Miałam sen o tym, że dryfowałam w bieli i złocie. Jasność wszechrzeczy była oślepiająca, więc błądziłam po omacku w bezkresnej nicości. Ciche szumy, niby to morskie fale, może to szeleszczące drzewa, wszystko wydawało się do siebie takie podobne. A pośród tego delikatne, dźwięczne brzdęki, jakby jakiś Indianin postanowił zagrać na wietrznych, blaszanych dzwoneczkach na swojej pryczy pośrodku prerii. Może był szamanem, z pomarszczoną od słońca ciemną skórą jak rodzynek i długą fajką nabitą tytoniem, z której puszczał kłęby płynnego złota i drobnego jak diamentowy pył brokatu.
Myślałam, że jestem pod wodą, nie mogłam wziąć oddechu. A może wcale nie potrzebowałam powietrza? Złapałam w usta kłęby świetlistych oparów, które wypłynęły mi uszami. Smak wanilii rozpłynął się po moim grzbiecie i zawirował z szafranem od strony karku. Opadłam poniżej poziomu chmur prowadzona przez napięcie powierzchniowe prosto przed oblicze anioła. Stał tam, dumny i napięty, ale jego blask oślepiał mnie do granic poczytalności, nie mogłam przyjrzeć się bliżej jego twarzy. Astralny byt zrodzony ze światła i łez, zmaterializowany jedynie, by odciąć swoją nienaruszoną egzystencję od brudnego i niedoskonałego świata na zewnątrz, tak jak samotne, jednokomórkowe żyjątko odcina się błoną od brudnego, nieuporządkowanego oceanu. Gdzieś piękno musi mieć granice, prawda? Chociaż nie ma ciała ani miejsca to z pewnością nie może istnieć tam, gdzie miejsce okupuje brzydota, gdyż piękno nie jest paradoksem, a paradoks pięknem. A jeśli w jednym miejscu istnieje, a w drugim nie, to gdzie leży granica? Może właśnie na nią patrzę. Jeśli więc piękno ma granice, to musi ona mieć kształt wilczy.
Podpłynęłam bliżej, urzeczona blaskiem anielskiej urody. Nie myślałam nigdy, że biel będzie wydawała się taka pusta, taka bezdenna i wciągająca, jak czarna dziura. Może czarne dziury też mają swoje przeciwieństwa, tak samo jak brzydota ma piękno i ciemność ma światło? Biała dziura, która nie zasysa wszelkiego bytu, ale wypełnia sobą wszystko, na co padnie. Stając w jej świetle, sama wydawałam się mniej materialna, bardziej nieskazitelnie czysta. Czy ja rzeczywiście byłam taka jasna, czy to tylko moja pamięć płata mi figle o jakiejś nakrapialności? Może nakrapialność istniała tylko w mojej głowie, gdy tak naprawdę wszystko, czym jestem to jednolita biel? Gdzie moje blizny i rany, czy to też mi się przyśniło? Może jestem bardziej piękna, niż myślałam.
Anioł, którego zwą piękno,
Zrodzony z dobroci, dobroć rozpościera,
Dobro - Prawda - Piękno
Jedno pytanie mnie tylko poniewiera,
Czy piękno doskonałe,
można prawdziwym nazwać.
Wydaje się niebywałe
By trzy istnieć mogły naraz.
A może tylko w śnie można takie mieć złudzenia,
O współistnieniu ideałów snuć marzenia,
Które jednak granice mają poza światem istnienia.
Chciałam dotknąć, przekonać się czy rzeczywiście istnieje. Moja łapa zanurzyła się w bezkres istnienia aż po łokieć, zamieniając mnie w szczere złoto. Anioł zaczął przygasać, tracił swój blask, jakbym mu coś odebrała. Wsunęłam drugą łapę, chcąc odzyskać ten żar, ale on bladł coraz bardziej. Wsunęłam więc łeb do środka. Zatopiłam się w nim, chcąc odzyskać to, czym w istocie jest, a co tracił z mojego powodu. Myślałam że wybuchnę z rozkoszy. Zrozumiałam, że stałam się nie złotem, a pryzmatem. Piękno przenikało mnie w setce promieni, przepuszczał przeze mnie obręcze tęcz i rozbłyski odcieni, o których perfekcja mogła tylko pomarzyć. Jaśniał, ale nie samym sobą, odbijał się we mnie, byłam jego nowym ogniwem, żarem, instrumentem. Nie byłam pewna czym się stał, moje oczy ślepnęły od nadmiaru barw, a dusza wirowała w kalejdoskopie powidoków. Obracałam się w jego jestestwie tak długo, aż nie padłam z wycieńczenia. Chociaż nie mogłam się czuć bardziej przytomna, bardziej spełniona.
Zrodzony z dobroci, dobroć rozpościera,
Dobro - Prawda - Piękno
Jedno pytanie mnie tylko poniewiera,
Czy piękno doskonałe,
można prawdziwym nazwać.
Wydaje się niebywałe
By trzy istnieć mogły naraz.
A może tylko w śnie można takie mieć złudzenia,
O współistnieniu ideałów snuć marzenia,
Które jednak granice mają poza światem istnienia.
Chciałam dotknąć, przekonać się czy rzeczywiście istnieje. Moja łapa zanurzyła się w bezkres istnienia aż po łokieć, zamieniając mnie w szczere złoto. Anioł zaczął przygasać, tracił swój blask, jakbym mu coś odebrała. Wsunęłam drugą łapę, chcąc odzyskać ten żar, ale on bladł coraz bardziej. Wsunęłam więc łeb do środka. Zatopiłam się w nim, chcąc odzyskać to, czym w istocie jest, a co tracił z mojego powodu. Myślałam że wybuchnę z rozkoszy. Zrozumiałam, że stałam się nie złotem, a pryzmatem. Piękno przenikało mnie w setce promieni, przepuszczał przeze mnie obręcze tęcz i rozbłyski odcieni, o których perfekcja mogła tylko pomarzyć. Jaśniał, ale nie samym sobą, odbijał się we mnie, byłam jego nowym ogniwem, żarem, instrumentem. Nie byłam pewna czym się stał, moje oczy ślepnęły od nadmiaru barw, a dusza wirowała w kalejdoskopie powidoków. Obracałam się w jego jestestwie tak długo, aż nie padłam z wycieńczenia. Chociaż nie mogłam się czuć bardziej przytomna, bardziej spełniona.
Dotarło to do mnie, gdy cię poznałem
Lepiej być niedoskonałym, ale za to ciekawym.
Obudziłam się łaskotana języczkami poranka na mojej twarzy. Wilgotny piasek lepił się do mojego brzucha, szurał, gdy podniosłam łeb. Słyszałam piski mew w oddali i odgłosy oceanu. Poza tym tylko cisza.
Nadal byłam na plaży. W jakiejś nadmorskiej grocie, wyżłobionej przez wieczne przypływy w czarnej skale. Ciemne skały pięknie kontrastowały z jasnością piasku, szczególnie w tym świetle. Piękny dzień, ni da się ukryć.
Zauważyłam, że on też tu był. Ha, nie wyparował od ciepła dnia, jak mają sny w zwyczaju. Może to wcale nie był sen? Wszystko nadal wydawało się takie nierealne. Czułam własne palce, czuła zimno wilgoci i ciepło słońca na futrze- nie, to nie był sen. Przysunęłam się bliżej, by rozgrzać się trochę w jego cieple.
Niczego więcej nie potrzebowałam, tylko jego obecności.
I tak upłynął wieczór i poranek - dzień pierwszy
Spotykaliśmy się częściej w tej grocie, codziennie tak właściwie. Po ciężkim dniu spędzonym na patrolach odnajdywałam niewymowny spokój w świadomości, że się wieczorem zobaczymy. Praktycznie nie odwiedzałam już swojej jaskini, ale na szczęście nie było w watasze nikogo, kto by się tym przejął. To był nasz mały sekret, nasza własna samotnia.
Opowiadałam mu jak mi minął dzień i jak się dziś czuję, jaka była pogoda, co mnie rozśmieszyło, a co zasmuciło- głupoty, których z jakiegoś powodu chciał słuchać. I mówił ,,mów dalej” ,,mów dalej” ,,mów dalej”...więc robiłam mu tą przyjemność. Wydawał się wtedy taki szczęśliwy.
Naciskałam, żeby też coś powiedział, jak mu idzie w roli obrońcy i czy nie naraża się za bardzo. Nie chciałam, żeby pewnego dnia wrócił cały poharatany, półprzytomny, albo co, nie daj Boże, martwy. Na noszach wywleczony z konfliktu, który nie dotyczył ani jego, ani żadnej niewinnej duszy, która przelała za nią krew. Kiedy rano wychodził, pytałam go zawsze, czy wróci.
- Oczywiście.- Uśmiechał się zawsze tak samo.
- Obiecujesz?
- Na twoją piękną duszę. - I wychodził.
Czasami kreowałam w swojej głowie świat, gdzie obietnice były niełamliwe.
- Na co ci te wszystkie muszle?
Czasami spotykałam Mikaela na plaży, gdy zeskrobywał antybiotyczne glony ze skał nieopodal laguny. Mówił, że pomimo iż nie był już formalnie zielarzem to jednak okłady lecznice z czegoś musiały być robione- a rannych nie ubywało. Chociaż musiał być w dwóch miejscach jednocześnie, robił, co mógł by choć trochę pomóc.
- Na prezent. Chcę zrobić mozaikę.
- Haha, to urocze, ale czy nie musisz się zajmować czymś ważniejszym?
- Sam skrobiesz zielonkawy osad z mokrych głazów.- Zachichotałam.
- To co innego.
- Przecież wiem.- Westchnęłam zamyślona. - Zastanawiałeś się kiedyś…dlaczego ta wojna miałaby nas obchodzić? Przecież to nie o nas chodzi.
Mikę zamurowało.
- Chyba nie mówisz poważnie? Przecież widzę jak w jaskini med..
- Przepraszam. Tak mi się tylko powiedziało.
Może zapomniałam już, jak to jest się smucić.
Po patrolu zapolowałam na ławice dorszy. Powinny mu smakować, chociaż są w tym sezonie wyjątkowo chude. Musiałam się spieszyć, żeby zdążyć przed jego przyjściem. Rozpaliłam ogień, nadziałam ryby na drewniany rożenek i wbiłam w ciężki, mokry piach. Rybie ślepia pękały jak bańki mydlane pod wpływem płomieni, a ściekające białka skwierczały na rozżarzonych kłodach poniżej. Oślepły od ognia. Właśnie poczułam się niewypowiedzianie zrozumiana przez martwe dorsze na kijach.
- Już jestem.- Jego miodowy głos wybił mnie z rozmyślań.
- Kamael, dobrze cię widzieć. Jak dzisiejszy dzień?
I opowiadał, gdy ja przekręcałam ryby z uwagą. Używał we wtrąceniach słowa ,,Jasność”, z takim namaszczeniem, jakby to znaczyło coś więcej niż tylko zwykłe powiedzenie. Właściwie nie od dzisiaj to zauważyłam. Pochodził z innych stron, gdzie mówi i myśli się inaczej, z tej watahy o trudnej do wymówienia nawie. Alis Caelorum, wataha wilków-aniołów.
- Kamael?- Tak?
- Wydaje mi się, że nigdy cię o to nie spytałam. Dlaczego odszedłeś od rodziny?
(Kam? No i masz swój wstęp )
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz