poczuć — jak chłodny wiatr na pysku, jak kropla deszczu na powiece, jak szepty jesieni niesione przez mgłę.
Yrsa zniknęła w gęstwinie, a las na chwilę zamarł, jakby chciał zapamiętać każdy jej krok.
Czas zdawał się zwalniać, a może to tylko Yrsa nauczyła się słuchać ciszy w inny sposób. Kroki stawały się coraz lżejsze, a myśli cięższe. Spacer przez las o tej porze roku był jak podróż przez własne wnętrze — każde drzewo stawało się zwierciadłem, każda gałąź przypominała o czymś utraconym. Wiatru nie dało się uchwycić, tak jak nie dało się zatrzymać czasu.
Zatrzymała się nad małym strumieniem. Woda płynęła leniwie, odbijając obraz nagich konarów i mlecznego nieba. W jej tafli Yrsa zobaczyła własne odbicie — kryształowe oczy, pełne czegoś, czego sama nie potrafiła nazwać. Może melancholii, może zadumy.
— Ile jeszcze razy wrócę tutaj, nim sama stanę się jednym z tych liści? — zapytała półgłosem, jakby strumień mógł jej odpowiedzieć.
Odpowiedzią był tylko szmer wody, która niezmiennie płynęła ku dalszym, nieznanym zakolom.
Może tam, gdzie wszystko się zaczyna i kończy.
Każdy krok Yrsy był teraz bardziej ostrożny, jakby nie chciała zakłócić spokoju miejsca, które było dla niej niemal święte. Jej łapy przesuwały się po mchu, pozostawiając za sobą ledwie widoczne ślady. Czy ktoś kiedyś będzie wiedział, że tu była? Czy ślady jej istnienia zostaną zatarte przez deszcz, wiatr i czas?
Dotarła do niewielkiego wzgórza, skąd mogła objąć wzrokiem całe złocisto-rdzawo-szare królestwo jesieni. W dole las tonął w półmroku, mimo że słońce powoli wspinało się na niewidzialny tron gdzieś ponad chmurami. Tutaj, na górze, wiatr był bardziej surowy, bardziej bezwzględny. Targał jej futro, śpiewał w jej uszach pieśń o końcu i początku, o cyklach, które nigdy się nie zatrzymują.
— Może jesień jest właśnie tym momentem zawieszenia — pomyślała Yrsa. — Czasem, gdy wszystko, co żywe, zatrzymuje się na krawędzi. Jeszcze nie umarłe, ale już nie do końca żywe.
Usiadła, pozwalając, by chłód przenikał jej ciało. Pustka, którą czasem czuła w sercu, nie była już czymś, przed czym chciała uciekać. Była jak mgła o poranku — gęsta, ale tymczasowa. Wiedziała, że w końcu opadnie, odsłaniając krajobraz, który zawsze tam był.
— A może to samotność nadaje sens temu wszystkiemu — wyszeptała do siebie. — Może bez niej nie dostrzegłabym piękna tych chwil.
Patrzyła, jak chmury przetaczają się leniwie nad horyzontem. Jak mgła w dolinie rozmywa kształty drzew, czyniąc je cieniami czegoś, co kiedyś było pełne życia. Zrozumiała wtedy, że jesień to nie tylko koniec — to także przygotowanie. Czas, kiedy świat zamiera, by w ciszy i spokoju odnaleźć siłę na to, co nadejdzie później.
Nagle z oddali dobiegł ją krzyk samotnego kruka. Jego ciemna sylwetka przecięła niebo, znikając gdzieś pośród gałęzi. Symbol czegoś? Przestroga, czy może znak, że nawet ci, którzy wędrują samotnie, zawsze mają swoje miejsce w tym ogromnym, niepojętym świecie?
Zeszła ze wzgórza powoli, niemal dostojnie, jakby każdy krok miał znaczenie. Każdy kamień, każde źdźbło trawy, każda kropelka rosy była częścią czegoś większego. W tym chaosie panował porządek, którego nigdy nie da się w pełni zrozumieć, ale można go poczuć — jak oddech wiatru na karku.
— Może i ja jestem częścią tego wszystkiego — pomyślała Yrsa. — Może moje kroki, moje myśli, moje istnienie mają znaczenie, nawet jeśli tylko na krótką chwilę.
Gdy słońce zaczęło chować się za grubą zasłoną chmur, Yrsa znalazła schronienie pod starym, pochylonym drzewem. Ułożyła się na suchych liściach, otulając ogonem swoje łapy. Przymknęła oczy, wsłuchując się w szum lasu, w szepty jesieni, które brzmiały jak kołysanka.
A las milczał. Nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia, ale dlatego, że niektóre odpowiedzi można odnaleźć tylko w ciszy.
Jesień trwała. Niezmienna. Piękna. Przemijająca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz