Był blady. Ba! Blady to mało powiedziane. Rannych pod jego
okiem nie było za wielu, prawie nikogo. Główna sala zdawała się pusta, bez
ducha, pomimo że siedziały w niej dwa wilki poza nim. Yir zbiegł gdzieś ze
swoim partnerem aby odpocząć. Nie przeszkadzało to Delcie. W końcu co miał
lepszego do roboty?
Jego stan niewiele się poprawił. Jego ciało nadal przyozdabiały blizny po
świeżych strupach i drobne ranki. Jego ciało starało się jak mogło zaradzić
temu stanu, jednak osłabiony i zmęczony swoim stanem psychicznym nie nadążał za
destrukcyjną stroną jego wnętrza. Miał wrażenie, że przez tą wszechobecną
słabość i smutek powoli rozpada się w łapach, a jego do tej pory ułożony
światek usuwa się spod nóg wraz z całym gruntem.
Jednak w tym wszystkim. W tym całym zamieszaniu z wojną. W tej świadomości
swojego marnego istnienia. W tym przyglądaniu się jak umierają i znikają
kolejni przyjaciele. W smutku i złości miał jeszcze swoje małe światełko. A
konkretniej 4 takie już nie małe rozrabiaki.
Patrząc na te wyrośnięte wilki nachodziło go tyle pozytywnych myśli, których
nie miał od tak dawna. Ale im bardziej usamodzielniały się tym bardziej
żałował, że nie był w stanie spędzać z nimi za wiele czasu. Beznadziejny ojciec. Odbijało się od
jego głowy kiedy spoglądał w te niewinne oczka najpierw niestabilnie chodzących
szczeniaków, a teraz już prawie dorosłych wilków. Widział jak ta cała sytuacja
wpływa na jego słodkie kuleczki. Jak poważnieją i wyczulają się na swoje
otoczenie nadmiernie porządnie. Jakby szykowali się do prawdziwej wojny. Może
to była i jego wina. Nigdy nie kłamał im w oczy kiedy zadawały mu pytania. Nie
bał się mówić im o śmierci i sytuacji w watasze. Prawdopodobnie powinien był
dobierać słowa w porządniejszy sposób, unikać niektórych tematów, jednak... nie
czułby się z tym dobrze.
W końcu każda moneta ma dwie strony. Jego moc leczy i niszczy. A dzieci wyrosły
czujne w stanie wojny, ale za to nigdy nie wpadną w sidła żałoby i przerażenia
brutalnością świata wokół nich. Cukierkowa rzeczywistość jaką niektórzy rodzice
ofiarowali swoim pociechom nie była od samego początku wliczona w wychowywanie.
Nie uczyniłby tego swoim dzieciom. Wiedział, że powinny odkrywać świat same,
bez jego podpowiedzi, jednak prawdą mógł uniknąć chociaż paru żalów i refleksji
nad śmiercią, która zresztą ostatnio grała w jego głowie nieustannie, czy nad
właśnie nieszczęsną wojną.
Oi pamiętał jak ciężko było wytłumaczyć młodym umysłom czemu jedne wilki
koniecznie chcą walczyć z drugimi i zabijać się nawzajem. To nigdy nie są łatwe
tematy, na szczęście jego pociechy były bardzo bystre.
Właśnie. JEGO pociechy. Delta nie wiedział czy są jego. W sensie biologicznym
oczywiście, ponieważ pojawiły się
znikąd. Nie pamiętał żeby kiedykolwiek uprawiał seks z wilkiem, a żadne z tych
małych pchlarzy nie miał cech ani gada ani kota, jeśli wiecie o co chodzi. I
pomimo że były jego dziećmi mentalnie, dla obu stron zastanawiał się
nieustannie skąd się wzięły. Do tego dochodził dylemat czy mówić im o tym.
Te wszystkie męczące go myśli o byciu takim a nie innym sprawiały, że ciężko
było mu spojrzeć na swoje szczeniaki. Wiedział, że rani tym obie strony jednak
nie raził sobie już ze sobą, a mechanizmy obronne próbowały pozbyć się problemu
na wszystkie sposoby, pogarszając jedynie sytuację. Oddalał się od tych
kuleczek jego radości z każdym dniem, a słodkie światełko zanikało powoli.
Gasło, milkło. Brutalna rzeczywistość przedzierała się ze zdwojoną siłą do
umysłu.
I potem znowu został sam. On. I cisza. Milcząca. I towarzyszył jej tylko cichy
pomruk fletu.
Życie powinno toczyć się normalnie. Spokojnie. Jednak podły
los dopadł go nawet tutaj. Rozpętał wojnę wokół niego i w nim. I kiedy nie miał
już siły bronić się przed tą z zewnątrz, zaczynał także przegrywać tą w sobie.
Jego łapy zapadły się w śnieg, niewiele, gdyż stracił na wadze parę kilogramów
stając się wyłącznie cieniem swojego przeszłego ja. Ale przynajmniej chodzenie
po zaśnieżonych terenach watahy nie stanowiły dla niego problemu. Lekkość
chociaż tu się przydawała. O sile nie możemy nic powiedzieć, ponieważ już
prawie jej nie miał. Gdyby ktoś postanowił go teraz zabić, nie musiałby nawet
go atakować. Słowo zdechnij wystarczyłoby.
Śnieg był kuszącym grobem dla jego myśli i ciała, jednak coś podpowiadało mu,
że jeszcze może się przydać. Może jako ofiara, może dalej jako medyk. Jednak
wzbierające w nim emocje przygniatały go mocno, za mocno.
Ta chwila wolnego była zawsze jego przekleństwem. Kiedy mógł opuścić na chwilę
posterunek, bo jego kochana Mediana obiecała przejąć na parę minut jego
stanowisko. Kochane to było stworzenie, jednak nieco za bardzo zaślepione
Szkłem jak na jego oko. Może to nie była miłość, bo na to by już nie pozwolił,
ale szczenięce zafascynowanie. A może to był tylko pociąg w kierunku tej pracy.
Kto wie. Jednak fakt, że jego maluchy musiały obrać stanowiska wojenne
przerażał go. Ha! Delta idioto. Jak wróci
Flora jesteś pierwszy do odstrzału. Chyba
że nie będziesz mógł się ruszać. Śmieć. Śmieć. Śmieć. Jego oczy zamknęły
się z żalem. Zdrajca.
Zatrzymał się na małej polance. Wieczór ogarnął świat swoimi ramionami, słodko
szykując się do snu. W szybkim tempie gdyż zima nadal zatapiała swoje mroźne
szpony w naturze. Ale co to za różnica kiedy twoje dni i noce zlewają się w jedną
długą męczarnię. Jego tyłek przysiadł na chwilę. Za kilka następnych będzie
musiał zebrać się do siebie. Ha. Do siebie... Nie czuł się jak u siebie, już
nigdzie. Jego nora była zimna i pusta, a jaskinia medyczna wroga i
przesiąknięta mrokiem.
—Delta? — cichy głos zwrócił jego uwagę. Pamiętał go, chociaż nie znał za
dobrze jego właścicielki. Kiedy uniósł swoje oczy napotkał te należące do córki
Ciri. Jedynej, która pozostałą przy życiu w tym parszywym świecie. Tej, która
nagle została uznana za lepszego kandydata na alfę, niż każdy w watasze. A on
znał tylko jej imię i ton głosu. Kolor futra przyszedł do jego myśli dopiero
kiedy ich oczy spotkały się.
—Witaj. Kawko. — szepnął wręcz. Chrypka jaka trzymała go za gardło od dłuższego
czasu dusiła nieco jego struny głosowe i chęć do mówienia.
—Oh. Co robisz na mojej polance? —zagadnęła pochodząc.
—Ah— uniósł delikatnie głowę jakby w nagłym oświeceniu. Nie zwrócił na to
kompletnie uwagi. — Wybacz. Nie zauważyłem.—
—Nie szkodzi. — i zapadła cisza. Głucha i milcząca. Delta wstał powoli, czując
jak jedna z ledwo zasklepionych ranek na plecach rozrywa się. Nie krwawi. Nie
boli. Po prostu w powietrzu roznosi się swoim przerażającym dźwiękiem. Nie
zwrócił na to uwagi.
—Miło było cię zobaczyć Kawko. — i odszedł. Cisza towarzyszyła mu już do końca
drogi powrotnej. A kiedy zaszedł pod bramy swojego „królestwa” chęci życia
odleciały zupełnie. Mediana odeszła kiedy wstąpił w progi i poszła do nory. Ich
nory. Ale w sumie oddał ją dzieciom już dawno. Kiedy tylko pojawiły się w jego
życiu. W końcu to wszystko co miał, a skoro teraz nie potrzebował nic, to mógł
dać im coś na początek ich przygody. W końcu co zabierzesz ze sobą do piekła
jeśli nie można tam wnieść niczego materialnego? Wspomnienia. W dodatku
wyłącznie te złe.
Sfrustrowany ułożył się na swoim miejscu i w milczeniu wbił
wzrok w ścianę. Cisza, którą kochał, uwierała go w duszę. Myśli atakowały go i
kuły w spokój jakiego szukał. Zamknął oczy. Sen nie pomagał. Sohea nie
odpuszczała sobie. Co prawda zostawiła jego dzieci po zakończeniu swojego 3 z 9
żyć z jego ręki, jednak jego nie opuszczała na krok.
—Tato? – cichy szept nieco wywiódł go ze stanu agonii. Zawisłego między
parszywą rzeczywistością, a męczącym snem. Jego oczy uniosły się jednak ciało
pozostało w bezruchu. Sigma stał niedaleko u boku z Pi.— Jak się czujesz? —
mieli czelność pytać chociaż doskonale znali odpowiedź.
—Dobrze. — jednak kłamał. Obiecał nie kłamać. Obiecał. Kłamca. Jednak tak bardzo bał się mówić o sobie. Tykał jak taka
mała bomba, która w założeniu ma wygasnąć zanim zdąży wybuchnąć.
—No na pewno. — jednak jego syn westchnął tylko i przechodząc nad zastygłym
ciałem ułożył się za nim.
—Co was... sprowadza? Wszystkich?— bo dopiero teraz jego wzrok doszedł do
sylwetek Całki i Mediany stojącymi za najchłodniejszą z sióstr.
—Jak to co? Starego nie można już odwiedzić? — Całka wskoczyła na brata, który
tylko stęknął z zaskoczeniem. Położyła się bezczelnie na nim. Pi i Mediana
kawałek od niego. Westchnął.
—Wy czegoś chcecie. Rodziców nie odwiedza się w środku nocy bez powodu. —
mruknął wysilając się na ułożenie w innej pozycji. Podniósł głowę i ciało
leżące na boku ustawił do pionu.
—Nie prawda... — zaczęła Całka jednak zamilkła widząc zmęczony wzrok ojca.— no
tak. Chcemy...—
—Ja zacznę może. — Pi rozciągnęła się. Z tego rodzeństwa nad emocjami panowała
najlepiej.— Dorośliśmy. Prawda?—
—Prawda.—
—Chcemy wiedzieć kto jest naszą matką. — wypaliła bez zawahania. Hah. To
dlatego Mediana była taka chętna do pomocy dzisiaj? Mógł się domyślić.
—Nie znam jej. — westchnął.
—Haaa. Nasz tata widzę to w niezłe romanse się bawi. — Całka zażartowała w swój
ciężki sposób.
—A tak serio. Serio jej nie znasz? Nawet koloru oczu? Sierści?—
—Dzieciaki. Eh... To ciężki temat. Kiedy indziej proszę.— westchnął kładąc się znowu.
Miał dość tego dnia.
—Kiedy indziej... Tato. Ciągle uciekasz od odpowiedzi. — Mediana westchnęła
wstając. — No ale dobrze. O ile kiedyś nam powiesz—
—A. Czyli ty się tak po prostu na to godzisz? — Sigma zmierzył siostrę ponurym
wzrokiem. — Nie oszukujmy się tato. Wyglądasz jakbyśmy mieli zobaczyć cię
dzisiaj ostatni raz. Może nie być kiedy indziej. — oburzył się jednak wstał.
Nie należał do tych który wykłócaliby się. Nie z tatą. Skoro nie chciał o tym
mówić trudno. Całka zeskoczyła z jego pleców z westchnieniem.
I wyszli. Wszyscy poza tą kremową samicą niewiedzącą za młodu kim ma być. Jej
oczy, identyczne w kolorach do tych ojca. Ułożyła się w ciszy obok niego.
—Będziesz nalegała?— szepnął jeszcze nieświadomie zbliżając się do ciepła
towarzyszącego mu futra.
—Nie. Skoro nie chcesz nam powiedzieć. — Całka widząc jego ruchy położyła się
blisko. Ich zapachy zmieszały się i połączyły w ten znany im obojgu z
dzieciństwa młodszej.
—Wiesz... ciężko o tym mówić. —
—Wiem tato. Dlatego nie nalegamy. Ale Sigma ma trochę racji. Zaraz możemy cię
stracić... albo ty nas. I ten fakt zostanie całkowicie zapomniany na zawsze.
Dla każdego. Nikt nie będzie mógł jej znaleźć żeby jej powiedzieć, że ma
dzieci, albo że jej dzieci odeszły. —
—Ja... nie znam jej. Dosłownie. — Delta zadarł swoje oczka na córkę układając
głowę na jej łapach. Ta położyła swoją na jego karku. —Pojawiliście się w moim
domu jak znikąd.
—Jak znikąd? W jakim sensie? — zamruczała. Jej oczy zwężyły się. — W koszyku
prawda? — poczuła jak ojciec pod nią zadrżał.
—Skąd... —jego cichy ton zmarniał jeszcze bardziej. Jakby strach przejął jego
myślenie.
—Pamiętam. Nie wiem czemu. Ale to jedno z moich pierwszych wspomnień, więc coś
kojarzę. I kogoś...—
—Eh. Nie wiem kto to był. Nie wiem nawet czy jesteście moimi dziećmi. —
—eh. Pieprzysz bzdury tato. Sigma wygląda jakby zerwali z ciebie skórę i go w
nią ubrali. Ja mam twoje oczka, Pi jest delikatnie fioletowa i—
—Wszyscy przerośliście mnie o 5 głów— łypnął na nią już spokojniej.
—Nah. Zresztą co to za różnica czy jesteśmy twoje czy nie. Jesteś naszym tatą
tak? Tak. No... Powiem innym że to jednak ten koszyk, a ty się tak nie przejmuj
tym. Jesteśmy dorośli. Znaczy no... Dorastamy. Rozumiemy więcej i szybciej niż
za czasów szczeniaka tato. —
—Zostaniesz? — westchnął ciężko.
—Zostanę. Dobranoc... —
Cisza. Cisza i ten przeklęty flet, który nie chce zamilknąć.
Przyjaciółko. Czy to już?!
Nie. Mój flet nie zagrał jeszcze dla
niego... Nie dla niego. Jeszcze nie.
<CDN>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz