I nawet kiedy będę sam
Nie zmienię się, to nie mój świat
Przede mną droga, którą znam
Którą ja wybrałem sam
Oto ja, Admirał. Król nocy, dowódca burzy. I jeszcze parę tytułów, które mógłbym sobie dziś bezkarnie przypisać i dobrze mi z tym. Pewnie ci z WSC mają mnie za podłego wariata, ale wszystko jedno.
Pamiętam, jak przed miesiącami kierowałem stamtąd swoje kroki na zachód, z myślą, że jeśli uda mi się spotkać Skoarta i Klaba, może upolujemy razem chociaż kulawego zająca. Wracałem do domu, siedziałem nad notatkami, a i tak nie osiągnąłem w życiu niczego zadowalającego.
O czystości sformułowań, niewyboista drogo mych myśli, dawno się nie widzieliśmy, co?!
Dziś jest inaczej. Hahaha. Dziś mam nowy dom, ale czy tu znają mnie lepiej? Nie sądzę.
- Klab, Skoart. Jak tam sytuacja na granicy z chabrami?
- W porządku, Ad... szefu - rzucił pierwszy, większy, ciemniejszy wilk.
- Reszta chłopaków u siebie?
- Ta, rano trochę pokłócili się o legowisko przy wyjściu, ale spór zażegnany.
- Sami go zażegnali?
- No, trochę im pomogłem - zachichotał mrukliwie, lecz widziałem, że był z siebie dumny.
- Jak?
- Obaj śpią teraz na dworze.
- Bajecznie.
Na tych młokosów czasem działał tylko rozważnie stosowany rygor.
Ach, no tak, zapomniałbym o najważniejszym. Admirał, przywódca dwudziestki wiernych kamratów. Fakt, choć od niedawna.
- Admirał, a słuchaj, bo... - Naiwne oczy Skoarta wlepiły się we mnie płochliwie. - Kiedy w końcu ci z docelowego aparatu w ogóle dowiedzą się o naszych planach?
- A co ci się tak śpieszy?
- Bo... nie wiem na co czekamy. Koledzy też nie wiedzą. Kazałeś nam zebrać chłopaków, obiecałeś darmowe, luksusowe żarcie i stanowiska, a na razie od miesiąca użeramy się tylko z bandą nabuzowanych wariatów. Wszystkim się nudzi.
- Powiedzcie kolegom, że już niedługo. Oni tego nie rozumieją, ale jako dowódca potrzebuję czasu. Muszę zebrać wywiad.
Tak, zawsze genialny
Idealny muszę być
I muszę chcieć, super luz i już
Setki bzdur i już to nie ja
- Idę - ogłosiłem.
- A gdzie teraz idziesz?
- Pewnie do Ciri - nagle do rozmowy ponownie włączył się Klab. - Odkąd wróciła, zamiast zająć się robotą, siedzisz z nią jak zakochany głąbek. I co tam robicie? G... gr... ruchacie?
- Hej! - warknąłem, czując napływającą przed sam pysk falę gorąca. - Zaraz pogadamy inaczej!
- No, Admirał. Do nas tak?
- Przekonajcie się sami.
Odczekawszy jeszcze chwilę, za odpowiedź otrzymując tylko ciszę, poszedłem w swoją stronę. Tym razem jednak nie szedłem do Ciri. Wolnym krokiem zbliżałem się do wschodniej granicy. Ostatnio ciągnęło mnie do niej jakieś irracjonalne pragnienie. Ale jakie, powrotu do domu? Pch. Wspomnienia? Oczywiście, że nie; nie były nawet przyjemne. Nadzieja, że znów spotkam tam kogoś z WSC i będę mógł pośmiać mu się w twarz? Niecierpliwość? A może ciekawość, co będzie dalej?
Wiesz, lubię wieczory
Lubię się schować na jakiś czas
I jakoś tak, nienaturalnie
Trochę przesadnie, pobyć sam
Rzeczywiście, trochę się niecierpliwiłem. Od dawna, a właściwie nigdy wcześniej, nie zależało ode mnie tak wiele, a czas płynął i przelewał się stopniowo z góry na dół, w naszej wielgachnej klepsydrze. Czy tam przesypywał; mniejsza. Kurczył mi się też jego zapas przeznaczony na decyzję i obmyślenie kierunku.
- Po czyjej stronie w końcu stoisz? - Zerknąłem na stojącego u mojego boku. - Gdybyś był tak bystry, za jakiego niektórzy cię uważają, widziałbyś, że mamy już trzy.
- Gdybyś był tak bystry, za jakiego się uważasz, widziałbyś, że jesteśmy... tylko częścią planu.
Tak, tylko częścią. Ty, oni, wy wszyscy - z pewnością. Ale nie ja. Ja przechytrzę wszystkich i tak z nimi poigram, że nie będą wiedzieli, gdzie góra, gdzie dół. Jesteśmy coraz bliżej.
Czego chciałem? Dobra ogółu, czy swojego dobra? Trzymać się odgórnie narzuconego planu, czy pokusić się o ułożenie własnego?
Wejść na drzewo i patrzeć w niebo
Tak zwyczajnie, tylko że
Tutaj też, wiem kolejny raz
Nie mam szans być kim chcę
Czy to możliwe, bym zasiedział się na trawie, tępo patrząc przed siebie? Najwyraźniej możliwe, bowiem gdy delikatna łapa pieszczotliwie osiadła na moim karku, był już popielaty wieczór.
- Ciri - burknąłem jak wybudzony ze snu i odwróciłem się w jej stronę.
- Długo tu już siedzisz - trochę oznajmiła, trochę zapytała, tak słabowicie, jakby mogła przewrócić mnie samym swoim słodkim szeptem.
- Myślę.
- Powiedz, co robisz? Co planujesz? Dlaczego nie wtajemniczasz mnie w swoje plany? Tamtych idiotów, rozumiem, ale mnie?
- Plan jest prostszy, niż myślisz, Ciri - wymamrotałem od niechcenia. - Już niedługo zobaczysz, jeszcze będą nam się kłaniać.
- Dlaczego przychodzisz tu codziennie?
Żebym to ja wiedział. Żebym w ogóle wiedział, co robić, może przestałbym się szamotać z piętrzącymi się przeciwnościami losu i mógł w końcu skupić na swoim jasnym celu. Prychnąłem lekceważąco.
- Bo nigdy nie wiem, z której strony granicy przyjdziesz.
- Ostatnio jesteś zajęty czymś, w co mnie nie wtajemniczasz. Wiesz, robi się niebezpiecznie. - Wilczyca usiadła obok mnie. Przeniosłem na nią wzrok pełen niedowierzania.
- To takie wieści z ostatniej chwili?
- Admirał. Słyszałeś o przypadkach VCIG? W karczmie.
Na moment zaniemówiłem, choć z powodu innego, niż zapewne przypuszczała.
- Nie... niewiarygodne.
- Co teraz? Pomyślałam, że moglibyśmy, zanim nas to dopadnie, na pewien czas przenieść się... zastanówmy się nad tym. Do WWN. To nie jest niemożliwe, jeśli naprawdę się postaramy.
- Czy ty się słyszysz? Mam tu robotę do zrobienia. A ty to już w ogóle nie wiesz, gdzie mieszkasz. Mogłabyś przestać udawać, że nadal prowadzisz sobie nudne życie w WSC. Wystarczy mi mocy, byśmy mogli w końcu zacząć żyć na poziomie.
- Jako pełnoprawni członkowie WSJ?
- E. Niedługo to nam w ogóle nie będzie potrzebne. Śpisz dziś w WSC?
- Tak. Mam dziś jeszcze spotkać się z Nymerią.
- Żeby płakać razem z nią? A może żeby zaśmiać jej się w twarz? Wiesz, mogę nadłożyć drogi powrotnej.
- Dlaczego tak bardzo tego chcesz?
- Chcę jak najszybciej pozamykać obciążające nas sprawy - fuknąłem - i dać nam powód do działania. Najwyższa pora.
Noc, a nocą, gdy nie śpię
Wychodzę, choć nie chcę, spojrzeć na
Chemiczny świat, pachnący szarością
Z papieru miłością, gdzie ty i ja...
Choć byliśmy tak blisko, znów w naszej własnej jaskini, że o chwilę zapomnienia nie było wcale trudno, napięcie panujące między nami utrzymywało się na poziomie zdatnym do wytrzymania. Tylko wizja Nymerii, wkraczającej do środka jak do siebie, trzymała nas w bezruchu.
A jednak, gdy w końcu nadeszła, w jej krokach znać było niepokój. Czy wyczuła jakąś zmianę w otoczeniu? Czy to tylko ważne stanowisko, które los pozwolił jej przez chwilkę popiastować, tak szybko ukształtowało jej nawyki?
- Jesteś tu, Ciri? Wszystko w porządku? - jej głos rozbrzmiał na zewnątrz.
- Wejdź. - Wzrok mojej partnerki, w ślad za całą resztą ciała, powędrował w ciemność, odwrócony od wejścia skąpanego w delikatnej poświacie cienkiego księżyca. Zastygliśmy w oczekiwaniu.
- Czy możemy to zrobić? Zastanowiłaś się już? Jestem pewna, że wiesz, co będzie dla ciebie lepsze - z tymi oto słowy, Nymeria znalazła się wewnątrz.
- Tak.
- Ale... co?
- Ty wybrałaś watahę. Ja wybieram Admirała. - Ciri przyjemnym gestem dotknęła mojego przedramienia. A ja, patrząc prosto w wąskie, opalizujące oczy naszego gościa, lustrujące mnie jak ducha, a może demona, jedynie z wolna pociągnąłem w bok jeden z kącików ust, jedynie częściowo ukazując emocje wrące w moim wnętrzu. Odkryliśmy karty.
- Ale... Ciri. - Wysoka wilczyca cofnęła się. Z lubością patrzyłem, jak odwraca się na pięcie i nierównym krokiem znika w mroku lasu.
...I jeszcze ktoś, nie wiem kto
Chciałby tak, przez kilka lat
Zbyt zachłannie i trochę przesadnie
Pobyć chwilę sam
Chyba go znam
- Ty bezmózga niemoto - chrypliwy głos drżał, tak wyraźnie, że niemal miarowo. - Zrobiłem cię archaniołem, a ty uznałeś, że szczególna wiedza uczyni cię bogiem?
- Jesteś słabym kłamcą, więc już nieraz dałeś znak, że masz świadomość, co planuję. Powinieneś cieszyć się, że już nie robię z tego tajemnicy. - Dołożyłem wszelkich starań, by zachować kamienny wyraz pyska.
- Prześcignąłeś samego siebie.
- Nie kończ. Nie dopytam, w czym. Posłuchaj, mam kłopot, VCIG się rozniosło.
- Szkoda... że nie ma na to lekarstwa. Prawda?
Wydałem z siebie pomruk o nieczytelnym znaczeniu i opuściłem wzrok na swój zeszyt, z całej siły ściskany w jednej z łap. W drugiej chybotał się tępy ołówek.
- Powiedz mi, Admirał, jak widzisz naszą dalszą współpracę? - wyszeptał jeszcze.
- Teraz ja ciężko pracuję, a ty jesteś na urlopie. Gdy będę potrzebował pomocy, wiem, gdzie cię znajdę. A twoja część umowy została dopięta na ostatni guzik.
- Przedostatni. Wiesz o tym doskonale.
- No cóż, okoliczności czasem wymuszają na nas wprowadzanie zmian w planach. Tym razem zmienimy tylko, jak to było? Szczegóły. Prawda? - Oparłem oba trzymane w łapach przedmioty na kolanach, by popatrzeć na rozmówcę, kulącego się po drugiej stronie polany, u wejścia do jaskini, którą chwilowo zajmował. - Mów dalej, jakieś zmiany w samopoczuciu? Wszystko wzorcowo. Ale gorączka?! Co to za objaw?
- A może objaw... VCQ?
- Co za brednia. - Uniosłem wargi, na moment odruchowo odsłaniając kły.
- Bie...! - zakaszlał przeraźliwie, zanim zdołał skończyć słowo. - Biegnij zapytać Achpila, a mi przestań zawracać głowę. Nie mam już siły rozmawiać.
- Czekaj. Może to nawet niegłupie. Może. Hej, chyba właśnie jestem o krok od zostania odkrywcą. Nie jesteś dumny? - Rozpromieniłem się, choć sztuczność tego znaku zatrzęsła nawet mną samym. - Musiałbym tylko potwierdzić to jeszcze na kimś, kto ostatnio przechodził obie choroby.
- Więc uciekaj to potwierdzać. Rozpętałeś burzę, niech i ciebie piorun trzaśnie. Gratuluję, ale zaprawdę, Adek, dziś niczego więcej już tu nie znajdziesz. - Drobna, a dodatkowo przykurczona od bólu i dreszczy sylwetka podniosła się ciężko, by bez słowa więcej zniknąć w cieniu groty.
Tak szybko się to wszystko stało, że jeszcze dzień wcześniej nikt się niczego podobnego nie spodziewał. Gdyby zapytać wtedy przypadkowego członka WSC, czy uważa, że niejaki Admirał z bandą obdartusów może jutro dokonać udanej inwazji na jego watahę, pewnie roześmiałby się serdecznie i z zażenowaniem pokręcił głową.
Sprawa wyglądała tak.
W błocie przedwiośnia, wstaje nowy dzień.
Dwudziestka agresywnych basiorów przedziera się przez las, na wschód, do granicy z Watahą Srebrnego Chabra. A wraz z nimi, przywódca, bordowy wilk, wraz ze swoją nieodłączną towarzyszką. Granice nadal są zamknięte, lecz stróże, choć od tygodni liczebnie wzmocnieni o kilku szeregowców, nie spodziewają się tak tłumnej migracji; na tej linii nie mają też do dyspozycji żadnych granic naturalnych, które mogliby obstawić. Krzyki zaczynają przykuwać uwagę. Nieszczęśni Domino i Satomi, nawet pomimo szybkiego przybycia sąsiedniego patrolu, we czwórkę nie potrafią odeprzeć kłębowiska, napierającego na drzwi ich domu. Napastnicy pozbawieni są oporów. Ze strony podążającego wśród nich zwierzchnika pada hasło: „zabijcie wszystkich!”.
Tia.
Pi.
Domino.
Satomi.
Sami, przeciwko sile przewyższającej ich pięciokrotnie. Wiedzą już, że jedynym ich ratunkiem jest ucieczka. Jak myślicie, czy spróbują uciec? Czy ktoś z nich zdecyduje się walczyć i zginąć? A może uniesie białą flagę i zawoła: „jestem z wami!”?
Jak się stało? Póki co nie wiadomo; ostatni raz widziano ich, zalanych przez falę napastników. Pewnie niebawem dowiemy się, jaką decyzję podjęli, jeśli jeszcze zobaczymy ich żywych... lub martwych.
Tymczasem czereda ciągnie dalej, wciąż na wschód. Ich celem jest jaskinia wojskowa oraz centrum. Oto scenariusz z grona optymistycznych. Mniej więcej pół godziny później, raptem rozciąga się im na drodze szpaler szeregowców, na czele których, cóż to, nie stoi generał, którego spodziewał się Admirał, a zwykły plutonowy. Wtedy to, na krótką chwilę, plutonowy staje oko w oko z przywódcą szajki, a oko to, z odpowiednią tylko najbardziej próżnemu pudełku wyłożonemu tanią cyrkonią, krzyczało całym sobą: „Przekaż swojemu panu, żeby na spotkania z nowym udziałowcem tej ziemi przybył osobiście!”.
Starcie ma miejsce już po wschodniej stronie terytorium Watahy Srebrnego Chabra.
Jak to się stało? Jak do tego doszło, tak po prostu?
Możemy pomyśleć, że siły nie były zrównoważone. Być może, pod względem liczebności, lecz na pewno nie wyszkolenia i strategii... ale z kim w rzeczywistości walczyła drużyna Admirała, oparta na znudzonych życiem żołdakach z WSJ? Czy nie z armią powołaną przed miesiącem, dusząca w sobie byłych zielarzy, pomocników i łowców? Jaki rodzaj szczęścia musieli mieć dziś napastnicy, że wycofując się, zdołali zabunkrować się w najobszerniejszej i najlepiej zaopatrzonej z jaskiń: jaskini medycznej? Jak przewrotny chichot musiał wyrwać się z pyska losu, gdy prowadził ich za łapki akurat do tego, nieuzbrojonego i nienadzorowanego przez wojsko ośrodka, tego, tak kluczowego dla życia i zdrowia całej watahy? A jak musiał ze śmiechu się opluć, gdy zmiarkował, z czym zostają ci z drugiej strony: ranni żołnierze, wraz z całą resztą watahy, która jeszcze nie wiedziała, że już za chwilę, już za moment, nadejść ma coś jeszcze...
- Na nich! - ryknąłem, wpadając do środka na czele grupy. Kilkanaście łbów niemal stratowało stojącego nam na drodze Deltę i zepchnęło w kąt wszystkich przebywających w grocie. - Wyrzućcie stąd wszystkich oprócz medyka. Jego do izolatki! Klab, bierz swoich i tarasujcie wyjście!
W szale potęgowanym przez panujący wokół rozgardiasz, przeprowadziłem Ciri przez wir naszych działających prężnie wilków, byt ulokować ją w pomieszczeniu, które przeznaczono wcześniej medykom. Gdy wróciłem na miejsce, obiecując jej, że za chwilę będę z powrotem, powitały mnie podekscytowane wołania pachołków.
- Wszystko gotowe. - Klab dumnie wyprężył pierś, zapraszającym gestem wskazując na krótki korytarz. Ruszyłem za nim. - Wszyscy niepowołani zostali usunięci, ten wasz medyk siedzi w izolatce. Obserwujemy poczynania wojska WSC, na razie nie atakują.
- A jak mają atakować? - Zaśmiał się jeden z krzątających się obok basiorów. - Nieźle im dołożyliśmy!
- A teraz do roboty - nakazałem surowo. - Klab, przydziel każdemu jakieś posłanie. Spędzimy tu trochę czasu. Dwójkę postaw na straży, a trzech czy czterech wyślij na polowanie, zanim WSC znowu uderzy. W każdej chwili musimy być przygotowani na oblężenie.
- Uderzy? Być może, jak skołuje sobie kogoś, kto ich wszystkich poopatruje - zarechotała moja prawa łapa. Zawtórowałem mu od niechcenia.
- Ta. Chociaż nie wiadomo, czego spodziewać się po tej hołocie. To WSC, tego i kijem nie dobijesz. Ale nasze zwycięstwo to kwestia czasu: przetrzymamy ich bez jaskini medycznej, a w międzyczasie będziemy planować następny krok, który pozwoli nam wywalczyć nasze prawa. Jak tylko załatwimy sobie możliwość poruszania się po tych ziemiach swobodnie, wyślemy wyprawę z powrotem do WSJ i sprowadzimy resztę obsługi tego ośrodka wczasowego. Oraz tych paru kolegów, którzy zostali, by ich pilnować. Ale porozmawiamy później. Delta! - powitałem siedzącego w niewielkim, pustym pomieszczeniu basiora, jak najlepszego przyjaciela. Gęste, zdrewniałe pędy dawno uschniętych kwiatów, pielęgnowanych niegdyś przez nieobecną od przeszło miesiąca medyk, tworzyły niewzruszoną ścianę, oddzielającą to miejsce od głównej sali szpitalnej. Jedyne światło, jakie dochodziło do ciemnicy, było efektem wysiłku niewielkiego płomienia, palącego się w kącie. - Delta, kamracie, słabo wyglądasz! Wybacz, że tak jakoś koślawo wyszło, przyjacielu. To nie z tobą walczymy, a z władzą! To znaczy, z tą, tfu, władzą.
Obaj medycy milczeli jak zaklęci. Zachęciło mnie to do zbliżenia się jeszcze o krok, dla dodania moim słowom powagi.
- Admirał - z pyska mniejszego, granatowego wilczka, wydostał się nieprzyjemny szmer. Gdy odruchowo nachyliłem się, by usłyszeć, co mówi, niepokaźnych rozmiarów łapa trafiła mnie prosto w nos. Celnie i boleśnie. Jęknąłem, zataczając się pod przeciwległą ścianę.
- Co ty robisz, tumanie! - zawołałem przez zaciśnięte zęby, wycierając z nosa kilka kropel posoki, ale jeszcze szybciej pohamowałem się, zacharczawszy tylko pod nosem. - No trudno... przykro, że tak się zaczyna nasza współpraca. Ale nic nie szkodzi, chłopaki. Wierzę, że zobaczycie jeszcze, kto tu ma rację.
Tak właśnie, utknęliśmy na powierzchni kilkudziesięciu metrów kwadratowych, w centrum wrogiej ziemi, równocześnie rozpoczynając życie w naszej nowej enklawie.
Gdy tylko wróciłem do naszej kwatery i położyłem się na miękkiej, krowiej skórze, z boku, w ciemności, dobiegł mnie szept Ciri.
- Admirał, nie wierzę w to, co się stało.
- To uwierz. Nie cieszysz się, że znowu jesteś w domu?
- Nie wyobrażałam sobie, że może się to stać w taki sposób.
- No i co? Tak jest źle? Nawet za wiele krwi się nie polało. - Uśmiechnąłem się do niej uwodzicielsko, choć nie byłem pewien, czy jest w stanie to zobaczyć.
- Bo dałeś znak do odwrotu zanim zdążyli się porozszarpywać! Admirał, to my mogliśmy zginąć!
- Nie przejmuj się tym. Żyjemy i mamy się dobrze. A to dopiero początek - zamruczałem, przyciągając ją do siebie ramieniem. Po dniu pełnym wrażeń, miałem ochotę tylko na sen w jej objęciach.
Bladym świtem obudził mnie delikatny głos pomocnika. Skoart stał u progu do naszej sypialni.
- Admirał. Admirał, uf... jest kłopot.
- Jaki znowu kłopot? - podniosłem się do siadu, gwałtownie wypychając powietrze z płuc. Jeszcze nie do końca dobrze kontaktowałem, ale jego ton skłonił mnie do skupienia całej dostępnej uwagi. Ciri podniosła się zaraz po mnie i siedzieliśmy tak na posłaniu, jak zaskoczona trzęsieniem ziemi, królewska para.
- Otóż. Ale nie denerwuj się. Sytuacja jest pod kontrolą. Chyba. Bo tylko dwaj są, ale... Egremi i Wirzta to mają.
- Co?! - choć bez wstąpienia lepiej zabrzmiałoby dodanie do tego krótkiego słowa czegoś jeszcze, powtórzyłem „co mają?” jedynie w myślach. Aż pod same czubki moich uszu podskoczyło nieznośne uczucie gorąca.
Zamknięci w pomieszczeniu z dwoma chorymi.
< Ciri? >
Koniec aktu pierwszego
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz