czwartek, 17 lutego 2022

Od Kawki - „Rdzeń. Dzień stworzenia”, cz. 3.6

Upuściłam wiotkie ciało bażancicy pod nogi i przystanęłam na skraju berberysowej polanki. Kaj wylegiwał się w ledwo widocznym pod zachmurzonym niebem cieniu drzew. Dokładnie tak samo jak rankiem, gdy wyruszałam do pracy.
- Koyaanisqatsi!
Delikatny ruch piór powiadomił mnie, że z gościem wszystko było w porządku. Po prostu drzemka, a może jeszcze w ogóle się nie obudził.
- Co tam chcesz... - wymamrotał, przyozdabiając swój słodki dzióbek w boleściwe wykrzywienie. Westchnęłam.
- Wstawaj.
- Co jest? Jeszcze przed paroma dniami mnie tu wcale nie było. - Ptak ziewnął i przeciągnął się na swoim miejscu, ku mojemu zadowoleniu, mimo wszystko, powoli zbierając się do podniesienia na nogi. - Jak wy żeście tu sami nie pomarli...
- Mam nadzieję, że to żart. - Uśmiechnęłam się od niechcenia, w myślach próbując ocenić, czy przypadkiem nie mówił poważnie. Wyglądało jednak na to, że nie. - Wiesz, pomyślałam, że jeśli już tu zamieszkałeś, mógłbyś w czymś nam pomóc.
- Co masz na myśli? - zapytał podejrzliwie, a jego ślepia zdradziły, że pomysł jakiejkolwiek pomocy był daleki od listy jego pragnień. „Trudno”, skwitowałam.
- Powinniśmy porozmawiać z alfą. Powiedz mi, jak radzisz sobie z długimi dystansami?
„Z alfą? Po co od razu z alfą?”, słyszałam bez przerwy w drodze. „Jeśli chcesz, mogę pomagać w polowaniach i tak dalej, co ma do tego alfa?”. Te i podobne komentarze zbywałam lakonicznymi wyjaśnieniami, z których wynikało głównie to, że nie o polowania chodzi.
Potrzebny był nam ktoś ze skrzydłami. Skrzydła, oto narzędzie, które wykorzystane z rozsądkiem mogło przynieść naszej watasze wymierne korzyści. Mogło mieć to co prawda odniesienie do wielu dziedzin, na jakich opierało się działanie WSC, ale tamtego dnia moje myśli krążyły wokół jednej tylko sprawy; mianowicie poselstwa, z którym przed kilkoma dniami straciliśmy kontakt, wraz z chwilą, gdy przekroczyli granicę.
- To tylko kilka kurszów, tam i sz powrotem, a potem pięknie ci to wynagrodzimy - zapewniłam, zsuwając bażancią, wciąż opierzoną tuszkę na sam koniec pyska. - A jakie poszanowanie żyszkasz u naszych władz. To dobry szposzób, żeby żameldować się tu jako pełnoprawny obywatel, mówię ci.
Nymeria i Agrest czekali, zgadnijcie gdzie, tak, zgadliście, w jaskini alf. Z niecierpliwością, co upewniło mnie w przekonaniu, że nie wyglądali mnie, ani gościa, którego zapowiedziałam im rankiem, a bażanciego mięsa, którego delikatny zapach podążał za nami przez całą drogę.
- Przyprowadziłam go - oświadczyłam, wciągając towarzysza do środka.
- Kochany Huku, kto to jest? - powitała nas Nymeria. 
- Nie widać? - mruknęłam. - Posłuchajcie, to jest Koyaanisqatsi. Pomyślałam, że mógłby zostać łącznikiem pomiędzy nami, a poselstwem. Stryjku, ile czasu trwa przemierzenie drogi stąd do siedziby NIKL-u?
- Niech pomyślę. Trzy dni, powiedzmy, niecałe trzy, w bardzo dobrym tempie i bez tracenia czasu na dłuższe polowania.
- Zatem przelot to nie więcej, niż jeden dzień, prawda? Mielibyśmy wieści prawie na bieżąco.
- Hm. - Szary basior skrzyżował przednie łapy na piersi, opuścił pysk i spode łba popatrzył na złotego ptaka. - Skąd pochodzisz?
- Ja? - Kaj nieco ostentacyjnym gestem wskazał skrzydłem na siebie samego. - Na północny zachód stąd jest kilka ludzkich wsi. Tam się wychowałem. Rodzice porzucili mnie jak byłem jeszcze ledwo pisklęciem, więc mieszkałem sobie w tych krzakach. Ale to nie tak, że jestem jakimś ludzkim zwierzakiem, czy coś... jestem dziki! Jak sam diabeł!
- Tak, tak. - Stryjek kiwnął głową. - Dziękuję. A jak ci idzie latanie?
- Raczycie żartować. - Nasz skowronek obruszył się, z wymalowanym w oczach obrazem bynajmniej nie świętego gniewu.
- Wolałem się upewnić. Umiesz pisać, Koyaanisqatsi?
- Ja... nigdy się tego nie uczyłem, bo nie potrzebowałem takich wynalazków do szczęścia, ale mógłbym! Nawet i jednego dnia.
- No i dobrze, jeden kłopot z głowy. Wiesz, gdzie leży siedziba Najwyższej Izby Kontroli Leśnej?
- Nie wiem.
- Jeśli będziesz kierować się na zachód, każdy cię naprowadzi. Tam pytaj o poselstwo z WSC. Gdy tylko się czegoś dowiesz, wróć i przekaż nam, co się tam dzieje. Jeśli nikt nie będzie o nich niczego wiedział, wróć do nas z taką wiadomością.
- Zaraz, ja jeszcze nie wiem. To brzmi jak strasznie ważne zadanie. Nie macie tu żadnych innych znajomych ptaków? Jakiegoś gołębia pocztowego, albo kogo?
- Decyduj się - warknął Agrest. - Gwarantujemy obywatelstwo i wsparcie socjalne.
- Tak jest, decyduj się. - Jakoś odruchowo powtórzyłam po Agreście zarówno słowa, jak i skrzyżowanie ramion. - Warto.
- No dobrze, poszukam tego waszego poselstwa. Że też nie mam nic ciekawszego do roboty.
- Doskonale. - Uśmiechnęłam się, pozwalając myślom układać już plan działania. - W takim razie odprowadzę cię do granicy i wskażę drogę. Im szybciej wyruszysz, tym lepiej.
- Kawko, jest jeszcze jedna sprawa. - Alfa skinął na mnie łapą, wstając i delikatnie zapraszając do podążenia za sobą. Wyszliśmy z jaskini. Podążyłam za nim z oporem, chociaż wiedzcie, Słuchacze, że byłam daleka od odmówienia mu pomocy w jakiejkolwiek sprawie. Tymczasem wilk zatrzymał się na chwilę, w szarym świetle padającego na nas z zachmurzonego nieba, umożliwiając mi sprawne zrównanie z nim kroku. - Właściwie... dwie sprawy. - Spojrzał na mnie. Nie jak alfa, ani, właściwie, nie jak żaden polityk. Tak popatrzył, że bezwiednie zwolniłam ze skurczu mięśnie, stanowczo marszczące wcześniej moje brwi. W skrytości rozszerzyły się moje źrenice, przez chwilę dostrzegając w nim wilka, którego nie widziały od tygodni.
- Co się stało?
- Mamy coraz większy problem z jaskinią medyczną. Codziennie nowi szeregowcy są wyłączani z pracy, nie wiemy, kiedy to się skończy i czy choroba w końcu nie weźmie wszystkich. Przedwczoraj poszedł Magnus. Wczoraj Amelia.
- Czyli jest tendencja spadkowa. Przed kilkoma dniami choroba ujawniła się u siedmiu wilków!
- Tak, wiem. Szkło uważa, że wszyscy, którzy zostali zarażeni, już zachorowali, a przez mniejsze zagęszczenie na miejscu oblężenia jaskini medycznej, kolejni powoli przestają zarażać siebie nawzajem. Ale co z tego, jeśli na posterunku zostało dziesięcioro żołnierzy: i to bez dowódcy?
- A generał?
- Nadzoruje ich, ale większość czasu spędza w jaskini wojskowej. Koordynuje pracę całego sektora.
- Zatem z czym zwracasz się do mnie? - Na chwilę mój głos ponownie przybrał chłodną barwę. Przestawałam bowiem rozumieć, dlaczego Agrest opowiada to wszystko właśnie mi i to w cztery oczy.
- Nie damy rady długo okrążać jaskini wojskowej. Nadwyręża to siły naszego wojska, a brakuje nam łowców, żeby je wykarmić. Tymczasem okupanci nie dają żadnego znaku życia. Nie wiemy, co dzieje się tam w środku, czy mają jeszcze jakieś zapasy, czy już tam powyzdychali. Będziemy musieli wybrać: albo dalsze oblężenie i pogorszenie sytuacji z VCIG, albo zdrowie naszych wilków i porzucenie jaskini medycznej. To... to brzmi jakby przeczyło samo sobie, a jednak... Kawko. To twoje zadanie. Dowiedzieć się, co dzieje się w jaskini medycznej.
- Rozumiem - oznajmiłam twardo. - Zajmę się tym.
- Poczekajmy jeszcze dzień, czy dwa. A nuż sami się poddadzą. Ale bądź w gotowości. Druga rzecz - jego głos przycichł. Rzuciłam mu krótkie spojrzenie. - Kochanie.
- Do czego zmierzasz? - prawie weszłam mu w słowo. Zatrzymałam się, drgnąwszy, gdy szary wilk ujął mnie za łapę.
- Czy mamy kogoś oprócz siebie?
- Masz brata. Masz swoją...
- Brata. - Agrest prychnął. - Brata. Tak.
- Ja też. Dwóch.
- Kawko, Cyklamen umiera.
Lodowaty dreszcz przeszedł po moim ciele.
- Co? - W jednej chwili na moim pysku wykwitł nerwowy uśmiech, a oczy zaszły łzami. Uwolniłam łapę z uścisku. Wiedziałam, że zachorował. Czułam, że byłam przygotowana na wszystko, tym bardziej po utracie już dwójki rodzeństwa. Ale nadal był, był moim żywym bratem! Kochałam go!
- Zachorował tego samego dnia, co Szkło i pięć innych wilków. On z nich wszystkich przechodzi to najgorzej. Nie źle. Krytycznie.
- Chcę go zobaczyć - powiedziałam, ruszając dalej przed siebie i wbijając w odległe pnie drzew zaszklone spojrzenie.
- Nie możesz tam wejść. - Milczałam, idąc u boku wilka. Wiedziałam, oczywiście. Bolała mnie wszak sama świadomość tego. Basior tymczasem znów podjął ponuro. - Najbliższe dni pewnie wiele wyjaśnią. Niektórzy zaczną umierać, drudzy wyzdrowieją. To inna epidemia, niż obie poprzednie. Większość watahy skupiona została w jednym miejscu, nie przemieszczają się, nie polują. Stąd tak wiele nowych chorych każdego dnia. Tymczasem niektórzy z nas, ty, czy ja, którzy nie stykają się z nimi, nie są prawie w ogóle narażeni. Wirus jest przewidywalny. A jednak wcale nie mniej niebezpieczny.
Przez zaciśnięte gardło wypuściłam powietrze z płuc. Świat tracił barwy; raptem wydał się ohydny i zły.
- Po co mi to wszystko mówisz, Agrest?
- Nie wiem. Chcę po prostu, żebyś wiedziała wszystko, co udało nam się ustalić. Zależy mi na tobie. Wiem, że masz do mnie żal. Masz prawo. Chciałbym mimo to powiedzieć ci, że popełniłem potworny błąd. Jestem tego świadomy. To był błąd, gdybym wiedział, gdybym tylko podejrzewał, wszystko byłoby inaczej. A teraz cierpię przez niego, tak jak ty.
- Powiedz mi, Agrest, jedną rzecz. - Przełknęłam ślinę, czując, że mój głos nieuchronnie załamie się przy kolejnym zdaniu. - Czy gdybyś naprawdę wiedział, podejrzewał... poszedłbyś zamiast niego? - Pomiędzy nami zapadła cisza.
Tylko szelest źdźbeł suchej trawy ocierających się o łapy dawał mi znaki, że nie ogłuchłam. Dziesięć sekund, dwadzieścia.
- A gdybym ja była wtedy zagrożona? Wtedy, albo nawet i dziś, tu, teraz? Gdybyś wiedział, musiał wybierać?
- Poszedłbym za ciebie.
Uniosłam głowę, przypatrując się gałęziom drżącym na tle chmur.
- To smutne. Bardzo smutne, ale tak wygląda życie. Jeśli mam wybierać, samotność lub ciebie, wybiorę ciebie.
- Tak bardzo chciałbym, żeby było jak dawniej. - Średnio szło mu udawanie, że nie jest na granicy płaczu. Ach, Agreście, pomyślałam. Nieszczęśliwy i słaby wilku.
- Ja też - szepnęłam. Wymieniliśmy krótkie spojrzenia. Znów wziął mnie za łapę. A potem bez słowa, milimetr po milimetrze, zbliżyliśmy policzek do policzka i przytuliliśmy się, z oporami, ale ciepło. Bez oschłości. Potrzebowałam go, jego przyjaźni i wsparcia. Jak wstrętnie by to nie brzmiało, potrzebowałam pracy w jaskini alf. Ale naprawdę, nie straciłam do niego serca. Kryłam do niego urazę, ale każdy leśny duch mi świadkiem, jak bardzo pragnęłam, by rozpłynęła się na zawsze. Zamknięta w jego pojednawczym uścisku, uwierzyłam, że rzeczywiście może.

Dni mijały. Wreszcie otrzymałam wyczekiwane polecenie. Działaj, Kawko.
Sunęłam przed siebie, wolnym, choć pewnym krokiem, wraz z każdym kolejnym zbliżając się do żywego szpaleru. Szeregowcy, siedzący na swoich stanowiskach, jak uśpione na zimę drzewa, zaczęli obracać pyski ku nadchodzącemu samotnie wilkowi. Tamtego dnia każdy z nich trwał na swoim miejscu właściwie samotnie, w kilkudziesięciometrowych odstępach od pozostałych. Z każdym dniem szereg przerzedzał się o kolejne ciała.
Zatrzymałam się naprzeciwko wadery o futrze barwy kawy z mlekiem. Choć nie wypowiedziałyśmy do siebie ani słowa, moje nieme pytanie i jej niema odpowiedź były jasne. Po sekundzie czy dwóch wahania, wilczyca kiwnęła głową, dając mi znak do przejścia. Wyszłam na otwartą przestrzeń i przecięłam skąpaną w mlecznym świetle polanę, by stanąć u wrót do królestwa skretynienia. Z niesmakiem napięłam wargi, orzekając, że mam prawo sforsować je, jak nikt inny.
- Chcę spotkać się z matką i ojcem.
- Ach, Kawka! Kawka prawda? Młoda Admirałówna. - Jeden z basiorów wyszedł mi naprzeciw, przyjaźnie machając ogonem.
- Dobry. - Uśmiechnęłam się lekko, szukając w pamięci jego imienia. Oczywiście, Abruan. Bodajże.
- Przepuścili cię przez ten smętny szpaler? - Spojrzał wymownie na widniejące w cieniu drzew sylwetki żołnierzy. Nieruchome, milczące. Oczekujące czegoś, jak kruki krążące wokół trupa.
- Nie bardzo mieli wyjście. Gorzej będzie wyjść stąd. - Zaśmiałam się leniwie.
- Nie rozumiem? - Mówił swobodnie, ale z jego pyska nie znikał cień podejrzliwości. Najwyraźniej czuł się w jakiś sposób odpowiedzialny za bezpieczeństwo ich akcji.
- Wiecie, co tam się teraz dzieje? Cyrk. Cyrk. Ale opowiem przy okazji. Zresztą jeszcze nie wiem, czy chcę.
- Ciągle nie rozumiem. - Zerknął na mnie swawolnie, co miało zapewne dać mi sygnał, że wyłapał delikatną sugestię. Wzruszyłam ramionami na znak „Na głupotę egzorcyzmy nie działają” i dołączyłam do niego, tuż za progiem. A gdy tylko znalazłam się wewnątrz, uderzyły we mnie gwar dziesiątek głosów, światło pochodni, ciepło sali rozgrzanej obcymi ciałami i świadomość, że będę musiała podjąć niejedną trudną decyzję. Moją uwagę przykuły wybijające się ponad zwykłą wrzawę pojękiwania od strony części zwyczajowo przeznaczonej dla zaraźliwie chorych.
- Ale tłum - rzuciłam, zrównując kroku z Abruanem. - A gdzie rodzice?
- W swojej kwaterze. Dzisiaj nie wychylili z niej nosa i raczej szybko tego nie zrobią.
- Dlaczego?
- No wiesz... mamy plagę takiego jednego wrednego przeziębienia.
- Doprawdy?
- Ta. Po prostu nie interesuj się i nie podchodź do obcych, a będziesz weselsza. Po co właściwie przedzierałaś się przez te zasieki? Tylko po to, żeby zobaczyć starych?
- Nie. Właściwie to zamierzam ich trochę wykorzystać.
- Co ty nie powiesz? A mi możesz mówić takie rzeczy? - zapytał konspiracyjnie, gdy zatrzymaliśmy się na chwilę, nieopodal wejścia do sypialni medyków. Uśmiechnęłam się właściwie zupełnie szczerze, choć nie przyznałam się rzecz jasna, że rozbawiły mnie jego naiwne oczy i intonacja dedykowana zdziczałej smarkuli, za którą musiał mnie uważać.
- A co, mam się bać? Błagam. Cześć.
W sypialni medyków zastałam większe poruszenie, niż się spodziewałam.
- Kawka? Jak ty się tu dostałaś? Moje wilki cię wpuściły? - rzucił ojciec, gdy tylko mnie spostrzegł, zajęty szukaniem czegoś w porozrzucanych wszędzie narzędziach. Matka, która dotrzymywała mu tempa, przerwała pracę i w mgnieniu oka znalazła się przy mnie, by mocno mnie przytulić. Odpowiedziałam jej bladym, lecz najbardziej uczciwym uśmiechem, na jaki było mnie stać.
- Tak się składa, że wasze wilki to moi dobrzy znajomi - odparłam szorstko. - Przyszłam do rodziców. Moich rodziców.
- Powiedz, dużo ich jeszcze zostało? - Oczy wilka były rozbiegane. Gestem nakazał matce powrót co przetrząsania całego bałaganu, który sam musiał być ich dziełem.
- Kogo? - mruknęłam chłodno, obserwując ich nerwowe poszukiwania.
- Mam! - Matka z namaszczeniem wyjęła ze stosiku zakopanych w starym sianie narzędzi ściereczkę, w którą owinięta była długa igła, na widok której przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz.
- Wspaniale. Trepów, Kawko - warknął na mnie basior, przejmując od mamy przyrząd i chowając go do lnianej torby.
- Szeregowców? Czy ja wiem. Wybieracie się gdzieś?
- Tak. A raczej ja się wybieram.
- I zostawisz nas tu same?
- Na długo zostajesz? - gdyby nie straszne okoliczności, prychnęłabym ze śmiechem, słysząc, jak nie mógł się zdecydować, czy ukrywać, czy okazać niechęć.
- Nie wiem. Po prostu nie zamierzam rezygnować z opieki służby zdrowia, która należy mi się jak każdemu obywatelowi tylko dlatego, że rodzicom odbił świerk.
Dopiero w tamtej chwili wyczułam, że ich uwaga przekierowała się na mnie. Na pysku mamy pojawiło się nawet coś w rodzaju niepokoju.
- Jesteś chora? - zapytała nieśmiało.
- Wręcz przeciwnie. No dobrze, bawcie się. Nie będę przeszkadzać. Gdzie Delta?
- W izolatce. - Basior machnął łapą, wracając do przerwanych przygotowań do drogi.
Skinęłam głową i bez słowa udałam się do miejsca, w którym przebywał medyk. Wilk wylegiwał się w głębi niewielkiego pokoju.
- Delta. - Jego widok wzbudził we mnie mieszane uczucia. Dla jasności: ucieszyłam się jak dziecko, że zastałam go żywego. Obawy wzbudzał natomiast jego stan. Miałam szczerą nadzieję, że medyk był tylko zmęczony i przygnębiony przedłużającym się zamknięciem, podświadomość podszeptywała mi jednak, że osłabienie zalęgło się gdzieś głębiej, a, ujmijmy to w łagodne słowa, niesprzyjające warunki, w których się znalazł, dolały ledwie kroplę do morza, w którym już tonął.
Słysząc mnie, podniósł głowę.
- Kawko. Wszystkiego bym się spodziewał, ale ciebie? Tutaj?
- Baliśmy się o ciebie... - Usiadłam obok wilka, wciąż leżącego na swoim miejscu.
- Niepotrzebnie - skwitował cicho.
- Wyciągniemy cię stąd. Wiesz, cały czas trwa oblężenie jaskini medycznej. W końcu Admirał i reszta tego tałatajstwa będą musieli się poddać.
- Jeśli ktoś z nich w ogóle tego dożyje. Obecnie ponad połowa jest chora i ta liczba wzrasta wraz z każdą dobą. Padło już kilku, dwaj czy trzej są na prostej drodze do grobu. A raczej... - zawiesił głos. - Zresztą nieważne.
- Co się dzieje?
- Zapasy jedzenia są na wyczerpaniu. Widocznie coś jeszcze zostało, bo mnie karmią zwyczajnie. Ale chorych raczą... resztkami kompanów. - Coś bardzo nieprzyjemnego podeszło mi do gardła, jednak zdusiłam je w porę. Tymczasem Delta dodał surowo - powinnaś jak najszybciej opuścić to miejsce.
- Chciałam cię o coś prosić. To tylko chwila.
- Co takiego?
- Chcę potwierdzić ciążę.
- Naprawdę? - Dwubarwne ślepie wilka pojaśniały; nie byłam pewna, czy szczerze, czy może na pokaz, lecz zupełnie machinalnie odpowiedziałam tym samym.
- Zależy mi, żeby wszystko zrobić jak należy, żeby szczenięta były zdrowe i w ogóle, ale zupełnie się na tym nie znam.
- Dobrze. Dobrze. - Delta od razu podniósł się na równe nogi i zaczął w pośpiechu rozgarniać siano, służące mu za posłanie, by zrobić mi więcej miejsca. - Który to tydzień? Jak się czujesz? Połóż się, zaraz zobaczymy, co się tam dzieje.
Poszłam za jego radą, szukając w głowie odpowiedzi na wszystkie pytania. Gdy przyłożył łapę do mojego brzucha, zaczął omawiać wszystkie fazy rozwoju płodu i udzielać mi drobnych porad. Słuchałam uważnie, choć z części teoretycznej niewiele zrozumiałam. On tymczasem mówił, mówił i delikatnie uciskał każde ważne miejsce po kolei. Jedną łapą, dwiema. Umilkł, próbując się skupić. Czekałam w napięciu.
- Nudności? Brak lub wzmożony apetyt?
- Nie, czuję się świetnie. Coś nie tak?
- Nie, nie. - Przechylił pysk w moją stronę, jednak przez cały czas skupiony był na pracy.
Popatrzyłam na jedną ze swoich stóp, delikatnie bujającą się w powietrzu.
- No, powiesz coś?
- Obawiam się, że jest tam pusto.
- Co? Jak to? - Gdzieś z tyłu głowy miałam świadomość, że próba jednak może okazać się nieskuteczna. Oczywiście. Ale dlaczego miałaby to być akurat tamta próba?!
- W tym czasie płody powinny być już wyczuwalne. Macica powiększona. Wygląda na to, że nie jesteś w ciąży.
- Ach... rozumiem - szepnęłam bez ogródek. Choć trudno było mi to przyjąć, próbowałam rozumieć. W jednej chwili w mojej głowie zaczęły odznaczać się na przemian: żal, gniew, skarga, bezsilna akceptacja i nowe plany.
- Nie przejmuj się! Raz może nie wystarczyć. Z różnych powodów. Ale wystarczy dać sobie trochę czasu, a wszystko będzie dobrze!
- Tak. Tak, dziękuję, Delta.
Wilk popatrzył mi w oczy, z pokrzepiającym uśmiechem kładąc mi łapę na ramieniu. Dotknęłam jej odruchowo i przykryłam delikatne skrzywienie równie ciepłym uśmiechem.
Wróciłam do części przeznaczonej głównie dla rannych i połamanych, która po przejęciu przez tych bandytów stała się salą biesiadną. Nie miałam ochoty rozmawiać z rodzicami. Postanowiłam skorzystać więc ze względnego bezpieczeństwa, które póki co zapewniała mi krew ojca i wejść pomiędzy jego wilki. Pół na pół, była to decyzja świadoma, planowana odkąd tylko moja noga postała na terenie zbeszczeszczonej świątyni, jak i nieprzemyślana, zwykła ucieczka od dręczących myśli.
- Cześć - rzuciłam, przycupnąwszy obok znajomego wilka, siedzącego wraz z kilkoma innymi. Rzeczywiście, nie zostało ich wielu. Dziewięciu, czy dziesięciu, nie licząc dwóch, czy trzech stojących na straży przy wyjściu.
- Hej. I co, Wykorzystałaś już starych? Chłopcy, poznajcie Kawkę, córkę Admirała.
- Tak. Życie jest czasem strasznie smutne - oświadczyłam przez łzy, których nawet nie chciało mi się powstrzymywać.
- Łojoj, co się stało?
- Strasznie smutne. Wiecie? - Odwróciłam wzrok, nie omawiając tematu ani odrobinę bardziej szczegółowo.
- Nie przejmuj się, panna! - zarechotał jeden z jego towarzyszy. - Teraz jesteś właściwie córka pierwszej pary watahy!
- Oj tak, twój ojciec to kozak jakich mało - przytaknął gorąco Abruan.
- Takie gadanie - skomentowałam przez zaciśnięte zęby, ostatkiem sił powstrzymując się przed dodaniem jeszcze słówka.
- Już niedługo. - Basiory popatrzyły po sobie porozumiewawczo. - Widziałaś tego gościa w akcji? - odpytał ciemnej maści wilk, który wtrącił się wcześniej do naszej rozmowy.
- Nie wydaje mi się. Nigdy nie ciekawiły mnie takie rzeczy. Powiem wam szczerze, że boję się walki, czy możemy o tym nie rozmawiać?
- Powiem ci tylko, że jest imponujący.
- Tak? Świetnie.
- Patrz, jakby nie on, nie byłoby nas tutaj!
„Nawet nie wiecie, ile by to ułatwiło”, pomyślałam, przełykając ślinę przez zaciśnięte gardło.
- Wierzę na słowo.
- Koleś jest niezły. Czasem naprawdę go nie rozumiem, ale nigdy nie wątpiłem, że ma jakiś plan. Dlatego jestem jego prawą łapą. Wiesz, nie chwalę się. Po prostu mówię. - Wilk posłał mi groteskowe mrugnięcie swoim żółtym okiem.
- A jak ci na imię? - obrzuciłam go krótkim spojrzeniem.
- Klab! Nigdy o mnie nie słyszałaś?
- Wybacz. Nie wnikałam w pracę ojca. Ale teraz to co robicie może mieć duży wpływ na... wszystko, prawda?
- Jeszcze o nas usłyszysz. Bo o twoim starym już było głośno - z jego gardła wyrwał się chichot, który nie przypominał odgłosu wydanego przez potężnej budowy samca. - Jakiś czas temu stawialiśmy zakłady, czy uda mu się skasować alfę, czy tylko tego krasnala, którego zawsze wysyłali żeby gadał do ludu. A co zrobił Admirał tego samego dnia? Haha, powiedział, jak to było? Na owocka przyjdzie jeszcze pora! Przegrałem pół zajęczej tuszy.
- Nie rozumiem. - Wyplułam zlepek dwóch pierwszych słów, które przyszły mi do głowy, czując, jak mój oddech przyspiesza.
- Do dziś zastanawiam się, dlaczego nas wtedy powstrzymał, ale jakoś nie chce mi się wierzyć, że to był błąd. Coś miał na myśli.
- Ale trochę rozrywki nam zapewnił. Przynajmniej opłacało się robić mu tam za obstawę. - Tym razem wszedł mu w słowo jeszcze inny basior.
- Ha! Tylko kosteczki trzasnęły.
Zadrżałam, gdy w mojej głowie rozległ się przenikliwy chrzęst. Nie pochodził z zewnątrz, tam było cicho... ale tam, ze środka. Ze mnie. Wrzawa, wzbudzona przez moich rozmówców, wzmogła się do tego stopnia, że przerodziła się w jedną wielką rozmowę o wszystkim i o niczym, w której uczestniczyć chciał każdy z obecnych. Skuliłam się gdzieś pomiędzy nimi, próbując napięciem mięśni zniwelować uporczywe dygotanie.
- W ogóle, poszedł już? - czyjś głos na chwilę wybił się ponad inne.
- Poszedł.
- Ciekawe, czy przeszedł przez barierę - wymamrotałam, licząc się z tym, że moje zbyt słabe słowa bezpowrotnie zanikną wśród hałasu. A jednak siedzący obok Abruan w jednej chwili wyłapał je i podjął.
- Haha, dziewczyno... Przecież tam już nikogo nie ma.
- Jak to, zaraz. Wycofali się? - Podniosłam wzrok.
- Nie wiemy. Ale może przed godziną, może nawet nie, przywlekli się tam generał ze swoimi pomocnikami i od tamtej pory nie widać już żadnych wilków. To mówi samo za siebie.
- A jeśli to pułapka? - zapytałam trzeźwo, uznając to za dobry pomysł w obliczu możliwych podejrzeń skierowanych na mnie. Bezpodstawnych zresztą. W mojej głowie pojawiły się natomiast kolejne pytania. Skąd tak nagła decyzja? Czyżby jednak miało to związek z moim przedostaniem się do jaskini medycznej? Jeśli tak, co będzie dalej? Czy będą czekać na mój powrót? Owładnęło mną poczucie odpowiedzialności i lęk. Aby nie dać zdominować się ostatniemu, zebrałam siły, by wykrzyczeć do siebie w głowie krótki nakaz: działaj, Kawko. Wykonuj swoją pracę, zaufaj zwierzchnikom i sobie samej.
- Pewności nie mamy, ale już od kilku dni robiło się tam luźno. Nie pokładł ich przypadkiem ten sam wirus, co nas?
- Nie wiem. Aż tak nie interesuję się tymi rzeczami - odpowiedziałam, znów wchodząc na swoje wcześniejsze stanowisko i przyjmując nieświadomość za najbezpieczniejszą z narracji, lecz w porę zmiarkowałam, że należy uzupełnić ją o trochę wiarygodności. - Ale słyszałam, że ostatnio byli w WSC jacyś ciężko chorzy.


✁✁✁✁
- Jak miło widzieć cię znów w pełni sił. Wiedziałem, że zagoi się jak na psie.
- Dziękuję. Chciałbym mieć nadzieję, że chociaż przydam się nauce, ale podejrzewam, że będzie inaczej.
- Doprawdy? Niech czas pokaże.
- Nie uważam tego za konieczne. Admirał, postępujesz teraz według własnego zamysłu, a on, widzisz, zupełnie nie pokrywa się z naszymi ustaleniami. Chyba mogę uznać, że postanowiłeś dać sobie spokój z pracą ze mną.
- Czyżbyś naprawdę był tak głupi, na jakiego wyglądasz? - Bordowy wilk zmarkotniał. - Myślisz że ściąłbym jedyną jabłoń rosnącą na własnym ugorze?
- Żeby posiać na nim własne zboże? Czemu nie. Chociaż wydaje mi się, że zaczynasz mieć pojęcie, jakiej jakości ziarnem dysponujesz. Wiesz, co było głupie? Napaść na jaskinię medyczną Chabrów. To było głupie.
- Wiem! Wiem, do diabła, i co?! Tak cię to cieszy?
- Żebyś wiedział. Było oczywiste, że masz szanse równe zeru.
- Proszę bardzo, słucham cię uważnie. Właściwie po to przyszedłem.
- WWN.
- Ty ich chyba nie lubisz. - Admirał prychnął. Nie potrafił jednak zdmuchnąć że swojego pyska wyraźnych oznak zagubienia. Nie spodziewał się usłyszeć tej nazwy.
- Dlaczego? Przecież ja sam jestem... trochę z WWN.
- Pomożesz mi zatem uczynić ich mądrzejszymi od reszty naszego piekiełka?
- Z przyjemnością.
- I powodzeniem - mruknął basior, tym razem rozchmurzając się do pewnego stopnia.
- Ja inaczej nie robię. - Jego rozmówca zaśmiał się krótko. - Możemy wrócić do pracy. Jest na południu WSC miejsce z bardzo ciężką historią. Na pograniczu. Ani to teraz teren watahy z północy, ani watahy z południa. Wciąż czeka na gospodarza.
- Gdzieś na stepach? W Borach Dworkowych?
- Właśnie na stepach. Nie pożałujesz wzięcia naszej strony, Admirał.
✁✁✁✁


C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz