środa, 2 lipca 2025
poniedziałek, 30 czerwca 2025
Podsumowanie czerwca!
Od Bleu (od Kaja) - "Pijany na koniec miesiąca" cz.9
Ja! O ja! Wielki i niezawodny. Kolejny list – kolejna łza i
kolejna butelka trunku. Ja! O Wielki Kaj listonosz!
Muszę przestać tyle pić, bo mi się Misung na myśl przychodzi i zaczynam jebać
od rzeczy. A jeszcze na to wszystko Szkliwo jest niezwykle irytujący. Kolejne
listy… Kim ja jestem żeby być tak szlajanym po całym świecie. Wolałbym pić, ale
Agrest prosił to latam. Mają tyle szczęścia dupki że mi za to płacą. Że też
musze pracować na własne utrzymanie. Już jak udawałem tego bociana to było
lepiej!
Miodełka i Mezularia mignęły mi gdzieś na Sali. Gospoda była pełna jakiś wilków
i jakieś małe przedstawienie się w niej odbywało.. czy tam czytanie wierszy.
Mało mnie to obchodziło, ważne że lali do pełna i do pełna mogłem pić. Do
ustatku, do zaboju. Niechaj świat się kręci, a może i ja myśleć przestanę.
Gdzieś tam w tłumie był jeszcze ten… Eilert, chińczyk. Ten jego kapelusz to
szło poznać wszędzie i z daleka. Za tłoczno. Za wiele pysków i dziobów, które
znam. Czas na mnie.
Księżyc taki ładny, świeci sobie. Ani chmurki na niebie, a i ciepło, bo to lato
w sumie. Czemu miałoby być zimno. Chociaż jak nie ma słońca to jest znacznie
przyjemniej. Latanie robi się męczące kiedy pocisz się pod piórami tak że
toniesz we własnym pocie. Aż szkoda. Ale co ja zrobię, ja tylko biedny ptak, a
słońce wielkie. Nie pokonasz, nie przeskoczysz takiej przeszkody, a latać tak
po prostu nie mogę przestać. Czas znaleźć … o krzaczek. Idealnie. Świat się za
mocno kręci. Tam sobie przysiądę i tam się wyśpię…
Pod krzaczkiem przed gospodą. Eh.. Znowu będą mnie wyzywać od pijaków…
<CDN>
czwartek, 26 czerwca 2025
Od Talii - "Młoda Krew" cz. 2.1
Talia powiedziałaby, że to miejsce było cudowne, gdyby nie fakt że byłoby przesadzenie. To był ich wcześniejszy dom, który był nieporządny. Watahy wokoło, nawet WSJ, które podobno działało w anarchii w tym momencie, miały pewien ład. To ich wataha była nieładem. Talia wiedziała też, że jej wyjątkowość – tutaj nie była taka wyjątkowa. Może i miała dwie łapy więcej niż inne wilki, ale były tu wilki z dwiema głowami, z czterema parami skrzydeł i niewidome wilki, widzące co tylko chcą. To było cudowne, być wśród takich jak ona. Babcia może i też była jak ona, ale babci już na tym świecie nie było.
Umarła staruszka. Ale teraz wszystko było lepiej. Talia mogła zwinąć się rano na ciepłym futrze, pachnącym siostrą i nowym opiekunem. Delta. To była ciekawa osoba. Był cierpliwy, ale jednak stanowczy. Kiedy mówił do swoich pacjentów nikt nie odważał się nawet zaprzeczyć. Krzyki ustawały kiedy tylko rzucił gniewnym spojrzeniem w ich kierunku, a marudzenie na leki kończyło się posłusznym wylizywaniem po nich miski. Basior był wielkości Talii, może trochę większy, ale z pewnością marniejszy mięśniowo. I też karmił je lepiej od siebie. Talia była też zafascynowana jego oczami. Dwa kolory błyszczące w porannym słońcu, kiedy popijał sobie napar z ziółek i oglądał taniec rosy na mchu. Czasami i Talia przysiadała się obok i też zaglądała na to zjawisko. Zdarzało się że wypatrzyła mrówkę albo chrząszcza. Czasem przysiadał się do nich Puchacz. A czasem nawet Sohea.
Właśnie. Sohea. Ona była ciekawa. Chodziła z głową wysoko, pewnym krokiem i nie wahała się mówić co jej się nie podoba. Jak Delta. Było w ich zachowaniach pewne podobieństwo, pewien zapał do tego co kochają. A Sohea kochała biegać i walczyć. Przychodziła z zadrapaniami i nosem ubrudzonym ziemią. Kochała węszyć i myśleć. I Talia sama mogła się teraz w spokoju zastanowić co ona kocha. Bo w domu tego nie było. Cztery miesiące siedzenia w norze nie sprzyjało rozwijaniu jej umiejętności. A tu?
Już była na zajęciach z walki. Były ciekawe, chociaż nie dla niej. Nauczyciel był bardzo wymagający i Talia popłakała się na drugich zajęciach z histerią, że ona wcale nie chce się tego uczyć. Delta powiedział, że musi chociaż trochę, żeby umieć się chociaż trochę bronić, więc Talia chodziła, bo musiała. Dobrze ,że u jej boku była Dalia. Jej siostra zawsze szczekała i gryzła mocniej od niej. I teraz też latała.
Kiedy Dalia szła na swoje zajęcia z latania, Talia miała chwilę dla siebie. Czasem spędzała ją z innymi dziećmi, bawiąc się w różne zabawy, a czasem spacerowała sama. Lubiła długie spacery. Okazało się, że ruch jest jednak czymś dla niej przyjemnym. Ale znacznie bardziej wolała wieczory z Deltą. Mogła wtedy siedzieć przy kamiennym stoliku i zaglądać na leki i maści. Delta tak zgrabnie tworzył wszystko, z taką łatwością i równowagą. I wszystko pachniało tak znakomicie. I medyk dawał jej też do powąchania zioła i uczył ją tego co sam już wiedział. A Talia chłonęła to.
Jaskinia medyczna stała się jej domem, jej oazą. Była cudowna, chociaż – jak Dalia słusznie wspomniała – była pełna śmierci. Ale też życia, tak mówił Delta. To tu się wszystko kończy i wszystko zaczyna. Rodzi się i umiera. I Talia była ciekawa, chociaż Delta nie pozwalał im jeszcze za bardzo podchodzić do wilków, które były bardzo chore. Coś, że jeszcze są za małe żeby widzieć śmierć tak bezpośrednio. Tak nago. Dalia wzruszyła ramionami. To ona widziała jak Alia umierał i jak babcia padła na trawę martwa. Talia nigdy nie widziała tego wszystkiego, więc tylko pokiwała na tak. To była zasada. A Talia słuchała się zasad. To zasady trzymały ją przy życiu tak długo. Chociaż zdawało się ,że Delta nie zabiłby ich od razu za złamanie zasady.
Raz Dalia spóźniła się i przyszła po czasie do jaskini.
Delta czekał już na nią przy wejściu. Talia była przekonana, że zaraz stanie
się coś złego. Za łamanie zasad kary były srogie w domu. Tfu.. w tamtej
watasze. To już nie był dom.
—Dlaczego się spóźniłaś? —
—Przepraszam, myślałam, że tą drugą drogą wrócę szybciej, ale się zgubiłam. —
Dalia odpowiedziała szczerze. Prawda też zawsze była zasadą w starym życiu.
—Rozumiem. Następnym razem lepiej zaplanuj drogę. — Delta pchnął ją łapą do
środka, bardzo delikatnie. Dalia poszła. A potem była kolacja. Jakby zasady nie miały konsekwencji?
—Oczywiście że są konsekwencje. Ale są one adekwatne do
przewinienia. Dalia spóźniła się tylko parę minut. Drobny błąd, nie zna jeszcze
terenu tak dobrze. To jest wybaczalne, bo wróciła od razu, przyznała się,
przeprosiła. Jakby wróciła w środku nocy byłbym bardzo zły. — Delta wytłumaczył
kiedy Talia zapytała przy kolacji.
—Więc … czasem można trochę nagiąć zasady? — Talia dopytała.
—Czasem. Ale jeśli za często się to będzie robić to także i za to są
konsekwencje. — Delta był bardzo cierpliwy.
—Rozumiem. — Talia pokiwała głową i kontynuowała jedzenie swojego kawałka
zająca.
Następnego dnia uczyli się podstaw z tą dziwną zieloną wilczycą. Czy wilki mogły być zielone? Mogły. Skoro mogły mieć skrzydła i sześć łap? Talia bardzo lubiła zajęcia o naturze, które czasem się pojawiały na tych zajęciach. I ogólnie, fajnie było. Zabawa z innymi szczeniętami też była cudowna. Ale najcudowniejsze były momenty kiedy Talia mogła być sobą, tą śmiałą samiczką. I te momenty kiedy uczyła się medycyny. I szycia! I życia…
Ale spacery też były przyjemne
<Dalia?>
Od Dalii - "Młoda krew" cz.1.1
Dalia spojrzała na niebo. Było jasne i otwarte. Wyglądało prawie tak samo jak to, które wisiało nad jej poprzednią watahą. Dalia siedziała przed jaskinią medyczną, jej skrzydła zmęczone i przywarte do jej boków. Właśnie wróciła z treningu latania. Mezularia mówiła ,że idzie jej to coraz lepiej, więc Dalia była z tego bardzo zadowolona.
Odkąd przybyły tutaj ze swoją siostrą spotykały ja same zaskoczenia. Przeżyła w końcu prawie cztery miesiące w swoim poprzednim domu, gdzie nie wolno jej było patrzeć za długo na niebo. Nie wolno jej było latać. Właściwie najlepiej jakby w ogóle się nie odzywała. Jej bracia? Zdechli. Umarli. Zostali zabici – jakkolwiek by to ująć. Jeden umarł niewiele po narodzeniu, a jeden nie umiał stosować się do zasad.
Dalia pamiętała tamten dzień bardzo dobrze. Talia spała jeszcze wtedy, bo to było wszystko co mogli swobodnie robić pod okiem ich przybranej matki. Babka była na polowaniu, na nogach, pomimo że miała skrzydła. Wszystko to było takie bez sensu. Wilczyce same musiały dbać o swoje młode jeśli chciały aby one przeżyły. Ojcowie tylko czasem się interesowali, jak już szczenięta były większe. Ale ich ojciec? On umarł gdzieś… kiedyś. Ich mam też. I teraz siedziały pod opieką Opresje. Ta starsza wilczyca miała swoje młode, więc Talia, Dalia i ich brat były tylko problemem. Zwłaszcza ich brat. On nigdy nie słuchał. Sprawiał same kłopoty, więc pewnego dnia wyszedł z ich nory. Złamał najważniejszą zasadę. Nigdy nie wychodź z nory. Dzieci Opresji były młodsze od adopcyjnych, więc zostawiała je czasami ze starszakami. Dalia więc tylko patrzyła jak Alia wychodzi na zewnątrz. Ryzykował tym wiele. Między innymi zdradzenie gdzie chowały się dzieci. Wilki w tej watasze nie lubiły konkurencji dla swojego własnego nasienia. Dalia wstała, przesuwając maleństwa w kierunku swojej siotry i chowając je pod jej łapami. Sama wyjrzała tylko jednym okiem. Ostrożnie. Widziała jak jej brat skrada się do drzew. Ich polana była w końcu nieduża, a nora wkopana w niewielkie wzniesienie. Wystarczająca aby wszyscy skulili się w środku na sen. Jej brat, ten dureń, szedł tam w biały dzień. Jego futro było prawie jak Dalii. Ciemne, niebieskie, z delikatnymi dodatkami zieleni zamiast różu. On nie miał skrzydeł, ale miał jak Talia, dodatkowe łapy i rzucał się w oczy niemożliwie. I wtedy też przyszedł inny wilk. Przez chwilę Dalia miała nadzieję że będzie to ich babka albo Opresje, ale nie. To był basior. Bardzo duży basior o jasnym kolorze. Przypominał trochę chmurkę, chociaż chmury chyba nie warczą na szczenięta. Dalia patrzyła jak Alia spina się i odwraca w kierunku nory. „O nie.” Pomyślała, bo jak alia zdąży wrócić do nory to będzie bardzo źle dla wszystkich. I Alia chyba też o tym pomyślał, bo odwrócił się znowu na pięcie i skulił. I wtedy też ten wielki basior przypadł do niego i Alia nie żył. Jego ciało tak po prostu leżało tam teraz w trawie i czekało aż wyszarpią je sępy. No cóż. Wilk jeszcze się potem rozejrzał, ale Dalia była powrotem w norze, żeby jej przypadkiem nie zauważył. Siedziała tam, łzy w rogach jej oczu, zrozpaczona że straciła jedynego brata w taki sposób.
Ale też winiła go za jego własną śmierć. Do tej pory uważała, że gdyby się słuchał babci i Opresje i nie wychodził z nory to by teraz byli tutaj we trójkę. Alia, Dalia i Talia. Wszyscy razem w spokoju. Bo tu było spokojnie. Dalia mogła w końcu latać. I mogły zwiedzać każdy zakamarek tego miejsca kiedy im się podobało o ile wróciły na noc. I zasady były inne. Bo musiały chodzić na lekcje. Uczyły się polować, uczyły się latać i Talai uczyła się medycyny z zapałem jakiego Dalia w życiu u niej nie widziała. Dalii to aż tak nie interesowało, ale Delta też nie naciskał. I młoda wadera była zaskoczona. Bo w tej watasze nie było oczekiwań wobec tego czym ona zostanie. Ważne żeby dołożyła trochę swojej pracy w życie i funkcjonowanie tego miejsca. A do tego było jeszcze daleko. I Dalia mogła próbować nowych rzeczy i nawet w przyszłości zmienić zawód jeśli ten, który robi jej się nie będzie podobał. Nie było granic ani zasad, które dyktowałyby całe jej życie. Nie było presji i wiszącej nad głową śmierci, chociaż mieszkając w jaskini medycznej dziewczynki spotykały się z nią w miarę często. Jednak nie dotyczyła ich. Dotyczyła chorych.
I było w tym miejscu pewne magiczne zaklęcie, które ciągnęło Dalię w głąb, coraz bardziej i bardziej. I to było niesamowite, że mogła wyjść z jaskini. Cztery miesiące swojego życia spędziła pod ziemią, aby teraz patrzeć na szerokie niebo. I było w niej coś co niepokojąco rosło. Rzucało się i próbowało wyrwać, a ona nie chciała aby to zrobiło. Chciała słuchać się zasad, które postawił im ich opiekun. Było ich niewiele, ale były. I tak Dalia trochę męczyła się sama z sobą, więc często powarkiwała na innych, nie wiedząc jak sobie ze sobą poradzić. I oczekiwała kary, krzyków, ale Delta tylko spoglądał na nią z cierpliwością i czekał aż przestanie. I Dalia była wdzięczna, ale też chciała aby on w końcu na nią nakrzyczał. Bo tak było w jej domu.
Wszystko było nowe i potrzebowała długiego czasu aby
przywyknąć. Początkowo nawet nie chciało jej się dowierzać, że po prostu
dostają jedzenie za egzystowanie. Że nie muszą na nie same polować. Że Delcie
przynoszą jedzenie prosto do jego domu. I przynoszą je też chorym.
—Chory nie wyzdrowieje bez sił, a jedzenie to siła. Nawet w czasie wojny medyk
i chorzy dostają swoją porcję. Zdrowie to podstawa dobrego wilka. Bez zdrowia
nie byłoby komu polować i komu rządzić. —
I Talia była zachwycona tym co mogła teraz robić. Dalia z kolei, kochała to, i korzystała z tego mocno, ale trochę się tego bała. To było tak obce i dalekie jeszcze parę dni temu, a teraz… na wyciągnięcie łapy miała tak wiele opcji i wyborów. Przerastało ją to, pomimo że Delta mówił jej wielokrotnie, że wcale nie musi wybierać teraz. Że może poczekać do dorosłości, popróbować co kocha, a co nie. Wybory nie muszą dyktować jej całego życia. I Dalia czuła to w kościach, że chce coś robić, coś wyjątkowego. Coś co będzie pasowało do niej.
Nie wiedziała jeszcze co to może być, ale z pewnością to znajdzie. Tutaj. Prawda?
Delta zajrzał na nią jak już się ściemniało. Przesiedziała
cały wieczór gapiąc się na chmury i marszcząc brwi.
—Chodź już do środka. Zaraz kolacja. — zaczepił ją. Był naprawdę niewielkim
wilkiem i trochę tak niebieskim jak ona. Ale w innym sensie. On miał na sobie
fioletowe przebłyski i pewną jasność na sierści. Dalia za to świeciła się
różowo, zwłaszcza ze swoimi włosami i piórami na skrzydłach. No i był niewiele
większy od niej. Ona przecież go przerośnie!
—Co dzisiaj na kolację?— Dalia spytała, jej łapy odrywając się od trawy na której
siedziała.
—Dzisiaj sarna. — Delta odparł rzeczowo. On taki był. Nie owijał w bawełnę. Ale
to było przyjemne dla Dalii. Ona nie lubiła jak ktoś kłamał albo mówił bardzo
kwieciście. To było nudne, złudne i
kłamliwe.
—Sarny są bardzo dobre. — Dalia uśmiechnęła się. Miała do tego powody, swoje i
nie swoje. Bo wszystko dzisiaj było dobrze. Wczoraj Dalia była bardzo zła, na
świat, na siebie, na brata. Dzisiaj było okej. Może dlatego że była zmęczona po
ciężkim treningu.
—Cieszę się że wam smakuje. — Delta odrzekł na jej słowa. Razem weszli do
środka. Ciepło jaskini medycznej było przyjemne, nie za gorące w tym parszywym
lecie, bowiem wiatr wdzierał się przez całą zimę do środka i ściany nadal były
zimne. Tak mówił medyk ,więc tak musiało być.
Talia już siedziała sobie przy stoliku z kamienia, tym na którym Delta robi medykamenty i maści i leki i też podaje kolację. Oczywiście one siadły do kolacji pierwsze, a Delta w tym czasie podał jedzenie chorym. Dalia jadła powoli. „Mogę tak spędzić życie.” Stwierdziła z zadowoleniem.
<Talia?>
środa, 18 czerwca 2025
Od Yrsy - Coś się kończy, coś się zaczyna cz.4
Latem wszystko zdaje się dojrzewać. Nawet cisza.
Słońce unosiło się leniwie nad szczytami drzew, rozlewając złocisty blask po miękkich mchach i rozgrzanych kamieniach. Świat wokół nie był już tylko miejscem, ale stał się tętniącym życiem organizmem. Trzask gałązki, trzepot skrzydeł, cykanie świerszczy, ciężkie od zapachów powietrze, w którym czuć było siano, wilgoć jezior i goryczkę ziół. Wszystko pulsowało tym samym rytmem, tym samym oddechem. Lato przyszło do Watahy Srebrnego Chabra nie jak gość, ale jak powrót czegoś zapomnianego. Jak dom.
Nie miało ostrych krawędzi. Było miękkie, lejące się niczym miód. Wsiąkało w sierść, powietrze, kości. Otulało świat i zmysły. Yrsa nigdy wcześniej nie doświadczyła czegoś podobnego. Słońce nie tylko świeciło. Ono było. Było wszędzie - w dojrzewających jagodach, w liściach poruszanych wiatrem, w ciepłej ziemi pod łapami. A mimo to, w tym przesyconym światłem świecie, niosła w sobie cień.
Każdy dzień zaczynał się wcześnie. Świt nie był tu subtelnym rozjaśnieniem, jak na północy, lecz eksplozją światła, które rozcinało mgły jak pazur. Czasem aż bolało patrzeć - nie tyle w słońce, co w jego obietnicę.
Yrsa siedziała na wzgórzu porośniętym wysoką, łaskoczącą trawą. Jej gęste futro, stworzone do przetrwania śnieżyc i wichrów, teraz stawało się balastem. Oddychała wolno, z wysiłkiem. Ale nie narzekała. Ten dyskomfort był niczym cena biletu za coś, czego wielu nie zaznało: za pokój. Za światło. Za zapach malin i poziomek. Za istnienie bez lęku.
W dzieciństwie uczono ją, że lato to mit. Bajka zza gór, zza śnieżnych pustkowi. Coś, co zdarza się gdzieś indziej. W jej świecie lato było tylko chwilą - przemykającą między lodowymi wichrami a głodem. Nigdy nie miała czasu na zachwyt.
Tylko na przetrwanie.
Ale teraz mogła się zatrzymać. I widzieć.
Na łące młode wilki biegały z nieposkromioną radością. Skakały przez strumień, tarzały się w trawie. Ich śmiech był lekki jak wiatr. Dorośli leżeli w cieniu, zerkając na nie z wyrozumiałością, której Yrsa kiedyś nie rozumiała. Teraz… może zaczynała. Czas nie leczył ran - nie wierzyła w to. Ale dawał dystans. Jakby patrzeć na dawne bóle przez taflę jeziora - wciąż tam są, ale stają się rozmyte, mniej ostre, bardziej odległe.
„Czy to właśnie jest szczęście?” – pomyślała. – „Nie euforia. Nie wybuch. Tylko… trwanie. Pokój. Ciche pozwolenie sobie na istnienie.”
Letnie słońce miało smak - słodki, z nutą nostalgii. Jakby nawet światło znało przemijanie i świeciło tym mocniej, że wiedziało, jak szybko wszystko zgaśnie. Jakby lato miało świadomość, że za jego plecami już stoi jesień, trzymająca w zębach bukiet żółknących liści.
W tej cichej, dusznej złotości było coś niepokojącego. Jakby po raz pierwszy nikt nie wymagał od niej czujności. Jakby świat - ten sam, który wcześniej żądał od niej przetrwania - wreszcie pozwalał jej żyć. To uczucie było obce. Niezrozumiałe. Ale nie złe.
Lato było jak rzeka wspomnień. Odbijała się w niej nie ta dzika, oschła, nieufna Yrsa, którą znała przez lata - ale ta cicha. Zmęczona. I może po raz pierwszy gotowa czuć.
Spoglądała na las, gdzie w koronach drzew szumiało życie. Gdzie ptaki tańczyły między smugami światła, a owady snuły się jak złote nici między źdźbłami trawy. Wszystko trwało - choć nic nie zostawało na zawsze.
To właśnie lato uczyło ją tej prawdy, że życie nie polega na zatrzymaniu chwil, ale na ich przeżywaniu. Że liść, który dziś jest zielony i sprężysty, jutro stanie się cieniem swojej młodości. Że rzeka nie zawraca, by przelać się znów przez kamienie, które pokochała. Że nawet słońce nie może świecić bez końca - musi zniknąć, by znów mogło nadejść.
Oparła się o pień starego buku, chropowatego i milczącego. Czuła jego rytm pod skórą - spokojny, głęboki, starszy niż ona sama. I wtedy to zrozumiała.
To nie lato było obce.
To ona przez całe życie uczyła się przetrwać, a nie żyć.
Zawsze patrzyła przed siebie. Albo za siebie. Nigdy pod łapy. Nigdy w teraz.
Ale ziemia pod jej łapami była ciepła. Miękka. Pulsująca. Jak serce, które biło dla niej, dla innych, dla wszystkiego, co miało odwagę być. Nie gonić. Nie walczyć. Nie uciekać.
I w tej ciszy, w tym świetle, w tej dusznej, soczystej toni lata… coś w niej zakwitło.
Może właśnie o to chodziło.
Że po każdej zimie przychodzi lato. Nie jako nagroda, ale jako przypomnienie, że wszystko ma swój czas. Że nawet cierpienie, samotność i strach są tylko porami roku - przemijają.
A w ich miejscu wyrasta coś nowego.
Nie zawsze lepszego. Nie zawsze trwałego.
Ale żywego.
Yrsa przymknęła oczy. Zostawiła wspomnienia za sobą. Pozwoliła słońcu wpełznąć na grzbiet i tym razem nie walczyła. Nie musiała.
Nie wszystko trzeba rozumieć.
Nie wszystko trzeba zatrzymać.
Niektóre rzeczy po prostu są.
I może właśnie to było latem.
Nie obietnicą. Nie zapewnieniem.
Ale obecnością.
Bo właśnie coś się kończy, a coś się zaczyna.
sobota, 14 czerwca 2025
Od Yrsy CD. Xiva– "Ostatnia z Wilczej Paszczy" cz.19
》* 。• ˚ ˚˛ * 。° 。 •˚《
Yrsa spała. Ale nie był to sen, jaki znała.
Nie był to mrok, nie były to koszmary, które wgryzały się w jej myśli jak lodowate kły wspomnień. To było coś innego. Coś dziwnie cichego. Coś… białego.
Podłoże pod jej łapami nie skrzypiało, nie dawało oporu. Nie czuła zimna, a jednak nie było też ciepła. Patrzyła przed siebie i widziała tylko nieskończoność. Biel. Mleczną, bezkształtną, wszechobecną.
I czaszki.
Nie wiedziała, skąd tam były, ani czemu ich nie czuła wcześniej. Leżały porozrzucane w pozornej przypadkowości - jedne ledwie widoczne w oddali, inne niemal pod jej łapami. Niektóre małe jak łapy nowo narodzonego wilczka, inne tak wielkie, że mogłyby należeć do pradawnych bestii.
Yrsa zamarła. Oddech zaciął się w gardle, jakby świat - ten dziwny, czwarty wymiar - na chwilę również wstrzymał tchnienie.
— Xiv…? — wyszeptała, choć jej głos zabrzmiał jak echo we wnętrzu pustej muszli.
Nie było odpowiedzi. Przynajmniej nie tej, której się spodziewała.
Nieopodal coś poruszyło się. Nie szelest. Nie krok. Raczej wrażenie, że przestrzeń się zgięła. Jakby coś przesunęło się w tym dziwnym, białym świecie, ale nie zostawiło za sobą śladu. Nie miała pewności, czy to Xiv… czy coś zupełnie innego.
Nagle poczuła ciężar na piersi. Nie fizyczny, a wspomnieniowy. Obrazy zaczęły przewijać się przed jej oczami - obrazy nie ze snu, ale z pamięci. Lśniące oczy matki. Ostatni oddech ojca. Mokre ciała rodzeństwa, które nie przetrwały zimy. Głos Wiatru. Smak śniegu.
Zacisnęła oczy. Ale wspomnienia nie zniknęły.
— Nie teraz — warknęła, niemal błagalnie. — Nie chcę widzieć. Nie chcę czuć.
Ale biel nie była litościwa.
I wtedy jeno zobaczyła.
Xiv. A raczej coś, co przypominało Xiva. Cień wśród bieli. Sylwetka z atramentu. Krocząca powoli, jakby przez wodę, a jednak bezszelestnie. Głowa pochylona, ogon nisko, uszy wyraźnie poruszone. Yrsa poczuła skurcz w sercu. Nie ze strachu. Z rozpoznania. Jakby zobaczyła echo.
— To sen — szepnęła sama do siebie. — To tylko sen.
Ale nie była już tego taka pewna.
Kraina śnieżnej ciszy nie miała wyjścia. Nie miała wejścia. Była jak odbicie duszy w pustym jeziorze. Odbicie, które nie zawsze pokazuje prawdę, ale zawsze coś ujawnia.