Czołem, Kochani.
Znacie to uczucie, gdy wokół pali się las, płomienie zaczynają sięgać Waszych stóp, lecz Wy ubrani jesteście w kombinezon ze zmartwiałego ciała, które nie czuje już bólu, więc patrzycie na to z zaciekawionym uśmiechem małego dziecka?
Tak oto, pomimo nawarstwiających się kłopotów, mały Agrest wygrzebał się z dołka i stanął na czterech nogach; z początku nieśmiało, niemalże wstydliwie, patrząc na przyjaciół tylko z ostrożnością, a potem, krok po kroku, poruszając się coraz stabilniej, znów naprzód.
Stało się to właściwie... nagle. Być może to właśnie kolejne kłopoty okazały się coraz mocniejszymi impulsami do działania. Co jednak sprawiło, że po raz pierwszy od długich tygodni wilk ten choć zastrzygł uchem na odbijające się gdzieś w głowie echo, wołające: „Weź się w garść, Agrest! WSC potrzebuje alfy bardziej, niż kiedykolwiek!”? Przecież jeszcze niedługo wcześniej nie był w stanie zrobić nawet tego. Aż tu nagle, pewnego dnia, zwyczajnie podnosi się z posłania, przebiega wzrokiem po upchanych w schowku dokumentach, siada w wejściu do jaskini, tuż pod ścianą, jeszcze czarną od dymu, przeciąga się i spogląda na wschodzące Słońce. Przez jaką otwartą, skrytą gdzieś w cieniu furtkę wkroczyła do jego głowy myśl, że zapowiada się ładny dzień? Kto lub co dało jej kluczyk?
- Wiesz... od miesięcy, co dnia wstawałem rano i udawałem, że już dałem sobie z tym radę. Nie dałem.
- Co mam powiedzieć?
Potrząsam głową.
Lekko unoszę słabe kąciki warg.
Coraz bliżej. Coraz bliżej mocno przesuniętego środka ciężkości mojej opowieści, choć już dawno zaczęliśmy przyspieszać. Coraz lżej mi na duszy. Ale przecież nie żegnam się jeszcze z Wami, dużo już za mną, ale ile jeszcze przede mną! Wybaczcie, jeśli jakoś dziwnie to zabrzmiało; po prostu powiedziałem Wam już tyle, a jednak widzę was tu znowu. Moje Dobre Duchy, sprawia to, że czuję się dziś... jak po chorobie.
Dzień pierwszy.
- Ech... dobrze. Pisz zatem.
Tamten, choć wychudzony i przez to trochę wyliniały, to jednak znów wyprostowany i dopatrzony basior, Agrest, jeszcze raz okrążył jaskinię i ponownie zwrócił się do śledzącej jego kroki Nymerii. W jego głowie panowała istna zawierucha, lecz nie miał wątpliwości, że tym razem oznaczać ona będzie coś innego, coś lepszego, niż w tamtym, smutnym czasie miewała w zwyczaju.
- Słucham.
- Z dniem dziewiątym lutego, od godzin wieczornych, z powodu zmieniającego się stanu epidemicznego, a także czasowej zmiany struktur watahy, zakaz opuszczania swojego lokum po zmierzchu przestaje obowiązywać. Podpisano. To znaczy, podaj mi to jak skończysz.
Wadera nakreśliła jeszcze kilka kresek na kartce, po czym przyjrzała się jej z uwagą i przekazała mi przygotowany dokument oraz gęsie pióro.
- Gotowe.
- Wybacz, że tak cię wykorzystuję - wymamrotałem, zanim moje narzędzie zetknęło się z kartką. - Ale wiesz, jak wygląda moje pismo. Gdy jeszcze byliśmy tu sami z Mundusem, sam sporządzałem papiery, bo i tak obaj bazgraliśmy jak kury pazurami. Ale jeśli już mam kogoś, kto potrafi tak ładnie, sama rozumiesz.
- Nie szkodzi, Agrest - odparła spokojnie, zerkając na trzymany przeze mnie dokument, co przypomniało mi, że nadal nie złożyłem na nim podpisu. Nadrobiłem to czym prędzej. - Mamy teraz trochę czasu. Moglibyśmy w końcu zająć się Księgą Praw. Szczerze mówiąc dziwię się, zresztą nie tylko ja, że jeszcze tego nie zrobiliśmy.
- Kłopot w tym, że nie wystarczy napisać jej od nowa. - Pociągnąłem nosem i przestąpiłem z nogi na nogę. - Żyjąc na ziemiach NIKL-u, powinniśmy konsultować z nimi takie zmiany, by nie okazało się, ze nasze prawo jest sprzeczne z Prawem Wszechwatah.
- Myślisz, że może takie być?
- Nymerio, Prawo Wszechwatah to proste prawo, znam je na pamięć. Naszym kłopotem jest sama procedura. Powinniśmy wysłać tam poselstwo, a to znaczy, na dobry miesiąc czy dwa stracić kilkoro własnych wilków, bo nie mamy już sojuszników, którymi moglibyśmy się wyręczyć. Potem czekać, aż sprawa dotrze do naszego inspektora i zostanie rozpatrzona. Wtedy dopiero, z niebieskim stempelkiem na tym kawałku papieru, poselstwo będzie mogło wrócić, a nie daj Boże w międzyczasie skończy sprzątnięte przez sąsiadów z WSJ. Wiesz, że dla nich nie ma świętości... I jeszcze jedno. Wiesz, co stało się z ostatnim poselstwem, które dawno, dawno temu wyruszyło do nich z WWN w sprawie pożaru?
- Co? Nie wiem, Agrest.
- Nikt nie wie. I tu leży pies pogrzebany.
- W porządku. A jednak musimy to zrobić.
- Ech, niestety musimy. No nic. Masz rację, o lepszy moment będzie trudno. Ostatnio wszystko trochę ucichło. Przygotuj czystą kartkę.
- Z miłą chęcią, ale wygląda na to, że nie mamy już czystych kartek.
- Ani jednej? Dobrze sprawdziłaś?
- Tak, już ta na dzisiejsze oświadczenie napatoczyła mi się chyba cudem.
- Do diabła. Trudno, weź tę starą, sporządzoną zaraz po pożarze. Uzupełnimy wszystko jak należy. A tymczasem, trzeba wysłać kogoś do jaskini wojskowej. Gdzie jest Mhh... gdzie Kawka? Przydałaby się teraz.
- Miała dziś coś do załatwienia - odparła lakonicznie, chociaż z niejasnego powodu miałem wrażenie, że mogłaby dodać do tego jednego zdania wiele więcej. Wilczyca jakby sama do siebie, łagodnie kiwnęła głową, przerzucając kartki jakiegoś pliku, w poszukiwaniu nowej podstawy Księgi Praw.
- Pójdę sam. Niech Kali przygotuje się do drogi, Poselstwo wyruszy pod jej zwierzchnictwem. Koniecznie trzeba wysłać razem z nią przynajmniej dwóch szeregowców i może... Ilu mamy teraz strategów? Trzech, prawda? Średnio teraz możemy pozbyć się żołnierzy. Niech pójdzie jeden z łowców.
- Zaraz sprawdzę - mruknęła, w jednej łapie trzymając roboczą wersję Księgi Praw, a drugą znów wkładając między trochę nieuporządkowane dokumenty.
- Nie trzeba. Na pewno trzech. Pójdzie z nimi Theo. Wyruszą jutro rano. No i powinniśmy wezwać tu resztę. Kawkę, Hyarina, może Szkło. Tak, koniecznie. Spisanie Księgi Praw wymaga spojrzenia na rzecz wieloma oczami. Nawet, jeśli nie chcemy stawiać świata od posad, a tylko spisać to, co obowiązywało zawsze.
Dzień drugi. A bardziej po naszemu? „Jutro rano”.
Wyobraźcie sobie, Szacowni Słuchacze, że poselstwo nie wyruszyło, chociaż nowa Księga Praw, zapisana przejrzystymi i stanowczymi znakami zrodzonymi spod łapy mojej doradczyni, czekała już na nich cała gotowa, ukryta głęboko w moim schowku. Dlaczego?
- Kawko, wszystko w porządku? - zapytałem z niepokojem, gdy moje uszy, oprócz spokojnych kroków przestępującej próg jaskini wilczycy, zarejestrowały cichy, urywany oddech, tak charakterystyczny dla wilków goszczących w swojej duszy udrękę.
- Tak - odparła lodowato, siadając na swoim miejscu. Jej uszy jeszcze przez chwilę, nieświadomie zwracały się w moją stronę, lecz jej oczy, bez reszty oddane umysłowi pełnemu wzgardy, całkowicie zlekceważyły moją obecność. Bolał mnie jej ból. Uwierała mnie zadra, która widniała na jej skrzywdzonym sercu. Znałem ich przyczynę, a jednak codziennie rano, czekając na nią, miałem odwagę modlić się jedynie o jej uśmiech. A ona nie uśmiechała się. Odkąd z mojego zduszonego spazmami pyska, chyłkiem wypłynęła kropla szczerości, Kawka nie uśmiechnęła się już do mnie ani razu. A ja nie potrafiłem wmówić sobie, że ten zamglony obraz to nie łzy, a gardło ściska mi nie gorycz, a obojętność. Chciałem wykrzyczeć jej, że żałuję, wtulić się w jej miękką sierść i prosić, żeby wybaczyła. Chciałem wyszeptać, że nie chcę, żeby cierpiała. Że kocham ją bardziej, niż kiedykolwiek. Lecz gdy tylko udało mi się choć na ułamek sekundy zatrzymać na sobie jej spojrzenie, jego blask upewniał mnie doszczętnie, jak bardzo nie ma to znaczenia.
- Agrest... Agrest! - Wilk, który wpadł do jaskini, wydawał się nie mniej zdumiony, niż przerażony. Odruchowo nawiązałem krótki, zaniepokojony kontakt wzrokowy z siedzącą nad jakimiś dokumentami Kawką.
- Co się dzieje, Muszelu?
- Jaskinia medyczna. Zamknięta, zabarykadowana. Banda opryszków prowadzonych przez Admirała urządziła nam zagon!
- Mój Boże - cichy głos wilczycy dobiegł z cienia groty.
- Co? Poczekaj, Muszel. Zajęta? Nastąpiła napaść? - Potrząsnąłem głową, by złożyć zjeżoną na karku sierść.
- Około dwudziestki basiorów pod dowództwem...
- Admirała, wiem - mruknąłem ponuro.
- Uwięzili Deltę. Zadekowali się tam i odcięli nas od całego zaplecza służby zdrowia.
- Niebywałe. Po prostu niebywałe - syknąłem, zrywając się z miejsca i rozładowując napięcie stawianiem kolejnych kroków na drodze po okręgu. - No trzeba im przyznać: strategia wyśmienita! Co się teraz dzieje w jaskini wojskowej? Da się im zawrócić głowę?
- Generał ze strategami opracowują już plan kryzysowy. Szkło i szeregowcy nie wrócili jeszcze z terenu. Mnie wypuścili wcześniej, jako że już emeryt i nie byłem ranny - odparł Muszel, a jego pysk stężał w chmurnym wyrazie.
- Wspaniale, zatem nawet trzeba - rzuciłem już w przelocie, omijając basiora w wyjściu.
- Poczekaj, Agrest. Idę z tobą. - Kawka zatrzymała mnie na moment, jednak szybko pokręciłem głową i w dobitnych słowach nakazałem jej na powrót zająć swoje miejsce.
- Zastąp mnie.
W jaskini wojskowej zastałem poruszenie niewiele większe, niż zwykłego, roboczego dnia. Tylko wiele twarzy, które spędzały tam w tamtym czasie całe dnie, zniknęło bez śladu. Hyarin, z Duchem u boku, prowadził szybką, podenerwowaną rozmowę z Kamaelem. Wchodząc usłyszałem jeszcze, jak generał wydaje obrońcy kilka poleceń, co wzbudziło w moim sercu silniejszy niepokój. Wszak zaangażowana została jednostka odpowiedzialna za ochronę zagrożonych cywili w obliczu naprawdę tragicznych scenariuszy.
Po chwili skrzydlaty basior zniknął w korytarzu prowadzącym do innego pomieszczenia, a ja zdecydowałem się włączyć do narady.
- Generale?
- Towarzyszu Agreście. Wiecie już, co się stało. - Wilk sztywnym gestem wskazał mi miejsce obok nich.
- Tak - odrzekłem bezbarwnie, pozostawiając zdarzenie bez komentarza. - Czy po naszej stronie są straty?
- Cała jaskinia medyczna została zajęta przez wroga.
- Powiadomiono mnie. Straty w wilkach, generale.
- Po naszej stronie żadnych. Nie wiemy niczego tylko o losie głównego medyka, Delty, który nie został wydalony z jaskini medycznej po jej zajęciu.
- Ach tak... Delta. - Siadając tuż obok Hyarina i Ducha, zamknąłem oczy, mocno przecierając je łapą. - Coś niezwykłego. Jakie mamy plany?
- Czekamy jeszcze na nowe wieści z miejsca zdarzenia. Przygotowujemy się do okrążenia jaskini, to da nam pewne i bezkrwawe zwycięstwo. Dopóki jest to możliwe, chcemy uniknąć bezpośredniego starcia.
Odwróciłem wzrok. Delta. Delta był tam, z nimi. Żywy? Martwy? Nie sposób było stwierdzić.
- Co z naszym wilkiem, który jest ich więźniem?
- Nie jesteśmy w stanie nic dla niego zrobić. Nie możemy narażać szeregowców, a przez to i całego naszego wojska na szwank - odrzekł Hyarin bez namysłu. Na sekundę zamarłem, w kolejnej pokiwałem głową.
- Tak, to prawda.
Szkło z żołnierzami wrócili niedługo potem. Tak jak wskazywały na to doniesienia Muszela, nikt nie zginął, chociaż większość z szeregowców odniosła jakieś obrażenia.
- Instytucja śledczego musi zostać czasowo zawieszona - oznajmił generał, gdy tylko plutonowy złożył meldunek o stanie wojska. - Potrzebujemy wsparcia w sektorze prewencji. To okoliczność przewidziana na wojnie.
- Oczywiście. Mam się tym zająć? - Szkło odkaszlnął, z lekka drżącymi łapami, nieprzerwanie ścierając z pyska brudne smugi.
- Powiadom pozostałych śledczych. Ja zajmę się pisemnym potwierdzeniem. Śledczy zostaną oddelegowani do pracy ze stróżami przy ochronie granic, a w zabezpieczeniu jaskini medycznej wezmą udział szeregowcy wraz ze strażnikami, pod twoim dowództwem.
- Odetniemy zamachowców od źródła pożywienia i świeżej wody. Nie wytrzymają tam dłużej, niż półtora tygodnia. Jeśli nie zdecydują się poddać, powyzdychają z głodu i pragnienia. A jeśli już mowa o stanowiskach - dodał mój brat pośpiesznie - potrzeba nam gońca, a najlepiej kilku. Ile to już razy nasze działania były niepotrzebnie przedłużane, bo ktoś musiał biegać po całej watasze, żeby zwoływać tu w środku nocy wszystkich nieobecnych? No i wiadomości z placu boju. Dziś gońcem dzięki przychylności losu mógł zostać Muszel, kto wie, jak będzie następnym razem. Teoretycznie od kilku dni ten wilk jest już na emeryturze.
- Jeśli jest potrzeba, takie stanowisko wprowadzę nawet i dziś - zaręczyłem. - Znajdźcie tylko kogoś, kto mógłby się tym zająć, a nie będzie potrzebny jako wojownik.
- Hah, no właśnie. No właśnie... - Basior sposępniał.
Dzień trzeci.
Rozpoczęto więc oblężenie jaskini medycznej. Każdy pysk węszący w okolicy, kierował się z ciekawością w stronę miejscowego ośrodka zdrowia, tak nieoczekiwanie zamienionego w oko cyklonu. Cywile omijali to miejsce szerokim łukiem.
Generał i stratedzy, bez przerwy na posterunku, praktycznie na stałe przenieśli się do jaskini wojskowej, by być przygotowanymi na każdy ruch wrogów.
A co w jaskini alf? Tam niewiele się zmieniło. Jak co rano, otworzyłem swoje stanowisko. Jak co rano, przyszła Kawka. Byliśmy gdzieś obok, gdzieś w tle. Jak zawsze.
- Agrest, mamy złe wieści - słowa należały do wkraczającej właśnie do środka Nymerii, choć ich minorowy ton, w zwykłych okolicznościach wcale by na to nie wskazywał. A jednak, czy tamte można było nazwać jakkolwiek zwykłymi? Fakt faktem, obawiałem się nawet pytać.
- No...?
- Mamy na naszych terenach VCIG.
- Nie, niemożliwe - wypaliłem bezmyślnie, jedynie nieco szerzej otwierając oczy. - Gdzie, kto jest chory? Od kiedy, jak, do kata?!
- Valo, Porzeczka i Pi mają objawy. Wszystkie są obecnie wojskowymi, więc cała trójka została wysłana przez generała do odosobnionej jaskini. Ale nie mamy medyka, ani nawet podstawowych substancji leczniczych.
Mówiła, a ja słuchałem. Coraz bardziej bezsilny.
- To... Nie wiem. Nie wiem, do cholery, nawet nie wiem, co powiedzieć. To jest kpina, ale kto z nas zakpił... - Odetchnąłem głębiej, jakoś odruchowo unosząc spojrzenie ku górze.
- Może potrzebne są jakieś środki. Jakaś pomoc - zapytała powątpiewająco moja asystentka.
- Kawko, nie mamy nawet medyka. - Wadera stojąca u wejścia sztywno pokręciła głową. - Nawet jeśli udałoby nam się wysłać kogoś na ludzkie ziemie, nie wiemy, co, skąd dokładnie sprowadzić i jak tego użyć.
- Skąd to dziadostwo przylazło... - mruknąłem. - Pi jest strażniczką. Porzeczka i Valo to szeregowcy. Nie mają ze sobą wiele do czynienia. Żadne z nich nie było za granicą... Ach.
- Niewykluczone - Nymeria cichym głosem potwierdziła niewypowiedziane obawy, jakby czytała mi w myślach. W zadumie kiwnąłem głową.
- Siadaj, proszę - Miarkując, że nadal nie weszła do groty, wskazałem jej miejsce obok nas. - Co robić? Przy tym wszystkim jeszcze kolejnej epidemii nam brakowało. Potrzeba nam tu cholernej WWN z jej cholernymi medykami.
- Nawet jeśli przepuszczą poselstwo przez granicę, wyrzucą nas ze swoich ziem, gdy tylko dowiedzą się o chorobie.
- No dobrze. Nie mamy wyjścia. Wysyłamy poselstwo do NIKL-u. W sprawie Księgi Praw i z prośbą o udzielenie wsparcia w obliczu kryzysu. Nymerio, urządzimy zbiórkę koców. Jestem pewien, że większość z nas ma pochowane jakieś gdzieś po swoich norach i jaskiniach. Zajmiesz się tym? Kawko - zwróciłem się do asystentki, która od razu podniosła wzrok. - Idź do łowców. Od dziś będziemy dzielić na pół racje żywnościowe. Połowa pójdzie na wojsko, połowa na chorych. Nie ma się co łudzić, że ich liczba nie wzrośnie.
Chcąc nie chcąc, wyruszyli więc, Kali, Saroe i Theodore. Zostawili za sobą naszą ziemię i cichy dramat rozgrywający się w samym jej sercu.
Dzień czwarty.
- Mamy nowe przypadki - oświadczyła Nymeria zmęczonym głosem, już w wejściu. - Domino i Tora. Przeniesiono ich do jaskini, w której leżą wczorajsi chorzy.
- Co z nimi?
- Z Valo i Porzeczką jest źle. Bardzo źle. Tyle wiemy, ale nie mamy nawet jak wysłać kogokolwiek, by ich obejrzał. Domino ma wykształcenie medyczne, ale co z tego, jeśli lada chwila sama będzie potrzebowała pomocy w chorobie.
- A więc... co? Pozostaje nam wierzyć, że poselstwo wróci jak najszybciej, a NIKL nie odwróci się od swoich obywateli. Czy zbiórka koców trwa?
- Tak. Dużo się tego nie uzbierało, ale każdy dał co miał.
- Weź jeszcze to. - Podniosłem się z miejsca i wręczyłem jej to co zostało z mojego kocyka, odkąd odchodząc od zmysłów, na wysiedleniu w jaskini wojskowej, porwałem go prawie do końca.
- Dobrze. To wszystko na dziś?
- A poza tym? - Znów siadając na ziemi, wolno rozłożyłem łapy. - Kto przeżyje, ten żył będzie.
Nad hektarami szarych pól z wolna zapadał zmierzch.
Dwie stopy dotknęły ziemi.
Złote skrzydła jeszcze przez ułamek sekundy zawisły nad grzbietem, na wpół rozłożone. Długa szyja wyprostowała się, wiodąc za sobą oczy, ciekawe tego obcego świata, lecz mimo to niezmiennie patrzące na niego z czupurnym wyrazem pobłażliwej powściągliwości.
Nudno. Wszędzie jak do tej pory było nudno i nie zapowiadało się, by właśnie na tym kawałku lasu spotkało go coś innego. Tak, tak, rozejrzał się, w prawo, w lewo, w górę, w dół, raźnym krokiem ruszył naprzód. Lecz otoczenie każdą swoją cząstką krzyczało do niego, że wszystkie próby oswojenia tej nowej rzeczywistości skazane są na porażkę.
Zadał sobie jeszcze tylko szybkie pytanie: czy to mógłby być jego las? Miejsce nie przedstawiało się dużo lepiej, niż jego poprzednia wioska, ale miało swój urok. Z tym, że urokiem nie mógł się najeść, ani napić.
Najciekawszą rzeczą, jaka pojawiła się na jego drodze, była oblodzona zeszłej nocy i pokryta świeżym śniegiem kałuża, w której, niewiele myśląc, wytarzał się beztrosko. Co jak co, ale dbać o siebie należy zawsze. To mówił całym sobą; a co mówiły jego oczy? „No dobrze, najpierw poznajmy mieszkańców tej czarownej krainy. Jeśli okażą się burakami, nie będzie sensu zatrzymywać się tu na dłużej”.
C. D. N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz