Dzień pierwszy.
- Więc dziś po południu, na Polanie Życia. Nie poznaliście się jeszcze, prawda? - Nymeria zerknęła na mnie znad spisu stanowisk, w którym właśnie pojawiło się nowe imię.
- Na Polanie Życia? - Położyłam uszy po sobie, nie pozwalając sobie jednak na żadną zbyt oczywistą oznakę wahania. - Dobrze. Dobrze, to całkiem niedaleko od naszej... mojej polanki.
- Pomyślałam, że na neutralnym gruncie najłatwiej będzie wam się poznać.
- Nie wiem, czy będzie czas. No nic, przynajmniej wyrobię normę prozdrowotnych spacerów.
- Zaraz, to już dziś? Spotkaliście się wcześniej w ogóle?
- Nie, niby kiedy? - zdziwiłam się. - Ale Domino powiedziała, że jeśli nie chcę czekać tylu tygodni na następne dni płodne, musimy się pośpieszyć. Specjalnie wysłałam Szkło do wszystkich czortów, żeby wieczorem nie pałętał się po domu. Dzięki, Nymeria! Powiedz stryjkowi, że dziś już raczej mnie nie będzie. Jakbyście pisali coś ważnego, doczytam sobie jutro.
- W porządku. Podobno mamy wreszcie przygotować oświadczenie odwołujące zakaz wychodzenia po zmierzchu.
- To dobrze. - Zgodnie kiwnęłam głową. - Najwyższa pora. Do jutra.
Szłam raźnym krokiem, a każde drzewo i każdy podmuch lekkiego wiatru wołał do mnie o szczególnym dniu i nadciągających jego ścieżką, dużych zmianach. Już od jutra, myślałam, będę jeść, pić i spacerować nie tylko dla siebie.
Dreszcz niezwykłości przebiegł mi po plecach.
Jaki jest ten Jojo? Pewnie wspaniały. Nymeria chwaliła. I tak właśnie powinno się dobierać skojarzenia. By dzieci też były wspaniałe. Nasze właśnie takie będą, myślałam.
Nasza polanka cicha była, jak zawsze. Mimo wszystko, gdy stanęły na niej moje przednie łapy, okrążyłam ją wzrokiem, by upewnić się, że wiatr i śnieg z deszczem nie narobiły nieprzewidzianego bałaganu. Ale nie. Usiadłam więc nieśpiesznie, by śledzić wędrówkę Słońca na niebie i na pewno nie spóźnić się na spotkanie. Za nic nie chciałam wyjść na niesłowną, czy byłoby to ważne spotkanie polityczne, czy trochę mniej ważne, osobiste.
Wtedy zdałam sobie sprawę, że zaczynam się denerwować. A jeśli jednak się spóźnię? Albo jeśli on okaże się słabym i rachitycznym cherlakiem, albo na odwrót? Albo będzie gburem? Albo co gorsza mordercą?
Ucięłam wszystkie idące coraz dalej myśli gwałtownym chrząknięciem. Nie mogło być przecież tak źle.
I nie było. Gdy dotarłam na Polanę Życia, czekał tam już na mnie z uśmiechem na pysku. Zmierzyłam go od stóp do głów, wyglądał całkiem zdrowo. Przedstawiliśmy się sobie krótko, rzekłam jeszcze parę słów o swoich planach i uprzejmie zasugerowałam, że czas trochę goni. Nieśmiało zapytał, czy nie miałabym ochoty na kolację, a ja nieco śmielej dałam do zrozumienia, że nie jestem głodna. Z powrotem u mnie byliśmy jeszcze zanim zapadł zmierzch. Ze zdumieniem zdałam sobie sprawę, że jestem już zupełnie spokojna. Prawie, prawie zupełnie.
- Czekaj. - Drgnęłam jak oparzona, czując obecność wilka coraz bliżej siebie. Odsunęłam go łapą i wcisnęłam kręgosłup w pień drzewa, by jednoznacznie dać do zrozumienia, że na miejsce za moim grzbietem sobie nie zasłużył. Moje serce w mgnieniu oka zaczęło bić jak oszalałe. To się dzieje, Kawko!
- Spokojnie. Przecież nic się nie dzieje. - Podszedł bliżej i położył łapę na moim ramieniu, jakby przytulał małe kocię. Na niej natomiast położyłam moją, po czym ścisnęłam ją z całej siły. Być może dawało mi to jakiekolwiek, złudne poczucie nadzoru nad jego działaniami.
Basior odetchnął, tuż przy moim pysku. Znałam ten głęboki oddech. Czynił mnie panią sytuacji, pozwalał zdecydować, czy jak bogini obdarować najsłodszymi owocami ze swego ogrodu, czy też pozostawić na czczo. Tamtego dnia nie bardzo miałam alternatywę. Ale tylko jeden oddech mógł współbrzmieć z moim, jedno ramię mogło otrzeć się o moją skórę, skroń dotknąć skroni. Jedne oczy mogły spojrzeć na mnie w ten sposób; moje jasne i czułe oczy.
A jego już nie było.
Tamtego dnia każdy podobny znak napawał mnie odrazą. Sztywnymi łapami przytrzymałam wilka w bezpiecznej odległości od siebie.
- Nie chcę, nie potrafię. Nie czuję się dobrze.
- Za pierwszym razem to normalne.
Miałam ochotę splunąć mu w pysk tym pierwszym razem. Okropne ciepło jego tchnienia znów opływało mnie z każdej strony. Zacisnęłam zęby, gdy zaczął posuwać się dalej, gdy pierwsze ukłucie bólu rozbiegło się po całym moim ciele. Z każdą sekundą gwałtownie narastało poczucie, że dłużej nie wytrzymam.
- Przestań, przestań! - warknęłam raptownie, w ostatnim odruchu zatrzymując odsłonięte kły tuż przed jego nosem. Odskoczył, na krótką chwilę zastygając w bezruchu. Napięcie powoli nadwyrężało jego cierpliwość.
- Jesteś nieczuła. Chcesz tego, prawda? To trochę się postaraj.
- Chcę od ciebie tylko dziecka.
- To daj je zrobić! Potrzeba sekundki - odsapnął, siadając na ziemi.
- To boli - wydusiłam w odpowiedzi.
- Bo się spinasz! Nic na to nie poradzę.
- Ja też nie, trudno. Może jutro będzie lepiej.
- Może... jutro? Jutro - westchnął z trudem, choć nie mógł powstrzymać dygotania, jakie ogarnęło jego kończyny.
- Tak. Przyjdź proszę rano. Do zobaczenia.
Zaskakująco ustępliwie podążył za zapraszającym do wyjścia ruchem mojej łapy. Gdy zostałam sama, nie opłacało mi się już wychodzić z domu. Nad lasem zdążyła rozlać się ciemna noc, za sprawą czego wywnioskowałam, że z jaskini alf pewnie wszyscy, oprócz rzecz jasna Agresta, już się rozeszli.
W kilku wolnych stąpnięciach znalazłam się na swoim legowisku i stężałam, przez chwilę bezmyślnie rozkoszując się chłodem nocy i lekko poruszając końcówką ogona. Nie, choćby i rzeczywiście stryjek z doradczynią napisali już to oświadczenie o odwołaniu zakazu, wychodzenie tej nocy nie jest jeszcze najlepszym pomysłem, pomyślałam. Byłam zresztą dziwnie zmęczona. Nawet lekki głód nie był w stanie powstrzymać mnie przed rozłożeniem się na posłaniu i zamknięciem oczu, co tego dnia postanowiłam zrobić już definitywnie.
Nie minęło wiele czasu, gdy zaskoczyły mnie kroki na skraju polany.
- Nymeria? Co ty tu robisz?
- Chyba nie przeszkadzam? To dobrze. Widzisz, będziemy pisać Księgę Praw. Zbieramy z Agrestem tych, których pomoc się przyda.
- Dzisiaj, teraz? Dobrze. Już idę.
Dzień drugi.
Słońce, daleko, za gęstą zasłoną stratusów, powoli wznosiło się na niebo. Gdzieś wysoko, gałęziach sosen poniosły się ostrzegawcze krzyki jakiegoś kruka. Wysoko, nad moją głową, na tle białych chmur, za kratami z cienkich, sosnowych gałązek, przeleciały dwa czarne ptaki, co było widokiem na tyle przyjemnym, że nawet wspomnienie zarwanej nocy oraz wisząca w powietrzu zapowiedź zbliżających się opadów marznącego deszczu, zdawały się niczym w obliczu wielkości i piękna nowego dnia.
Ktoś zbliżał się do mojego domu. Nie poznałam go po krokach, ale po okolicznościach jak najbardziej; Jojo. Nie spóźnił się. Z ciężkim westchnieniem podniosłam się z legowiska.
- Miło cię widzieć. Chodź tutaj - powiedziałam przez zaciśnięte zęby i zanim zdążył zrobić choć krok w moją stronę, znalazłam się przy nim, z żelaznym postanowieniem wyręczenia go we wszystkim, co tylko było możliwe.
W chwilach w których ból przestawał być nie do zniesienia, nachodziły mnie krótkie, chaotyczne myśli. Czy to zawsze wygląda w ten sposób? Czy każdy basior tak robi? Dlaczego on tak dyszy? A jeśli jest chory?! O nie, czy to coś na moim ramieniu to ślina? To żałosne... żałosne.
Zaczęło i skończyło się to tak szybko, że nie bardzo nawet był czas, by wziąć sobie do serca wszystkie te myśli. Miałam po prostu jasny cel.
- Wszystko...? - Otarłam z policzka słonawą kroplę.
- Wy... wszystko. - Basior na chwiejących się nogach odsunął się o dwa kroki.
- Wspaniale.
- Będę mógł je zobaczyć?
- Nie. To nie wystawa. - Pośpiesznie podniosłam się na cztery nogi, przeciągnęłam krótko i zaczęłam delikatnie manewrować łapami, z pomocą genialnego i dużo skuteczniejszego niż słowa wynalazku przyrody, mowy ciała, kierując wilka do wyjścia. - A teraz, bardzo ci dziękuję, Jojo. I wiesz... trochę mi się śpieszy.
Obrzydzenie do czynności, do Jojo i w ogóle, do samych basiorów, zakrawające o niezrozumiałą odrazę do samej siebie, wlepiło się we mnie jak świeża, świerkowa żywica. Jeszcze na chwilę usiadłam na swoim legowisku, ogarnięta przez obezwładniającą osowiałość. Znacie to uczucie, otępienie? Pojawia się czasem z błahego powodu i buduje między nami a resztą świata ścianę, którą trzeba zburzyć jednym, pewnym ruchem. Inaczej będzie wciąż rosła i rosła.
Tymczasem jakoś tak chyłkiem, spod moich na wpół opuszczonych powiek, zaczęły wypływać, kropla za kroplą napięcie; żal; tęsknota. Szeptem zagadnęłam sama siebie, dotykając własnego serca prostymi słowami bez znaczenia. Jedynie aby usłyszeć to, czego nie miał mi kto powiedzieć.
- To wszystko minie. Już niedługo. I będziesz matką, to będzie całkiem miłe. Wszystko będzie inne. Ale będzie też... takie, jak dawniej. Usiądziecie kiedyś pod dziką jabłonką, będzie piękne lato. Choćby to wszystko stało się... gdy już pomrzecie, w Raju.
Wy?
Tak bardzo chciałam wyszeptać dwa tak bliskie mi imiona, jak zaklęcie powrotu do pięknego lata, gdy byliśmy po prostu szczęśliwi. Ale lato dawno minęło, pozostało w nieuchwytnej przeszłości. A ja razem z innymi wciąż w biegu, nie wiedziałam nawet, dokąd. Nie było czasu na planowanie, a co tu mówić o wspomnieniach? Czas mi było do pracy także tamtego, późnozimowego poranka. Prywata nie mogła stawać na przeszkodzie służbie ojczyźnie.
- Kawko, wszystko w porządku? - zatroskany głos Agresta powitał mnie już w progu. Jak, słucham? W porządku? To słaby żart, pomyślałam. Nie potrzebowałam jego troski.
- Tak.
Usiadłam na swoim zwyczajowym miejscu, pod ścianą, po lewej stronie od wejścia. Popatrzyłam na leżące przede mną dokumenty i w zamarzeniu, wolno pociągnęłam palcem ścianie po pokrytej czarnym osadem. Przydałoby się kiedyś to wyczyścić, pomyślałam.
Podniosłam jeden z papierów leżących na moim stosiku i przyjrzałam się mu. Jakiś nieważny papierek; pewnie kopia kopii archiwalnego oświadczenia sprzed miesięcy. Wczytałam się dokładniej. W rzeczy samej, litery na kartce głosiły: Wraz z dniem tym i tym, wprowadza się zakaz opuszczania swojego lokum po zmierzchu, dotyczący... i tak dalej, i tak dalej.
Dzień zapowiadał się spokojnie. Zaplanowaną pracą było właściwie tylko pozostawanie w gotowości na wypadek, gdyby ktoś przybył z jakąś sprawą. Stało się to szybciej i gwałtowniej, niż podejrzewałam.
- Agrest... Agrest!
- Co się dzieje, Muszelu?
Zdyszany, niemłody już basior, zdawał się roztrzęsiony. Oboje patrzyliśmy na niego w pełnym ostrożnego opanowania napięciu, z podejrzliwością wymalowaną w wykutych z litej skały oczach.
- Jaskinia medyczna. Zamknięta, zabarykadowana. Banda opryszków prowadzonych przez Admirała urządziła nam zagon! - mówił szybko szeregowiec.
- Mój Boże - tym razem to mój głos przeciął ciszę.
Admirał. Mój ojciec na czele grupy przestępczej. Po tym co zrobił, mogłam spodziewać się wielu rzeczy, wszelako ta wiadomość, stoczona wprost na mnie jak lawina, była kolejną, która zaskakiwała. W mojej głowie błyskawicznie pojawiły się kolejne pytania. Co jeszcze jest w stanie zrobić? Po co to wszystko? Co z matką, czy również w tym uczestniczy? Odkąd dzień czy dwa wcześniej Agrest półsłówkiem zasugerował mi, że nie zastanę jej już w domu, stało się dla mnie jasne, że mimo wszystko postanowiła polecieć za tym zdrajcą jak giermek. Straciłam resztę wiary w jej opamiętanie, czy jednak mogła być nam, perfidnie i otwarcie, wrogiem?
Agrest podążył za wiadomością Muszela, do jaskini wojskowej, pozostawiając mnie na stanowisku. Tyle że ja... też chciałam jakoś się przydać. Coś wnieść do wszystkiego, co rozgrywało się wokół. Byłam przedstawicielem wojska, czy nie?!
Zamknęłam oczy i bokiem przytuliłam się do chłodnej ściany. Nie mogłam się denerwować. Przecież było wspaniale! Może nie wokół mnie, może WSC stała w ogniu... ale tam w środku. We mnie.
Tamtego dnia miałam po prostu posiedzieć w pustej jaskini.
Dzień trzeci.
Oczywiście wiecie już o tym, ale dla porządku wypada powtórzyć, że to właśnie tego dnia dowiedzieliśmy się, że na naszych ziemiach pojawił się wróg po stokroć gorszy od dziesiątek Admirałów, choćby każdy miał własną bandę przydupasów.
- Agrest, mamy złe wieści. - Doradczyni wkroczyła do środka, jak miała w zwyczaju: z głową uniesioną wysoko, chyba aż pod samą atmosferę, lecz i sokolimi oczyma, nadal dostrzegającymi nas, malutkich żuczków.
- No...?
Trójka chorych wilków rozpoczęła owo pasmo złych wieści.
- To... Nie wiem. Nie wiem, do cholery, nawet nie wiem, co powiedzieć. To jest kpina, ale kto z nas zakpił... - Stryjek wzniósł oczy, jakby chciał dojrzeć własne brwi, lecz najwyraźniej jego wzrok nie napotkał żadnej odpowiedzi.
- Może potrzebne są jakieś środki. Jakaś pomoc. - Włączyłam się do rozmowy, chyba tylko by dać znać, że również się martwię. Rzecz jasna, nie miałam pojęcia, co należy zrobić w sytuacji, w której się znaleźliśmy. Zresztą, zdaje się, tak samo, jak dokładnie każdy z nas. A jednak doświadczenie odpowiedziało nam ze swojego nieistniejącego pałacu, że ono przez cały czas robi swoje i wie, jak załatwiać trudne sprawy. Agrestowi doświadczenia nie brakowało.
- No dobrze. Nie mamy wyjścia. Wysyłamy poselstwo do NIKL-u. W sprawie Księgi Praw i z prośbą o udzielenie wsparcia w obliczu kryzysu. Nymerio, urządzimy zbiórkę koców. Jestem pewien, że większość z nas ma pochowane jakieś gdzieś po swoich norach i jaskiniach. Zajmiesz się tym? Kawko, idź do łowców. Od dziś będziemy dzielić na pół racje żywnościowe. Połowa pójdzie na wojsko, połowa na chorych. Nie ma się co łudzić, że ich liczba nie wzrośnie.
Do siedziby Najwyższej Izby Kontroli Leśnej wyruszyła więc trzyosobowa drużyna wilków dobrej woli. Zabrała ze sobą spisaną na nowo, przed dniem, Księgę Praw, a także prośbę o pomstę do nieba. To jest, politycznego nieba naszych wschodnich ziem, czyli... No, no, myślałam, że to oczywiste. Pożegnaliśmy ich pokrzepiającymi słowy, niemniej nadzieję, że zobaczymy ich jeszcze, zachowując dla siebie.
Dzień czwarty.
Słońce chyliło się ku zachodowi, bardzo lekkie podmuchy cieplejszego wiatru przynosiły znad pól zapach przegniłej trawy, a mój nos, bez pośpiechu latający to w prawo, to w lewo, na wysokości piersi, prowadził mnie rozmytym, starym, zajęczym śladem.
Upolowanie kogokolwiek, czy byłby to zając, czy gołąb, czy nawet kulawy soból, dołożyłoby małą cegiełkę do silnej struktury, którą mieliśmy zbudować i która pozwoliłaby naszej watasze przetrwać kryzys. Pośpieszny kłus pozwalał mi zepchnąć w niepamięć obawy. Tam, w głębi puszczy, z dala od głównych ośrodków watahy i innych wilków, tamten dzień był w gruncie rzeczy bardzo przyjemny. Zapominało się o szeregu gotowych do krwawego starcia żołnierzy, zmarzniętych i głodnych, okrążających twierdzę wzniesiona przez najeźdźców w samym sercu naszej ziemi; zapominało się, że mamy już pięcioro ciężko chorych.
Właśnie tę przyjemną wycieczkę wybrał sobie pewien stwór na czas doskonały do zaburzenia mojego spokoju. Żółte, latające i za duże na osę zwierzę wylądowało tuż przede mną, tak szybko, a przy tym niezgrabnie, że niewiele dzieliło je od trafienia mnie w głowę. Gdy jednak stanął prosto i popatrzył na mnie, dostrzegłam, że sylwetka przypomina mi bardzo kształt zupełnie znajomy. Zamarłam, z nosem nadal opuszczonym do połowy, w pozycji przypominającej skradającego się kota.
- Co, patrzysz na mnie, jakbyś ducha zobaczył - oświadczył ptak, składając skrzydła i również przyjrzał mi się uważniej. - Albo: zobaczyła?
- Tak - rzuciłam bez polotu.
- Czy to... - Wyciągnął skrzydło w moją stronę, jakby chciał powstrzymać mnie przed ucieczką, po czym przerwał, najwyraźniej dopiero zaczynając ubierać myśli w słowa. - Co to właściwie za las?
- Jak to? - Wzruszyłam ramionami, mierząc przybysza wzrokiem. - Iglasty.
- Aha. Ktoś tu mieszka? To miejsce ma jakąś nazwę?
- Wataha Srebrnego Chabra. Czy mieszka, tak, oczywiście. Inaczej nie byłoby lasu.
- No dobrze! Witaj, Wataho Srebrnego Chabra. Przyjmij z otwartymi ramionami Koyaanisqatsi'ego!
- Ko... go? - Skrzywiłam się półjawnie, obserwując, jak przybysz wodzi wzrokiem po pniach sosen okalających fragment ziemi, na którym oboje staliśmy i układa w głowie jakiś plan, a potem przenosi wzrok z powrotem na mnie.
- Masz może ochotę dać mi coś do jedzenia? - Uśmiechnął się kusząco, pozostawiając to pytanie wybrzmiałe, aby zachować pewność, że albo odpowiem, albo spłonę ze wstydu.
- Tak.
- Naprawdę? - Rozpromienił się, co było chyba najlepszym dowodem na słuszność mojej, szybko podjętej decyzji. - Nie pogardzę waszym jedzeniem. Wyglądasz na całkiem klawą dziewczynę, to ci powiem. Przez całe życie żarłem śmieci. Przeterminowaną śmietanę, nieszczelne konserwy i makaron. Ale mam się całkiem dobrze. Takim znakomitym ciałem mnie i moich krewnych obdarzyła natura. Twój bezwzględnie mięsożerny, delikatny żołądek pewnie tego nie rozumie, ślicznotko. - Zaśmiał się mętnie.
- Och, ja... chyba wiem o waszym znakomitym ciele więcej, niż ktokolwiek tutaj - mruknęłam i uśmiechnęłam się odruchowo, choć jeszcze szybszy i mocniejszy odruch kazał mi spuścić wzrok, w nadziei, że nie zostanie to zauważone.
- Och, naprawdę? Znasz jeszcze kogoś?
- Już nie. Nie wydaje mi się - odrzekłam z wahaniem, lecz w jednej chwili postawiłam uszy na znak odnalezienia w pamięci odpowiedzi innej, niż przecząca i kiwnęłam głową. - To znaczy, tak, gdzieś na południowym wschodzie mieszkają chyba dwie twoje krewne. Choć.. bardzo dalekie krewne, z tego co widzę.
- A... zapewne sine krewniaczki - przy tych słowach uniósł brwi, gestem lekko skarłowaciałego zapotrzebowania na mój dalszy wywód.
- Ale nigdy nie zdążyłam ich poznać - zakończyłam zgodnie z prawdą, postanawiając doprowadzić myśl do sedna.
- Nie zdążyłaś? - Podejrzliwie uniósł brwi, spoglądając na mnie w nieco tremujący sposób.
- Zanim zamknęli granice. Teraz tamte okolice są dość niepewnym terenem. W zasadzie nie wiadomo, do kogo należą.
- Cały czas mówisz o wilkach i ich obyczajach, rzecz jasna. - Mój nowy znajomy ominął mnie i przedreptał jeszcze kilka kroków naprzód. - To znaczy, że ta ziemia, jest tak jakby... niczyja...?
- Niezamieszkana przez żadne rublie? - wolno uzupełniłam jego słowa. - Tak. Jeśli tak to nazywasz. No dobrze, chodźmy. Najpierw pomóż moi coś upolować. Cokolwiek. Trochę zjemy sami, a trochę zaniesiemy do jaskini wojskowej. Nie jedli tam od wczoraj. Jeszcze raz, jak ci na imię? Mnie zwą Kawka.
- Koyaanisqatsi, jeśli musisz, wystarczy Kaj. Kawko.
- Co cię do nas sprowadza? Zamierzasz zostać na dłużej? - Zwyczajowo zaczęłam przeprowadzać wywiad, choć tym razem byłam ciekawa rozmówcy z innych niż z reguły powodów.
- Jeśli mi się tu spodoba. Zawsze lepsza taka pokaźna przestrzeń, niż skrawek krzaków otoczonych ludzkimi skupiskami. Wiesz, wolność i te sprawy.
Dzień piąty.
Przeciągnęłam się beztrosko, z niezadowoleniem miarkując, że trawa, na której leżałam, zawilgotniała od nocnego deszczu.
Wzdrygnęłam się, po przeciwnej stronie polanki słysząc charakterystyczny, miarowy szum cudzego oddechu. Oceniłam to jako zjawisko ze wszech miar podejrzane, albowiem gdzieś po głowie nadal kołatała mi się świadomość, że Szkło od dwóch dni ślęczał pod jaskinią medyczną, razem ze swoimi szeregowcami. Chwilę zajęło mi zebranie myśli, a w konsekwencji tego przypomnienie sobie, kto i dlaczego wyleguje się na jego miejscu.
Ach, tak. Kaj.
Nieśpiesznie podnosząc się z ziemi zapytałam sama siebie, dlaczego właściwie udzieliłam mu noclegu. Mógłby przycupnąć pod każdym drzewem, choćby i w środku lasu. Tyle, że byłoby mi smutno, gdyby biedak został w tym stanie znaleziony przez naszych ostatnio wyjątkowo zapracowanych i niewybrednych łowców, albo co gorsza kogoś jeszcze innego. Biorąc pod uwagę jak bardzo daleki był od chociaż podstawowej ostrożności przy naszym pierwszym zetknięciu, miałam wątpliwości, czy z takiego spotkania wyszedłby żywy.
Zmarszczyłam brwi i popatrzyłam na gościa. Nawet w tamtej chwili wyciągnął się na półtora szerokości posłania, bez skrępowania przyjmując najbardziej niezapobiegliwe pozycje. Nabrałam ochoty, by krzyknąć i sprawdzić, ile czasu zajmie mu rozplątanie wszystkich części ciała i podniesienie się na nogi, ale nie znalazłam w sobie dostatecznej ilości barbarzyństwa. Być może miał niemałe znaczenie również fakt, że choć osobnik ten nie wyglądał na zbyt sprawnego fizycznie, to... nie oszukujmy się. Miałam jeszcze w pamięci tak niepozorne, a tak silne skrzydła mojej sympatii i jego szpony jak imadło.
Ostatecznie po prostu postanowiłam poczekać, aż pensjonariusz cudzoziemiec obudzi się sam. Czekałam więc i czekałam; nie doczekałam się. Wreszcie po cichu zebrałam się i zostawiając go tak jak go zastałam, wyruszyłam by rozpocząć nowy dzień powszedni.
- I jak? - zapytałam lakonicznie, gdy jak co dnia otworzyliśmy nasz urząd.
- Nie wiem. Czekałem na ciebie, idę do jaskini wojskowej. Zaraz się dowiemy.
Alfa poszedł, lecz zanim usłyszałam wieści z jego ust, do jaskini przybył nikt inny, jak towarzyszka Nymeria, wracająca właśnie z jaskini chorych.
Tak dowiedziałam się, że liczba chorych w trzy dni wzrosła do dwunastu. A imiona zwycięzców brzmiały:
Kamael, Szkło, Geral Daheski, Cyklamen, Dante, Mikaela i Sigma.
C. D. N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz