Noc zaszła nad światem. Zima przykryła swoim płaszczem wszystko, jak daleko tylko oko sięgało. Cisza i spokój pogrążały nieskończone połacie lasów i polan śpiących pod pierzynami z białego puchu. Jasny księżyc słodko i potulnie, w całej swojej pełni, rzucał cienie na drzewa i skały. Gwiazdy, tak daleko od miast i światła, błyszczały wesoło, pomimo zimna i żalu panującego wokół. Wszystko spało, od wilków i lisów po norach, przez myszy skulone w swoich kryjówkach, niedźwiedzie głęboko w gawrach, sowy cichutko w drzewach, jelenie stojąc uważnie na obrzeżach lasów, po nawet drzewa, które ospałym wiatrem delikatnie poruszały gołymi gałęziami.
Skryty Las nie był żadnym wyjątkiem. Jego drzewa i tak zazwyczaj świeciły golizną, jakby obdarte z życia, a mimo to duszące życie pod sobą równie dobrze. Liście trzymały się góry, a zimą igły pokrywały runo, jakby żadne drzewo nie chciało pozostawać przy życiu tą porą.
—Parszywa pogoda. — głos obcy, jakby z nikąd i zewsząd rozerwał błogą nocną ciszę. Wilczyca, granatowa i piękna, siedząca na samotnej skałce na brzegu lasu, odwróciła głowę za siebie, skąd wiatr przyniósł dźwięk. Jednak jej żółte oko, nie ważne jak mocno wbijało się w przestrzeń nie dostrzegło nic. A mimo to, wadera uśmiechnęła się szeroko, jej oczy błyszcząc z tak rzadką w tej porze radością.
—Doprawdy, a jednocześnie nie ma pogody lepszej niż zimowa gwiezdna noc. —
—Powiadasz prawdę Geranio. — głos zawirował wokół jej sierści, tylko delikatna sylwetka wilka migając pomiędzy drzewami.
—Zasiądź. Jesteś pierwszą, która przybyła. — wilczyca machnęła łapą i zdawało się, że wiatry przemieściły się, a śnieg zaszurał pod łapą, która jednak nie odbiła się na śniegu. — Bardzo miło cię widzieć Mutiaro. — Geriania uśmiechnęła się, jej oczy zamykając w dwa księżyce.
—Ciebie także moja dobra przyjaciółko. — wiatr wokół niej poniósł wyłącznie głos.
To było tak, że Mutiana dołączyła do grona Legend pod pieczą Gerani. I Gerania bardzo ceniła sobie tą waderę, gdyż jej przeznaczenie było bardzo szlachetne. Rzadko jednak teraz miała w ogóle szansę pojawić się przed kimkolwiek, gdyż wojna dawno ustała i na nic komukolwiek była niewidzialność w tym świecie. Zdawało się też, że wilki jako tako zapomniały o swoich starych przewodnikach, legendach, które pieczołowicie pilnowały ich bytu. Oczywiście. Ale kto miałby im za złe? Ich życia pochłaniały wystarczająco uwagi, a oni? Oni sami mieli nic tylko nieskończoność. Jeszcze tyle generacji sama Gerania zobaczy, co już zobaczyła, jak nie więcej. I każda będzie taka sama. Zagubiona i widzieć ją kiedy potrzebują, aby zapomnieć kiedy kryzys zaniknie.
—Kto w tym roku przynosi nalewki? —
—Podobno Wodnik udało się położyć łapy na zagranicznej wódce i paru butelkach saki. Niesamowite co ta wadera potrafi uczynić, kiedy pragnie. Niewinnie utopiona, a prawie utopiła jakiegoś ptaka żeby jej to załatwił. A dodatkowo klasycznie spirytus przynosi Satrnia. — Gerania odparła spokojnie, jej wzrok sięgając ku niebu.
—Oczywiście! — jasny, wszechobecny głos nagle pojawił się za nimi. Parę szklanych butelek zagrzechotało, kiedy zintegrowały się zaraz obok niezwykłej postaci stojącej w śniegu. Jej szare futro i pożółkłe kości pobielały w srebrnym blasku księżyca. Różowe kwiaty wpięte w jej osobę zaglądały na zimę ciekawsko, w końcu one były darowane wiecznością, kiedy wszystko wokół nich umierało pokryte śniegiem. Zimno zawirowało wokół, jednak żaden z obecnych nawet nie zadrgał, ich ciała poza zasięgiem przyrody i humorów pogody.
—Ęreg! — wilk o łapach poszytych cienką nicą zjawił się zaraz za Satrnią, niosąc w pysku koszyk z resztą zasobów na celebrację tego pięknego wydarzenia. Gdzieś w oddali zawył wilk.
—Ah. Szykują się? — Ęreg uniósł swoją pożółkłą czaszkę, jego oczy puste, tylko błękit kwiatów błyszcząc w nocnym świetle.
—Szykują od jakiegoś czasu. W tym roku zdaje się, że tylko paru z nich, ale mieszanie. Wszystkie watahy. —
—Watahy czy nie. Szykują się na celebrację, więc i my powinniśmy. — Satrnia otrzepała ogon z drobinek śniegu. Ona, pierwsza którą po śmierci widzą dusze, w świecie materialnym i materią była. Nawet jeśli zimno nie doskwierało jej już od setek lat to uporczywie kleisty śnieg zawsze dokuczał w jakimś stopniu kiedy przylegał do sierści jak rzepy do ogona.
—Powinniśmy. — Gerania kiwnęła głową, jej krok spokojny, prowadząc ich małe zebranie w głąb Skrytego Lasu. Zdawało się, że przed nią drzewa odsuwały się na boki, a gęste porośla i pozostałości po krzakach kładły na ziemię, tworząc dywan dla jej stóp. I wtedy też wkroczyli na polanę. Jedyna taka w lesie całym, gdyż tylko tutaj korony drzew ustępowały miejsca niebu. Niebu, które tego dnia piękne i ozdobione jak na okazję.
—Postarały się Światła. — głos z nikąd zaśmiał się. Zdawało się, że nawet niewidzialne życie potrafi widzieć. Tylko Ęreg był nieszczęśliwy, pozbawiony oczu, a jednak bardzo wyczulony na życie wokoło.
—Prawda. Gwiazdy dzisiaj wyglądają cudownie.— Satrnia odetchnęła odkładając butelki ze spirytusem na zieleniejącą się coraz silniej trawę. — Oh.. .Czyżby…? —
I wtedy też zza drzew wyłoniła się postać górująca nad nimi wzrostem i posturą, ludzka, której ruchy były powolne i celowe. Poruszała się niczym duch zapomnianych czasów, a z nią przyszła zieleń dla kawałka świata na którym siedzieli. I zatrzymała się po środku, jej suknia do ziemi wyciągnięta zatrzymując się jak ona sama w czasie.
—Witaj Widząca. — Gerania kiwnęła jej głową. W odpowiedzi uzyskała jedynie zmęczone westchnięcie. — Daleka droga? —
—Jak co roku. — odparł posąg, jej ręce chwytając swój ulubiony wazonik i odkładając go na ziemię. W niego wetknęła parę gałązek czereśni, kwitnącej wiecznie jakby przepowiadając los tych, którzy za dużo mówią.
—Jak co roku, doprawdy. —
—W tym roku nie musiałam nieść butelek, to lżej. — dodała po chwili milczenia, kiedy wilki wokół niej rozkładały koce na zieleniejącej się trawie.
—Doprawdy, lżej. Cieszymy się że jesteś. — Ęreg oparł się o bok kobiety, jego kwiaty ocierając się o zimy kamień.
—Ja także cieszę się że udało mi się przybyć. — powiedziała po czym palcem pstryknęła w powietrzu. Ona miała niezwykłe możliwości. Zmiana przyszłości, przeszłości w milczeniu. Ale i teraźniejszości, co zielona i ciepła trawa wiosenna pokazywała jasno wszystkim. A jednak wszyscy milczeli. Wtedy też na brzegu polanki zachwiał się wiatr i nagle zaczął się sączyć deszcz z nikąd. Jego intensywność wzrosła aż pomiędzy kroplami pojawiła się postać. Lewitująca ponad ziemią postać, której puste oczy spojrzały w ich kierunku.
—Ah. Najwyższa pora. — Mutiana odezwała się skądś. — Ty chociaż jesteś widzialna! — dodała ze śmiechem, który odbił się od drzew sprawiając, że nagle wadera była wszędzie.
—Prawda. Dobrze ,że ten deszcz magiczny to i was nie umoczy. Nie to co parę lat temu, ha! — Sachael zaśmiała się w głos, jej ciało dryfując w powietrzu w ich kierunku, a deszcz za nią. Zdawało się że deszcz zaczynał się parę centymetrów nad nią i tak właściwie to nawet nie docierał do ziemi, znikając zanim zetknął się z trawą. W ten sposób wadera objawiła się, bezpiecznie dla ich pożywienia.
—Miło was widzieć. —
—Ciebie także Sachael. — Satrnia machnęła jej łapą, aby zbliżyła się do ich małego posiedzenia, gdzie już część z nich wyłożyła się na kolorowych tkaninach. Butelki spirytusu leżały ładnie po środku koców, część w koszyczku, a część obok, przyozdobiona dzbankiem z czereśniowymi kwiatami oraz świeżymi owocami. Mały poczęstunek w postaci paru ciastek i innych skradzionych ludziom wytworów leżały na glinianych talerzykach wokół wystawnego przedstawienia jakim był alkohol.
—Kto w tym roku znosi jedzenie? — Sachael machnęła łapą i postawiła obok alkoholu pięknie zdobione szklaneczki na alkohol. Każda była inna i każda ręcznie malowana.
— Lucjan — odparła wizualizacja śmierci.
—Lucjan… UGH… — obrazek w deszczu zmarszczył nos na sam dźwięk tego imienia. — Nie przyniesie pewnie nic ciekawego. —
—Przez ciekawego masz na myśli wilcze mięso czy ludzkie wnętrzności?— Ęreg zaśmiał się, jego futro nadal oparte o zimny kamień posągu, którego ręka powoli przesuwała palcem po czaszce wilka.
—Phi! Nie wiecie co dobre! —
—Nie wiemy i dlatego ty więcej nie przynosisz jedzenia! — zaśmiał się nowy głos. Parę butelek zadzwoniło, kiedy wadera z wieloma czarnymi ranami wkroczyła na polanę. Jej łapy spięte łańcuchem, który ciągnął się do nikąd, a ciche dzwonienie roznosiło się za nią z każdym krokiem.
—Wodnik! — Sachael od razu podleciała do samicy pomagając jej z butelkami.
—Ciebie tez miło widzieć znowu, dobra towarzysko. — znały się obie. Znały się bo obie z wodą wiązały swoje życia, na różne sposoby, ale jednak. — Ale naprawdę. Jedzenia nigdy więcej nie przynosisz. —
—rozumiem. Rozumiem. Zrozumiałam za pierwszym razem! —
—I dobszzzzeee.. — kolejny przybysz oświadczył im o swojej obecności. Wąż, fioletowy i ozdobiony złotą spiralą wpełzł na polanę. Jego ogon ciągnął za sobą wór pełen dobroci, które pachniały aż z brzegu lasu.
I wkrótce wszystko było rozłożone i rozmowa zawrzała. Raz lub dwa razy do roku zdarzało im się tak pełną grupą spotkać, z całą pewnością tylko kiedy stary rok umierał śmiercią naturalną. Czasem zdarzało się, że przy świętach spotykało się ich paru, w różnych miejscach, ale tylko kiedy nowy księżyc i nowy wiatr witały nowy świat wszystkie Legendy jak wszyscy wilcy zbierały się razem aby witać tą nową wieczność.
—Kogo brakuje? — W końcu Ęreg oderwał się od boku Widzącej i zakręcił na koce.
—Brakuje mnie. — cichy głos wydarł się ze świata kiedy znikąd wadera, której postać wyglądała inaczej każdego roku, a może i dnia, stanęła przed nimi.
—Lumina.— odezwała się wodnik, jej głos zaskoczony. — Zawsze zostawałaś przy bieli! Co cię natchnęło na fiolet?! —
—Na fiolet? Otóż nic innego jak nowy przyjaciel. Niedługi przyjaciel, bo śmiertelnie chory, ale przesłodki. —
—Chory? —
—Chory. Ale widzi mnie, jak wtedy widział młody medyk. I lubi fioletowy. Więc jestem. Oto jestem. Oto ja. Bo to ja. — Lumina zakręciła się we własnych słowach, jej umysł zaćmiony niepamięcią, która towarzyszyła jej od zawsze. — Nawet nie wiem czy to jeszcze ja. —
—Jestem pewna że kiedyś się dowiesz. — odparła Gerania, jej oczy wyrozumiałe i ciepłe. Obie miały swoje lata, prawie wieczne egzystencje, niewiadomo kiedy powstałe, chociaż może i wiadomo. Tylko one dwie znały swoje własne historie, ich słowa nigdy nie wypowiedziane na głos, zamknięte w klatkach z ranionych serc.
—Dziękuję. — odparła Lumina, jej osoba powoli opadając na koce. Jej ogon, wielki i rozpływający się w przestrzeń na chwilę zniknął w trawie, pozostawiając ją niczym dziwne widmo bez ogona. A kto go dotknął, zasypiał. Wiec i trawa zasnęła tam gdzie jej ogon opadł na milczące nienaturalne źdźbła.
—Czekamy już tylko na… Aha! — Lucjan uniósł oczy za późno zdając sobie sprawę że powinien był je zamknąć. Nagły blask i błysk oślepił wszystkich, poza tymi którzy dobrze wiedzieli co nadchodzi.
—AGH! Do jasnej! Księżyc! Mogłabyś ostrzegać! — Sachael wrzasnęła przecierając oczy mokrymi łapami.
—Mogłabym ,ale byłoby to trudne, skoro żeby cię ostrzec muszę się najpierw pojawić. — jej osoba zawisła nad nimi, fioletowe oczy wpatrzone w nich z wesołym uśmiechem. I te małe gwiazdy, które wisiały na jej sznurkach, młode – rosły jeszcze, gdyż tam było ich miejsce. Przy księżycu, od niego zyskać blask i zostać przekazane w ręce brata. Brata ,którego skrzydła uderzyły parę razy, a całe niebo zdawało się kryć w nich i drgać razem z nim, kiedy lądował. Spory to był wilk, ciemny jak piękne noce, ze skrzydłami niezwykle rozległymi, nienaturalnie dużymi. Ale dało się je złożyć, żeby mu nie przeszkadzały.
—Witajcie Gwiazdy! — Gerania kiwnęła im głową.
—Witajcie wszyscy. — Jak już przemówiły do nich i z każdym się przywitały to usiadły sobie niedaleko brzegu koców, tak aby mogły spokojnie rozciągnąć swoje skrzydła. I na koniec, zjawił się on. Zorza, wylądował na ramieniu Widzącej, oboje wymieniając szczere i szerokie uśmiechy. Jego ogon niczym zorza ciągnął się za nim tak jakby się nie kończył.
—Zatańczysz dla mnie, dzisiaj? — Posąg uniósł swoją dłoń i zanurzył ją w kolorach ogona wilka, który stał nadal na jej osobie.
—Zatańczę. Jak co roku. Jak co roku zatańczę dla was wszystkich na niebie. Obiecałem, żem póki żyw tak co roku w nową porę będę wam świecił. Obiecałem! —
—Obiecałeś. Tak. Dziękuję Zorzo. Tak rzadko mam szansę oglądać coś pięknego. —
—Wiem. Wiemy. Wiemy wszyscy. Dlatego wszyscy tu jesteśmy co roku, żeby celebrować.—
I celebrowali. Kubeczki zdały się idealnie pasować im do łap, a alkohol lać się litrami. A oni jakby niewzruszeni alkoholem i nie głodni, a pili i jedli. W końcu im także się należy. I nadszedł też moment. Ten moment, na który nie zawsze wszyscy chcą czekać i który nie wszyscy nawet z Legend chcieli zobaczyć. Bo co gdyby czas mógł trwać dłużej i ich spotkanie wspólne ciągnąć się wieki i tak długo jak ich egzystencja wyje w lasach i duszach wilków, które nie pamiętają? Niestety, czas poza ich łapami biegł sobie. Jedyna przeszkoda, którą nawet im nie dane przeskoczyć. Więc nadszedł czas, kiedy Zorza z rozpędem wypadł w powietrze, a niebo rozświetlił jego ogon, ciągnąc się za nim niczym piękne światło. I wilki w dole zawyły, nie widząc go ale widząc jego dzieło. I Widząca pewnie by łzę uroniła gdyby niebyła wiekową skałą, posągiem, który jest jedynie mchem i kamieniem, a który jakimś cudem, z trudem co roku targa się po świecie.
—Niech nowy dzień wstanie wam spokojnie przyjaciele. — Księżyc wykłosiła ostatni toast, i wtedy nowe gwiazdy zalśniły na niebie.
Niech wam nowy dzień wstanie zdrowy.
Spokojny.
I niczym dziecko co płacze w każdej Legendzie, zapomniane jak oni, niewinne.
END
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz