sobota, 17 maja 2025

Od Agresta - „Oko nieba. Co tak skrzypi”, cz. 3

Myślę, że mają tam własne niskie stanowiska i zabezpieczenia,
żeby nie pozwolić nowym zobaczyć tego, czego nie powinni.


Poranek skąpany był w ciszy. Ptaki pochowały się w pobliskim lasku i na strychach budynków. Wilki w milczeniu zmierzały do swoich zajęć, nawzajem przecinając swoje ścieżki zasadniczym krokiem. Tylko chłodny wiatr hulał po uliczce swobodnie i jakby z niekłamaną ochotą zaczepiał przechodniów.
Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się tutaj zwyczajne. Zimowa trawa zmarniała jak wszędzie indziej i czekała już tylko na pierwszy śnieg, taki sam jak wszędzie. Poszarzałe cegły Szkliwo widział już w innych wioskach wybudowanych przez ludzi. Jednak w wilkach zamieszkujących to miejsce było coś niespotykanego. Coś nienaturalnego, jakby uważały na każdy ruch i każde słowo; a zarazem jakby do tego stopnia weszło im to w krew, że wszystkie do reszty stały się kreacjami, które stworzyły na potrzeby tego środowiska i swojej pracy.
„A może to tylko mój strach przed tym miejscem”, pomyślał Szkliwo, rozglądając się pobieżnie, zanim wkroczyli na schodki prowadzące do urzędu.
Rasz, wciąż jeszcze niemrawy po trudnej pobudce, ziewnął, popchnął drzwi i już po chwili wszyscy trzej asystenci zanurzyli się w półmroku korytarza. Tak rozpoczął się pierwszy dzień pracy.
Przed gabinetem inspektora minęli się z niskiego wzrostu basiorem o śpiących oczach i pokaźnej tuszy. Gdy ich spojrzenia się spotkały, Szkliwo nie usłyszał żadnego powitania wymienionego pomiędzy urzędnikami, sam jednak, na wszelki wypadek, z lekka skinął mu głową. Odpowiedzią był błysk rozumu w na wpół przymkniętych, wilczych ślepiach. Dopełniło go mgnienie zaskoczenia, aż w końcu podobne kiwnięcie pulchnego pyska.
Szkliwo kątem oka zauważył, jak basior znika w gabinecie Inspektora Ziem Zachodnich. Zdawał się on jednak stanowczo zbyt młody, by być inspektorem. Ptak wysnuł nieśmiały wniosek, że może być to jeden z jego asystentów.
- Weź to do naszego pokoju. - Rasz, kręcąc się po pokoju, jakby mimochodem wręczył nowemu koledze plik kartek. - To są ostatnie doniesienia z południa. Dla nas tylko do przejrzenia. Wynotuj w punktach wyniki wizyty. To, co bardziej istotne, możesz pozaznaczać. Liczę na twoje doświadczenie z poprzedniej pracy. Potem przynieś je tu z powrotem. A, i jeszcze jedno. Powinny czekać tam na nas trzy kubki z mlekiem. Jeden jest twój.
- Zajmujemy się tu również południem?
- Nasz inspektor musi mieć jaki taki pogląd na wszystkie strony terytorium Najwyższej Izby - odparł basior pouczająco, na co Szkliwo tylko przytaknął ze zrozumieniem. Było to w istocie dosyć logiczne.
- A jak skończę?
- To masz wolne, dzieciaku! Nie będziemy cię wykorzystywać od pierwszego dnia. Nie mamy żadnych obrad, żadnych zebrań, żadnych wypraw na horyzoncie. Co tu chcesz jeszcze robić?
- Mówiłem, że będzie dużo czasu? - Zza grzbietu Rasza odezwał się Hapenir. Na jego pysku widniał porozumiewawczy uśmiech.
- A ty co będziesz robić po pracy? - Szkliwo odpowiedział pytaniem, bardziej z poczucia obowiązku pociągnięcia dosłyszanej w głosie wilka sugestii niż rzeczywistej ciekawości.
- Jeszcze nie wiem. Szukać przygód, grać, czy spać... Ale zapraszam, jeśli będziesz mieć ochotę posłuchać skrzypek. O! - Jedno z jego uszu nagle drgnęło. - Stary idzie.
- No dobrze. - Rasz sprawnymi ruchami przerzucił jeszcze kilka kartek i wziął coś dla siebie. - Ale tu bajzel, że głowa mała. Powinniśmy ustalić jakiś porządek układania tych papierów, żeby potem nie tracić czasu na szukanie.
- Chyba kiedyś już o tym wspominałeś - odparł Hapenir ze znużeniem. - I co?
- I jajco - odburknął wilk ledwie słyszalnie, choć z pewnością nie łudził się, że ta skądinąd trafna uwaga umknie czujnym uszom kolegi.
Drzwi otworzyły się i do gabinetu wkroczył inspektor. Przywitał się krótko, zmierzył trójkę swoich asystentów zwężonymi oczami i od razu skierował się ku szufladzie. Jak domyślił się Szkliwo, przede wszystkim po swoje okulary.
Okazało się, że tego dnia faktycznej pracy nie było nawet tyle, by opłacało się rozsiadać wygodnie w pokoju asystentów. Oględziny jakiegoś terenu na Południowych Ziemiach NIKL-u przebiegły spokojnie i nie przyniosły południowemu inspektorowi, a wraz z nim i całemu NIKL-owi, żadnych przełomowych odkryć.
Składając kartki w równy stosik i dokładając do nich nową, z punktowym streszczeniem, Szkliwo poczuł się trochę nieswojo. Nie żeby w jaskini alf WSC zwykł się przepracowywać. Jednak tam zawsze było coś do roboty, a jeśli nie był wymagany czynny udział, trzeba było przynajmniej pilnować swojego stanowiska i czekać na petentów, albo już być w drodze do WWN, żeby zdążyć na zebranie. Praca w Najwyższej Izbie wydawała się bardziej liberalna, ale starał się nie wyciągać pochopnych wniosków.
Wychodząc, dostrzegł, że część urzędników jeszcze w najlepsze biega po korytarzach, wypełniając swoje obowiązki, a część, podobnie jak on, zbiera się do wyjścia. Urząd pustoszał powoli, acz skutecznie.
Ledwie postawił pierwszy krok na schodkach prowadzących na uliczkę, dostrzegł na ziemi maleńkie, mokre plamki. Pierwszy w tym roku śnieg, choć delikatny i niepozorny, był jak nożyce, uroczyście przecinające wstęgę na otwarcie zimy.
Tego dnia, zamiast w kierunku domu, ruszył w przeciwną stronę. Nie wiedział, kiedy Koyaanisqatsi pofatyguje się po jego list, ale dla własnego spokoju chciał dostarczyć go na pocztę jak najszybciej.
Natrafił na kolejny budynek z drzwiami. Co warto zaznaczyć: zamkniętymi od środka, na dzwoniące ogniwa nadrdzewiałego łańcuszka. Z wewnątrz dobiegło tylko niechętne „Pod drzwi pisma wrzucać!”.
Postąpił zgodnie z instrukcją. Głos jasno dawał znać, że szarzy obywatele i ich rozczulające uczucia wylane na papier stoją na końcu kolejki ważności, niezależnie, czy zniosą to z godnością, czy też będą próbowali walczyć i się przepychać.
Zmierzając do domu, gdy po raz kolejny w ciągu ostatnich dni mijał budynek urzędu, uważniej przyjrzał się skrzyżowaniu ścieżek, które się pod nim spotykały. Oprócz głównej drogi, którą przed kilkoma dniami dostał się do siedziby NIKL-u i którą właśnie szedł dalej, do chałupki asystentów, była jeszcze jedna, bardziej kręta. Wiodła spod sąsiadujących z urzędem, okazałych domów, zapewne goszczących w swoich progach wyższych urzędników, do dalszej, luźniej zabudowanej części osady. Właśnie tam, już prawie w szczerym polu, stał jeszcze jeden, nieco dziwny obiekt. Prawie równie duży jak urząd, lecz niefinezyjnie kwadratowy i pozbawiony charakterystycznej dla większości innych budynków, ceglanej struktury. Nie przypominał zwykłego domu.
„Remiza?”, przyszło mu do głowy. Po uważniejszym ogarnięciu jej wzrokiem, wstępnie potwierdził swoje przypuszczenia, uznając, że to jeden z niewielu budynków, który pomieściłby wszystkich pracowników urzędu naraz. Przynajmniej już wiedział, gdzie ma zgłosić się wieczorem. Choć dni były krótkie i słońce nieuchronnie spełzało ze szczytu nieba, zostało mu jeszcze trochę czasu.
Kolejni urzędnicy opuszczali budynek dawnej szkoły, za to coraz więcej wilków widać było na ulicy. Kilka roześmianych wilczyc brnęło główną drogą za swoich sprawami. Jakiś leciwy basior wyszedł z jednego z domów i, dysząc ciężko, powlókł się wzdłuż ścieżki. Jego tylne nogi poruszały się powoli, sztywno, z oznakami bólu. Z trudem niosły ciało obarczone wiekiem i nadmiarem tłuszczu.
Skrzydlaty szedł bez pośpiechu, przyglądając się tej rzeczywistości z umysłem pustym, pozbawionym uwag czy odniesień do czegokolwiek, co znał. Różnic było tak wiele, że zaczynał traktować swój los jak prawdziwą wyprawę do innego świata.
- Co słychać u sekretarza?
Drgnął, zatrzymując się wpół kroku. Podniósł wzrok.
Beztroskie słowa zaatakowały znienacka. Nie spodziewał się prędko usłyszeć o tym stanowisku w miejscu, w którym obecnie się znajdował. Tymczasem coś tak odległego zostało przywołane nagle, jakby było tuż obok.
Potrzebował sekundy, by przypomnieć sobie, skąd zna pysk basiora, który właśnie go zagadnął. Irosył. Widział go tylko przez chwilę, podczas rekrutacji, i chyba tylko przypadkiem wciąż pamiętał jego imię.
Nie powstrzymał się przed zadaniem sobie szybkiego pytania. „Czy to na pewno nie sen?”. Jego zmieszany wzrok przeniósł się z wilka na otoczenie. Prześliznął się po ścianach, na chwilę zawisł na gałęziach kilku starych grusz i wrócił na swoją początkową pozycję. 
- Przepraszam?
Jednak odpowiedź zdawała się przecząca. Nie było w tym wszystkim niczego sennego. Szkliwo po prostu został zapytany, co u sekretarza. To całkiem prawdopodobne. Po prostu znajomy pytał, co u znajomego. Czy to może dziwić?
- Słyszałeś. - Pysk Irosyła był zimny i nieruchomy. Jego ślepia wychwytywały najmniejsze drgnienie oblicza rozmówcy. Ten poczuł, że robi mu się gorąco.
- Nie wiem, czy mam prawo odpowiadać na takie pytania. Nawet jeśli obie nasze watahy są ze sobą związane, nadal jestem tylko asystentem alf z WSC.
- Nie bujaj - rzucił basior niechętnie. - Towarzyszu rzeczniku.
Dopiero dostrzegając, że oczy skrzydlatego otwierają się szerzej, na cienkiej granicy pomiędzy jeszcze większym zagubieniem a ostatecznym zrozumieniem, wilk wykrzywił kąciki warg w nikłym uśmiechu. Prawdopodobnie założył słusznie, że będzie to ostatnią konieczną wskazówką.
- Niewiele wiem, odkąd opuściłem dom - odrzekł Szkliwo ciszej, wciąż dość ostrożnie.
- Już lepiej.
- Ale ciebie słucham z uwagą.
Irosył z satysfakcją uniósł głowę i dyskretnie rozejrzał się ponad swoim rozmówcą.
- Wróćmy do urzędu - zaproponował, nie oczekując odmowy. - Musimy dopełnić pewne drobne formalności związane z twoją rekrutacją.
- Do usług. - Szkliwo nie spuszczał z niego wzroku. Gdzieś z tyłu głowy kołatała się mu myśl o podstępie, tak wiele jednak czyniło ten scenariusz mało prawdopodobnym, że głęboko zakorzeniona chęć poznawania wygrała z podejrzliwością.
Znów więc znaleźli się w urzędzie. Irosył nie bez powodu wybrał na rozmowę porę na granicy dnia pracy i popołudnia. W budynku zdawało się nie być żywej duszy oprócz drzemiącego w wyznaczonym kąciku stróża. Szkliwo pozwolił poprowadzić się dalej, niż wcześniej miał okazję dotrzeć, aż w końcu zatrzymali się przed jednym z pokoi. Przewodnik jako pierwszy wkroczył do środka.
- A więc oto i mój wyczekiwany, brakujący współpracownik - stwierdził, jeszcze zanim zdążył ponownie odwrócić się do Szkliwa. - Jesteś jak dobry zwiastun.
Szkliwo nie wiedział, czy wszystko zaczynało zyskiwać, czy tracić sens. Nie śpieszył się z odpowiedzią.
- Szczerze mówiąc nie spodziewałem się współpracowników na takim szczeblu - mruknął wreszcie. - Aż chce się zapytać: jeśli sekretarz ma w Najwyższej Izbie wysłanników, którzy siadują ramię w ramię z przewodniczącymi, po co mu jeszcze ktoś tak nieważny, jak ja?
Irosył zmiótł ogonem kurz z podłogi i usiadł.
- Dotknąłeś sedna. Ja, na mojej pozycji, nie mogę ryzykować wydania. - Kiwnął głową, jakby sam przed sobą potwierdzał własne słowa. Szkliwo przez krótką chwilę przetwarzał je, aby upewnić się, że dobrze rozumie.
- Czyli jestem wam potrzebny... Kozioł ofiarny jest wam potrzebny. Jak mniemam, kolejny?
- Trzody u nas dostatek. Jeśli Ableharbin wybrał akurat ciebie, miał wyższe powody.
- To znaczy...?
- Wszystko zależy od tego, jak dobrze umiesz grać w tę grę, Szkliwo. Do rzeczy. Słyszałeś, co mówił Jaźwicz. Każda wataha chce mieć swoje pluskwy w NIKL-u. Oni są tego świadomi. Spodziewają się ich na różnych poziomach, ale, rzecz jasna, najniższym przypatrują się najuważniej. Są pewni, że mają pod kontrolą niegroźnych i skutecznie pozbywają się tych, którzy mogą stanowić zagrożenie. Dlatego tym, czego być może niekoniecznie się spodziewają, jest wielopoziomowa współpraca.
- Nie odsiali wszystkich w porę.
- Owszem. - Irosył uśmiechnął się, nie bez nutki samozadowolenia. - Żeby wykonać nasze zadanie, musimy wprowadzić odpowiednią liczbę swoich na odpowiednie stanowiska i spleść z nich funkcjonalną sieć. To właśnie moje zadanie. Widzisz, przez lata walczyłem o swoje miejsce. Żeby wydostać się spod czujnego oka tutejszej ochrony, dostać najwyżej, jak zdołam. Wprowadzić tu tylu naszych, ile będę w stanie.
- Chylę czoła. A teraz?
Mam pewien pomysł, jak otworzyć ci drogę, ale jeszcze nie wiem, czy to się uda. Ta droga może doprowadzić nas do interesujących odkryć, ale będziesz musiał działać sprawnie, bo nie wiem, jak długo będziesz mógł nią iść.
- Więc dokąd planujesz mnie skierować?
- Masz jakieś doświadczenie z pracą w jaskini wojskowej, prawda? - zapytał, lecz nie po to, by uzyskać odpowiedź. - Żeby było jasne: niewielkie. Wystarczy, byś czasem wybierał się gdzieś z poselstwem, znał strukturę wojska, umiał ładnie mówić.
Trybiki w głowie ptaka zazgrzytały. Zmierzył wilka uważnym spojrzeniem.
- Czy dobrze zgaduję... Zaproponujesz mnie ochronie?
- Tam nas jeszcze nie ma. A plotki w naszej sieci plotą się takie, że to może być jedno z ciekawszych miejsc.
- To brzmi jak jakiś niebotyczny awans. Czy ktoś się na to zgodzi? Przecież dopiero rozpocząłem pracę.
- Myślę, że mają tam własne niskie stanowiska i zabezpieczenia, żeby nie pozwolić nowym zobaczyć tego, czego nie powinni. Takie mogę ci załatwić, a o ewentualne awanse postarasz się już sam. Może nie zrobię tego z dnia na dzień, ale czekaj cierpliwie. A przede wszystkim myśl, jak to wykorzystać.
Szkliwo chrząknął. Czuł, że mimo całej otrzymanej właśnie wiedzy, wciąż nawet nie wie, o co pytać.
- Czego jeszcze się nie spodziewają? - podjął w końcu ostrożnie.
- Ty mi pokaż. - Irosył uśmiechnął się lekko. - No cóż. To tyle z mojej strony. - Zakończył z niespodziewanym cieniem życzliwości i niewinnie rozłożył łapy. Nadal nie odrywał wzroku od rozmówcy, choć nie było jasne, czy oczekuje na pytania, czy liczy, że ptak, wychodząc, zamknie za sobą drzwi.
Zanim Szkliwo opuścił pokój, jeszcze dość długo stał pod framugą. Czuł, że wiszą pomiędzy nimi jakieś niewypowiedziane słowa. Pomimo opowieści wilka, z której wynikało, że jest on dobrej myśli, jego wzrok był ciężki.
- Długo pracowałeś na swoje stanowisko tutaj? - Wreszcie ptak zdecydował się zagadnąć jeszcze raz. Nie było nikogo bardziej zaufanego, kto mógłby odpowiedzieć mu na to pytanie. Było to bowiem nieśmiałe pytanie tylko i wyłącznie o siebie samego. „Ile czasu zajmie mi ta praca? Jak mglista jest przyszłość? Czy jeśli uważnie się przyjrzę, będę w stanie dostrzec tam jakieś szczęśliwe zakończenie?”.
Irosył ponownie, machinalnie omiótł podłogę ogonem, spod którego wystrzeliło kilka okruchów piasku. Zdawało się, że właściwie pojął intencje, które były powodem dociekliwości jego nowego współpracownika, ale wbrew pozorom nie było mu łatwo odpowiedzieć jednym tchem.
- Do Najwyższej Izby wysłał mnie jeszcze stary sekretarz. Byłem wtedy młodziakiem i też zaczynałem tu jako asystent. - Napiął wargi. Już w pierwszych słowach można było wyczuć, że historia jest nieco bardziej złożona. - Plany zapewnienia sobie dojść do NIKL-u snuła w różnych celach chyba prawie każda wataha, ale nie każdej udało się rzeczywiście kogoś tu wprowadzić. Sekretarz to zrobił, ale w obliczu kryzysu na Wschodnich Ziemiach zarzucił swoje pomysły. Potem umarł, a ja ostatecznie zostałem sam. Nie miałem pojęcia, co dalej. Nie miałem instrukcji, nie miałem o co się upominać. Nie wiedziałem nawet dokładnie, co dzieje się w watasze. Ale mijał czas, a ja byłem ambitny. Wiedziałem, że tam, na wschodzie, na mnie czekają. - Choć jego głos był niezachwiany, basior postanowił zrobić krótką przerwę. - Nigdy nie działałem przeciwko NIKL-owi. Tylko zdobywałem wpływy, pracowałem dla nich sumiennie, aż udało mi się dostać tu, gdzie jestem: w zespole rekrutującym. To bardzo wygodne. Sporo ode mnie zależy, ale wciąż dużo mnie wiąże. Może jeszcze więcej, niż wiązało na niższych stanowiskach.
- Rozumiem.
- W każdym razie młody sekretarz wznowił inicjatywę i dopiero wtedy ruszyła z kopyta. Ale słyszałem, że on ma wobec niej większe plany. O wiele większe. - Ich oczy spotkały się na moment. - Wspominał ci o nich?
- Nie brzmi jak nic, o czym słyszałem - orzekł ptak stanowczo. - Miałem dostać się tu, by pomóc dowiedzieć się, jaką ingerencję NIKL planuje na Wschodnich Ziemiach. O tym na pewno doskonale wiesz. - Basior jeszcze raz kiwnął głową.
- Zatem reszty dowiemy się, gdy nadejdzie czas. Powodzenia.
- Nawzajem. - Wreszcie Szkliwo odwrócił się bez większych wątpliwości i opuścił pomieszczenie.
Powoli podążając w stronę wyjścia, rozglądał się z zaciekawieniem. Ściany były nagie, pozbawione tak wszelkich ozdób, jak i, w dużej części, samych tynków. Tylko gdzieś w zacienionym kącie dostrzegł wiszącą na jednym gwoździu, dawno zapomnianą tablicę korkową.
Gdy stanął na zakręcie, na skraju lepiej mu znanej części budynku, obejrzał się za siebie. W mrocznym korytarzu było coś pociągającego. Rasz twierdził, że na jego końcu nie kryje się już nic ciekawego, ale mimo wszystko Szkliwo chętnie by to sprawdził. Ba. Zrobiłby to bardziej z czystej ciekawości, niż z poczucia obowiązku. Ile czasu musiało jeszcze minąć, zanim pojawi się okazja? Czy tacy jak Irosył mają wstęp do wszystkich tych miejsc?
Basior ów wydawał się ciekawą postacią. Spędził w Najwyższej Izbie dużo czasu, nie tracąc woli działania nawet, gdy inni rezygnowali. Praktycznie rzecz biorąc, to właśnie dzięki jego pracy plan zebrania w NIKL-u szczegółowego wywiadu mógł zostać wprowadzony w życie. Gorzał w nim płomyk idei. W służbie tego typu mógł być cennym partnerem.
Gdy tylko skrzydlaty wychylił się na zewnątrz, chłodny wiatr uderzył w niego z całą mocą. W powietrzu wciąż wirowały śnieżne drobiny, ale biel nieba powoli szarzała. Nieuchronnie zbliżał się wieczór.
Wracając do domu, Szkliwo niespodziewanie stał się świadkiem pierwszego koncertu smyczkowego. Dźwięki, stłumione przez mury, brzmiały smętnie. Były jednak czyste, gładkie, lekko unosiły się w wilgotnym powietrzu. W łapie, która grała, dało się wyczuć wprawę.
Śnieżynki tańczyły teraz do tęsknej melodii.
Szkliwo przystanął nieopodal wejścia, nie chcąc przerywać muzykowi. Nie zdążył jednak się nasłuchać. Instrument ucichł gwałtownie.
- Nie wchodzisz? - Ze środka, zamiast muzyki, dobiegł zwyczajny głos Hapenira. 
- Kto? - Zawtórował mu wyższy, nieco zaskoczony. Szkliwo, nie czekając dłużej, wsunął się do izby.
- Wybaczcie, nie chciałem przeszkadzać.
- Nie przeszkadzasz - stwierdził skrzypek z subtelnym wyrzutem, jakby uznał, że sama nieśmiałość współmieszkańca obligowała do pokazania się z lepszej strony, której sam jeszcze w sobie nie odkrył.
- Ładnie grasz. Co to za utwór? - rzucił Szkliwo, by delikatnie zmienić temat.
- Nie wiem. Gram, co mi przyjdzie do głowy. Zazwyczaj nie powtarzam tego samego dwa razy, chyba że wyjątkowo przypadnie mi do gustu.
Siedzący przy zejściu do piwnicy Rasz podrapał się za uchem.
- To rzępolstwo nazywacie graniem! To piski i skamlenie.
- Przed wieczorem robisz się nerwowy - odparł Hapenir bez wielkich emocji, jakby nie traktował słów przyjaciela poważnie.
- Zbieraj się, Hap, nie chce mi się już tu z tobą siedzieć. I ty, płaszczaku, oczywiście też. Ci z zachodu już na pewno poszli.
Grajek westchnął. Płynnym ruchem ułożył swój instrument w futerale, który następnie zamknął z troską.
- Nie poszli. Byłoby słychać, że wychodzą. Zawsze, gdy pada, ich pazury na schodkach wydają taki okropny, śliski dźwięk. - Na jego słowa Rasz tylko machnął łapą i z pomrukiem opadł na ziemię, odwracając się tyłem do całego pomieszczenia. Atmosfera nieco zgęstniała. Zapadła cisza, którą przebijało tylko stukanie kropel spływających z dachu na ziemię za oknem. Hapenir pochylił się nad piecem, chowając w nim skrzypce. Jego uszy nagle odwróciły się w kierunku okna. - Masz wyczucie. Właśnie idą. My też możemy się zbierać.
Szkliwo nie do końca pojmował panujące w domu asystentów napięcie, jednak czuł, że zaczyna mu się ono udzielać. Najwyraźniej rekrutacja nie była jedynym ważnym wydarzeniem, które czekało go po przybyciu do siedziby NIKL-u.
Tak jak przypuszczał, wieczór poprowadził ich w stronę obszernego, kwadratowego budynku na uboczu. Jak wietrznym rankiem do urzędu, tak i deszczowym wieczorem do remizy ruszali tłumnie urzędnicy niższych i wyższych rang.
Remiza nie miała drzwi, ale przy wejściu stał muskularny basior, który lustrował wszystkich gości czujnym wzrokiem. Gdy przyszła pora, jego spojrzenie zatrzymało się i na Szkliwie, ale ani myślał zatrzymywać nieznajomego, który wchodził do środka w towarzystwie stałych bywalców. A może był jakoś uprzedzany o każdym nowym uczestniku codziennych wieczerzy? Tego Szkliwo nie wiedział.
Szeroki przedsionek zaraz za wejściem rozdwajał się na dwa skryte w kompletnej ciemności korytarze, otaczające salę, w której odbywało się spotkanie. Kilka wejść z obu stron tworzyło na ścianach korytarza wyspy światła, które kusiły, by zajrzeć do wewnątrz. Podobne działanie miał stłumiony pogłos ożywionych rozmów i dziwne, powtarzalne dźwięki, które nie pasowały do niczego, co Szkliwo w życiu słyszał.
Przejście z korytarza na główną salę było jak przeniesienie się do innego świata. Jaskrawe światło uderzyło w nich, zmuszając do zmrużenia oczu. Echo, które tańczyło po korytarzu, tutaj przeistoczyło się w kakofonię brzęków, stuków i śmiechów. Zapach natomiast należał do tych, które zapamiętuje się na resztę życia. Mięso, zioła, mleko, krew; sala pachniała jak wszystkie potrawy, które Szkliwo zdołał przywołać z pamięci, ale o wiele intensywniej. Aromat przypraw drażnił gardło. Nawet nad nim jednak górowała dusząca woń alkoholu.
Między butelkami lśniącymi w blasku ognia i kryształowymi czaszami rozłożone były owoce, królicze głowy oraz małe zwierzęta, podobne trochę do ryb, trochę do owadów. Ci, którzy to wszystko przygotowali, wykazali się iście postępową wyobraźnią. Szkliwo nigdy wcześniej nie widział na oczy nawet połowy takiego przepychu. I nie był pewny, czy koniecznie chciał widzieć.
Od pierwszej chwili jedno zdało mu się jasne. To nie była zwykła kolacja. To  pokaz: pomysłowości, mocy, dominacji. Nie wiedział jeszcze, dlaczego kierownictwo Najwyższej Izby demonstruje ją własnym pracownikom właśnie w ten sposób, ale był więcej niż pewny, że nadejście odpowiedzi jest kwestią czasu.
Źródło światła przykuło jego uwagę jako ostatnie. W centrum sali płonęło ogromne ognisko. Krwawe jęzory ognia drgały jak żywe, rozświetlając mocniej niż potrzeba wszystko wokół siebie, a pozostawiając półmrok w kątach, pod ścianami. Tam, w migotliwym świetle, coś się poruszało, ale nie sposób było przekłuć wzrokiem tłumu biesiadników i dojrzeć szczegółów. Szkliwu zdawało się tylko, że w pewnej chwili z obrzeża sali dobiegł jęk pozbawiony treści.
Poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. To miejsce było jak pułapka; czuł to każdym kawałkiem skóry. Mimo to pokonał sztywność nóg i szedł dalej za przewodnikami, próbując nie stracić ich z oczu w nawale bodźców.
Wtem ktoś wpadł prosto na nich. Wilcze ślepia zamknęły się nieprzytomnie, nie zatrzymując się na nikim, jakby ich właściciel nie zdawał sobie sprawy, że lada chwila spowoduje kolizję. Rasz z całej siły odepchnął delikwenta. Ten zatoczył się niczym szara kula, od której zasadniczo niewiele go różniło, stracił równowagę i wylądował na ziemi, kilka metrów dalej. Szkliwo rozpoznał go bez trudu. To jego mijali rankiem pod gabinetem inspektora zachodu.
- Hehe, długo na to czekałem! Jutro będzie pięknie potłuczony. - Przewodnik ich wycieczki, nie tracąc animuszu, ruszył dalej raźnym krokiem. - Siadamy tu! - Z marszu wylądował na ziemi i od razu rzucił się na jedzenie. Chwytał łapczywie, prawie go nie rozgryzając. Hapenir dołączył do niego bez słowa. Szkliwo rozejrzał się. Nie sposób było nie zauważyć, że mięsa i wszelkich innych dóbr było znacznie więcej niż zgromadzonych wokół niego wilków; jakby ktoś przygotował się na stado, które nigdy nie przyjdzie. Część z obecnych już napełniła brzuchy, a teraz snuła się w pobliżu ogniska, podrygując w osowiałym tańcu. Z drugiej strony paleniska dobiegała dziwna muzyka. Tancerzom wtórowały głównie chrobot, miarowe, metaliczne trzaski i buczenie. Na sali panował nieład. Wszechobecna duszność przytłaczała, światło ognia drżało na kolebiących się grzbietach. Ktoś parsknął śmiechem, ktoś inny coś mruknął, ale słowa niknęły w zgiełku. Szkliwo miał ochotę zapytać, co za rytuały odprawiane są po drugiej stronie ogniska, skąd dochodziła muzyka i gdzie w półcieniu majaczyła grupa stłoczonych sylwetek, ale nie zdążył. Pod jego dziób została podrzucona jakaś śmierdząca ryba. Odsunął się odruchowo.
- Spróbuj tego! Pstrąg z naszej rzeki. - Głos Rasza przebił się przez hałas. - Nie lubisz ryb? - zapytał zawiedziony, gdy zauważył, że jego rekomendacja nie spotkała się ze szczególnie ciepłym przyjęciem.
- Jakoś nie przepadam - mruknął ptak, choć czuł, że ściska go w żołądku. Był okropnie głodny. Z niepokojem zdał sobie sprawę, że od dwóch dni żywił się wyłącznie mlekiem.
- To spróbuj krewetek. - Hapenir z tajemniczym uśmiechem kiwnął głową w stronę ułożonych w skomplikowany wzór ryboowadów. W międzyczasie jakieś obce wilki zajęły miejsca obok. Wymieniły głośne powitania z dwoma starszymi asystentami, a ostatniemu rzuciły tylko kilka zaciekawionych spojrzeń. Szkliwo udał, że tego nie widzi. Zatrzymał wzrok na każdym daniu, które leżało przed nimi, aż wreszcie skubnął kawałek surowego mięsa, prawdopodobnie sarniego.
Ktoś obok wybuchł radosnym śmiechem.
- Tak coś czułem. Ta abominacja leży tu chyba tylko dla nowych. - Barczysty, wysoki wilk z mięśniami kulturysty wyszczerzył się z nutą pobłażliwości. Jego oczy zdawały się wwiercać w mózg ptaka. - Skąd go wytrzasnęliście?
- To nowy asystent Birasta, ze Wschodnich Ziem - objaśnił Rasz, mlaskając z pełnym pyskiem.
- Fajny - skomentował krótko basior, racząc się dziczą nogą, skąpaną w oleistym sosie. Szkliwo miał przeczucie, że wilk nie będzie milczeć długo i rzeczywiście, gdy tylko ustało chrupanie, znów rozległ się jego gburowaty głos. - Słyszałem o nich. Wilki wśród ptaków: u nas tak na nie mówili. Ciekawe, co naprawdę z nas mają, oprócz tego, że ze strachu też podkulają ogony. A wy te swoje gniazda tak zwyczajnie, na drzewach budujecie? Czy może tylko na dachach jaskiń? - Zaśmiał się jeszcze raz. Był już trochę pijany.
- Nie budujemy gniazd jak bociany - uciął skrzydlaty. Pytanie wziął za niezbyt wyszukany żart.
- A gdzie w takim razie mieszkasz? - Inny z wilków popatrzył na niego uważnie. Szkliwo nie wiedział, czy bardziej irytował go ich lekceważący ton, czy niespodziewane i niepotrzebne zaciekawienie.
- Bezterminowo w domu asystentów Birasta - odrzekł lakonicznie.
- Ajaj, nie drażnij go, Ksaron. Jeszcze cię ugryzie.
„Pięknie. Nie ma to jak zrobić w towarzystwie dobre pierwsze wrażenie”. Szkliwo w duchu przewrócił oczyma. Mimo to jego wewnętrzna iskierka przekory czuła się świetnie bez względu na okoliczności rozmowy i dobrze wiedział, że nie cofnąłby swoich słów, nawet gdyby miał jeszcze taką możliwość.
Mięso było wyjątkowo smaczne. Przyjął, że istotną rolę musi w tym grać głodówka ostatnich dni, ale było coś jeszcze. Sam jego smak był bowiem, mimo braku przypraw, niespotykanie wyrazisty.
Wśród basiorów znów zapanowało poruszenie. Przyczyną tego okazały się dwie wilczyce, które właśnie przyłączyły się do wesołej gromady.
- Linami, najmilsza! - Ten, który do tej pory mówił najwięcej i najgłośniej, wyciągnął łapy ku jednej z nich i beztrosko objął ją, przyciągając do siebie, jakby nie widzieli się od lat. Wadera zachichotała i posłała mu całusa.
- Stęskniliście się, chłopaki? - rzuciła w przestrzeń. Ze wszystkich stron odpowiedziało jej ochocze potwierdzenie, a ogony siedzących obok kamratów zaczęły zapamiętale szorować podłogę.
- Jak tam idą interesy? - Drugi niewieści głos rozległ się tuż nad głową Szkliwa. Spojrzał w górę. Wilczyca oparła przednie łapy na wielkiej, dziczej tuszy i mierzyła beznamiętnym wzrokiem dwóch jego towarzyszy.
- Och, myszko, bajkowo, jak zwykle! - Rasz jako pierwszy odnalazł język w gębie. - Piszemy piękne bajki, stary je podpisuje swoim imieniem, a potem czyta je cała Izba i świetnie się przy tym bawi.
- Znaczy, dzień jak co dzień. - Jej spojrzenie z chłodną uwagą poruszyło się, a następnie powędrowało w stronę Szkliwa. Patrzyli na siebie tylko przez moment. - Nie przedstawicie nas sobie? To niegrzecznie. - Odsunęła się, usiadła po drugiej stronie dzika i ziewnęła.
- Ależ oczywiście. To krągłooki przecinek Szkliwo, nowy asystent Birasta. A to jedyna w swoim rodzaju Ildiri, księżna całego NIKL-u, królowa nocy i bogini remizy.
- Mhm... O każdej tak gadasz? - Wilczyca opuściła powieki do połowy, a jej pysk przybrał wyraz, który mógłby zostać poczytany zarówno za lekką irytację, jak i za głęboko ukryte zadowolenie.
- Gdzie tam! Inne wilczyce są jak poczwarki przy Ildiri, najokazalszym motylu!
- Trzymam za słowo. - Wadera pochyliła się w stronę Rasza, zaglądając mu głęboko w oczy.
- Nooo! - Jej koleżanka, wciąż siedząca w ramionach atletycznego basiora, najwyraźniej dosłyszała niewybredny komplement. - Będziesz mi to musiał wynagrodzić, utrapieńcu!
- Co tylko sobie zażyczysz. - Basior ukłonił się teatralnie. - Dajcie tu wina! Ile można o suchym pysku siedzieć!
Jego słowa spotkały się z aprobatą całej kompanii i już po chwili po raz kolejny zapanował zamęt. Basiory zauważyły, że kubków jest za mało, by polać każdemu z obecnych, a wilczyce wymieniły między sobą jakieś uwagi przyciszonymi głosami.
- Siedź, ja przyniosę - mruknęła wreszcie Ildiri do swojej towarzyszki i kocim krokiem wycofała się, by szybko zniknąć w tańczącym tłumie.
Wzrok Szkliwa padł na leżącego w oddali wilka. Osobnik kulił się, owinięty wokół betonowej kolumny, podpierającej strop. Skóra na jego szyi nosiła ślady ugryzień. Przywodził na myśl trupa, choć bezsprzecznie wciąż żył i wydawał z siebie boleściwy pomruk, który ginął wśród panującego w sali hałasu.
- A z tym co? - szepnął ptak do siedzącego obok Rasza. Ten tylko machnął łapą.
- Uchlał się na umór. Jutro pewnie spóźni się do pracy, debil.
- Znasz go?
- Prawie wszystkich tu znam.
- On ma krew na szyi.
- Zupełnie się tym nie przejmuj. Albo zaczepiał strażnika, albo poprztykał się z kolegami. Nie pierwszy raz i nie ostatni.
Dwa kubki pełne czerwonej cieczy stuknęły o podłogę przed nimi. Kilka kropel trysnęło w górę.
- Na zdrowie! - Rasz podniósł swój kubek obiema łapami i duszkiem wypił całą zawartość.
- Oj chłopie, jutro będzie ciężki poranek. - Hapenir chrząknął, ale zaraz po tym upił duży łyk z własnego kubka. Pozostałe basiory zajęły się sobą, ożywioną pogawędką i pochłanianiem alkoholu. Szkliwo przyglądał się im przez krótką chwilę, szybko jednak stracił zainteresowanie, sam czując na sobie czyjś wzrok.
Ildiri znów przysiadła się do grona biesiadników.
Zatopił dziób w kubku, żeby wtopić się w resztę towarzystwa. Nie wyglądało na to, by kolacja dobiegała końca, wręcz przeciwnie. Choć jedzenie prędko znikało, wilki wciąż zdawały się głodne. Wino lało się strumieniami i co jakiś czas jakby znikąd pojawiały się kolejne misy wypełnione nim po brzegi. Kleiła się od niego podłoga, wilcze pyski i łapy.
- Poważnie - zarechotał Rasz w pewnej chwili, opierając się na ramieniu Szkliwa i dolewając mu trzeci już kubek. - Jestem pod wrażeniem, jakim cudem mieszczą ci się w czaszce te ogromne oczy.
Ptak nie odpowiedział. Szumiało mu w uszach; od gwaru, który nie ucichał pomimo późnej godziny i od wina, które wciąż górowało w naczyniach, niezależnie od tego, ile go wypito. Spokojnie osuszył kubek, po czym odsunął go jak najdalej od siebie.
- Wiesz co, Rasz... - Podniósł głos, by stanowczo już nietrzeźwy towarzysz zdołał usłyszeć każde słowo. - Spać mi się chce. Będę się zbierać.
- Oj co ty! - Wilk załamał łapy. - Dopiero się zabawa rozkręca!
- Niech idzie - odezwał się z boku Hapenir. - Jeszcze nieprzyzwyczajony do siedzenia po nocy. Niech się chociaż do domu doczłapie, zanim się przewróci.
- A, tu masz rację. - Przedmówca z sympatią szturchnął ptaka w ramię. - Birast jest wyjątkowo wyczulony na spanie przy drodze.
Szkliwo pokręcił głową.
- Na co, słucham?
- Niektórzy tak robią. - Rasz niewinnie rozłożył łapy. - Jak im się nie chce wracać do domu po imprezie, śpią przy drodze z remizy. Stamtąd mają rano nawet bliżej do urzędu, a i chłodek nocy potrafi ich ładnie ocucić. Ale inspektorowie uważają to za nieobyczajne. - Nagle zamilkł i zaśmiał się gromko. Zwrócił ponownie do swojego przyjaciela. - Dobrze żeśmy go ostrzegli. Dopiero by się zdziwił. Chociaż o tej porze może jeszcze żadnego nie rozdepcze.
- Nieważne. Leć już, leć! - Hapenir uśmiechnął się, jak to często mu się zdarzało, choć tym razem dość głupawo, bez swojej wyjątkowej zagadkowości.
Odchodząc od zebranych, Szkliwo odetchnął z ulgą. Pozostało tylko czmychnąć na zewnątrz. Odwrócił się jeszcze na moment. Nikt już na niego nie spoglądał; kompania dalej korzystała z dobrodziejstw bogatej wieczerzy. Okrążył betonowy słup i pochylił się, zamykając w uścisku bezwładną, wilczą łapę. Leżące na ziemi ciało drgnęło. Opuchnięte powieki rozchyliły się wraz z pyskiem, z którego wychynął czubek języka. Basior z oburzeniem wymruczał w powietrze wiadomość bez myśli przewodniej. Unoszący się nad nim zapach mocnego alkoholu pozbawiał wątpliwości co do jego stanu.
Niewiele więcej myśląc, Szkliwo odnalazł wzrokiem najbliższe wyjście i ruszył ku niemu pewnym, choć nieco chwiejnym krokiem. Postanowił przy tym ominąć duże skupisko pijanych basiorów. Idąc wzdłuż ściany nieomal zahaczył o czyjś miotający się po ziemi ogon. Przystanął nieco zaskoczony i zmrużył oczy, próbując wyostrzyć wzrok. Wilki były dwa; zwijały się na podłodze w akcie bezwstydnego rozładowywania chuci. Czym prędzej ruszył dalej, udając, że nie zauważył tej żałosnej sceny, choć uznał za wątpliwe, by którekolwiek z nich dbało o intymną atmosferę tej chwili.
Po omacku przemierzył korytarz. Wreszcie, gdy zobaczył czarne niebo, poczuł, że może zwolnić kroku. Odetchnął mroźnym, nocnym powietrzem. Wciąż słyszał przyspieszone bicie własnego serca, choć w końcu nie było zakłócane przez uporczywy harmider dziesiątek głosów. Nie zatrzymał się nawet na chwilę; szedł dalej, byle do domu. W gardle nadal czuł posmak alkoholu, a wokół niego roztaczały się wszystkie zapachy, które wypełniały salę w remizie. Nic jednak nie było silniejsze od zmęczenia.
Uliczka, przy której stał dom asystentów, prawdopodobnie już od dłuższego czasu była oświetlona pochodniami. Dom przywitał go ciszą i spokojem, więc z przyjemnym wrażeniem samotności wczołgał się po schodach i zakopał w sianie.
Postanowił, że niezależnie od tego, w jakim stanie powita kolejny dzień, po południu, zanim wróci z pracy, wybierze się na pocztę, by sprawdzić, czy przypadkiem nie dotarł tam już jakiś list z domu.
Jak pomyślał, tak zrobił. Rano wstał w zaskakująco dobrym nastroju, w przeciwieństwie do pozostałej dwójki asystentów Birasta.
- Patrz na wariata. - Rasz powitał go jak zazwyczaj. - Trzy kubki i jak młody bóg, a ja wypiłem cztery... no, pięć, i łeb mi pęka...
- Tak uważnie liczyłeś? - Ptak krótkim ruchem uniósł jedną z nóg ku swojemu czołu i potarł je z powątpiewaniem.
- Zabronisz? - Żachnął się basior. Widać, nie był w najlepszym nastroju.
- Nawet nie próbuję.
Drugi dzień w urzędzie niczym nie różnił się od pierwszego. Może poza tym, że zima w końcu dała o sobie znać i przez okna napadało do wnętrza tyle śniegu, że przez odśnieżanie praca nieco się przedłużyła.
- Kim właściwie były te wilki, które jadły wczoraj razem z nami? - zapytał Szkliwo, gdy kończyli wyrzucać białą masę z powrotem za okno.
- Asystenci z północy - odparł Rasz. - Pir, to ten najbardziej gadatliwy, Cehir i Ksaron. Nasi starzy znajomi.
- A te dwie wilczyce? Wszyscy pracują w urzędzie?
- Nie, to nie żadne urzędniczki. - Wilk zaśmiał się ze zmieszaniem. - One pracują w remizie.
- To one przygotowują to wspaniałe jedzenie?
- Tak, chyba tak... Między innymi. W sumie nigdy nie zastanawiałem się, skąd to żarcie się bierze. Zresztą to nie nasza sprawa.
- Racja. Będę dziś na poczcie. Zapytać, czy nie przyszedł list dla ciebie?
- Ja już dawno do nikogo nie piszę. - Rasz wzruszył ramionami. - Przez pierwsze lato i pierwszą zimę ciotka stale pytała, kiedy wracam.
- A potem?
- A potem przestała. I tak nic ciekawego nigdy nie napisała. Kazałem starym wariatom przestać zawracać mi głowę.
Szkliwo kiwnął głową.
- A poza ciotką?
- Mam Hapenira. Na północy już nikt ciekawy nie został. A przynajmniej nikt nie pisał. - Basior starł łapą resztki śniegu z ościeży okna. Potrząsnął kończyną, usiadł i rozchmurzył się nieco. - Do ciebie pewnie jeszcze przez chwileczkę będą pisać elaboraty, co? Żeby pokazać, jak to im zależy. Powiedz mi, tak w ogóle. Masz taką prawdziwą rodzinę?
- Mówiąc „prawdziwą”, masz na myśli krewnych?
- Wiesz, ciotkę, ojca, szwagra. Małżonkę. Stadko dzieci.
Skrzydlaty uśmiechnął się nieznacznie.
- Nie, takiej nie mam.
- A jednak czekasz na list od kogoś.
- Mam przyjaciół, tak myślę. - Szkliwo odkaszlnął. Z jakiegoś powodu musiał dać sobie chwilę na przyzwyczajenie się do tego słowa. - Przyjaciela.

Kochany Szkliwo!
Cieszę się, że się odezwałeś. Jak tylko skończę pisać, posyłam po Kaja i każę mu w te pędy lecieć z powrotem. Niech mi tylko spróbuje wspomnieć o dniu wolnym!
Na wstępie uspokoję cię: wszystko u nas w porządku! Mam wszystko pod kontrolą. Sekretarz siedzi cicho. Delta też, jeśli by cię to interesowało. Obaj robią, co do nich należy. Wszyscy najlepiej jak potrafimy zajmujemy się twoimi szczeniakami. Delta przygotowuje im jakieś prozdrowotne mieszanki. Kazał pomocnikom podebrać ze wsi stosik kurzych jaj. Ja w to nie wnikam. Ważne, że działa i przybierają jak szalone.

Szarość wieczoru powoli zaczynała rozlewać się po krainie. Za oknem pokoiku rozbłysło pomarańczowe światło. Od murów odbiło się basowe chrząknięcie latarnika. Najpierw jedno, a chwilę później kolejne, kilka domów dalej.

W ogóle nic wielkiego nie zdążyło się zadziać, odkąd nas opuściłeś. Może jedno: wczoraj Hiekka znowu zaczął męczyć mnie o dodatkowe racje żywnościowe. Ileż można pożerać, będąc takim niezdrowo wyglądającym chuderlakiem!

Wzrok ptaka dobiegł do końca zapisanego z wysiłkiem akapitu. Zdawało się, że przy ostatnich linijkach łapa wilka zaczęła delikatnie drżeć. Nie odkrywając w tej części listu żadnej treści wymagającej głębszej analizy, przeszedł dalej.

Rozmawiałem z sekretarzem o Twojej uwadze dotyczącej wysyłania do NIKL-u delegatów. Szczerze mówiąc, myślałem, że to dobry pomysł, ale on kategorycznie oświadczył, że nie będziemy wysyłać delegatów.
Powiedział, żebyś nie był naiwny i szukał dalej.
Rozumiesz coś z tego?

Odłożył kartkę na podłogę. Nie, nie rozumiał. Taka odpowiedź sekretarza zaskoczyła go. Pojmował tyle, że wysyłanie delegatów mogło nie wystarczyć do zachowania pokoju, ale w czym miałoby przeszkodzić? Oczywiście wybór delegatów wiązałby się z koniecznością porozumienia pomiędzy trzema watahami, a nie wiadomo, z kim w tej sprawie należało się dogadywać po śmierci Derguda, w obliczu panującego w WSJ rozprężenia. Może sekretarz chciał po prostu odroczyć kwestię delegacji i najpierw poprzyglądać się Watasze Szarych Jabłoni. Jednak czy NIKL nie był dla niego sprawą wyższej wagi? Jeśli ich podejrzenia by się potwierdziły, na pewno byłby większym zagrożeniem.

Trzymaj się tam ciepło.
Agrest

Dumając, jak odnieść się do przeczytanego listu, rozsiadł się wygodniej, westchnął po samo dno płuc i postukał pazurami w ziemię. Stłumioną przez grube ściany rozmowę współmieszkańców ubarwiły ich niewinne śmiechy. Dźwięczały w nich sympatia i pogoda ducha.
Otworzył buteleczkę z atramentem. Położył przed sobą czystą kartkę. Ujął pióro delikatnie, w trzy palce. Pozostało ubrać w słowa to, co wydawało się oczywiste.

Agrest, Przyjacielu.
Dziękuję za twoją wiadomość. Tak jak za wszystko, co dla mnie robisz. Pilnuj dzieci i dawaj znać, czy wszystko u was w porządku. Koniecznie przekaż ode mnie Delcie wyrazy ogromnej wdzięczności za jego staranie. Teraz wiem, że dobrze zrobiłem.
Co do polityki. Pytasz, czy rozumiem coś z tego - nie rozumiem. Brakuje mi rozmowy z sekretarzem.

Odpisał zupełnie szczerze, jednak gdy tylko oderwał pióro od kartki, coś go tknęło. Przekazywanie takich listów przez pocztę wydało mu się nagle skrajnie nierozważne.
Nie myślał długo.

Zresztą nie ma sensu marnować atramentu na sprawy rozważania społeczno-polityczne. Jestem tu dopiero kilka dni i ledwo pamiętam, jak się nazywam.
A co do atramentu. Powiedz Kajowi, żeby, gdy wyślesz go z odpowiedzią, był łaskaw wyjątkowo zajrzeć do domu asystentów inspektora od wschodu. Jeśli mnie nie zastanie, niech poczeka. Chcę Wam przekazać słoiczek tutejszego specyfiku do pisania. Wypróbujcie. Jeśli się wam spodoba, spróbuję zdobyć przepis.

Jak poprzednio, podpisał się jednym, suchym słowem.
Wykopał spod siana jeszcze jedną kartkę. Ze strapieniem stwierdził, że od tej pory będzie musiał zaopatrywać się w dwa razy więcej arkuszy, niż wynikałoby z liczby wysłanych listów. Oznaczało to jednocześnie, że nie ma innego wyjścia, niż potajemnie wynosić z urzędu połowę kartek.

Agrest.
Jeśli będziesz odpisywać na tę wiadomość, proszę, zrób to na osobnej kartce i oznacz ją takim samym krzyżykiem.
Nawiązałem kontakt z jednym ze współpracowników; przynajmniej na to wskazuje jego pełna znajomość naszego planu oraz fakt, że wciąż jestem asystentem inspektora i do Ciebie piszę. Osobnik ten to Irosył i jest obecnie jednym z wilków odpowiedzialnych za rekrutację nowych urzędników. Powiedział, że będzie starał się polecić mnie tutejszej ochronie. Myślę, że to by nam pomogło.
Zachowaj te informacje dla siebie i dla sekretarza. Będę wdzięczny za więcej informacji na temat tego basiora i jakieś potwierdzenie, że można mu ufać.
Szkliwo

Następnego dnia zaraz, po pracy, zaniósł na pocztę tylko pierwszy list. Potem pozostało już tylko liczyć na odpowiedź.
Zaczynał już myśleć, że nie doczeka się przybycia posłańca. Kolejne dni wlekły się, jakby Opatrzność nie miała na nie żadnego pomysłu. Co rano Szkliwo otrzymywał stosik dokumentów do wypełnienia lub sporządzenia. Chociaż ilość jego pracy nie różniła się już od tej wykonywanej przez pozostałą dwójkę asystentów, miał wrażenie, że wciąż dostaje najprostsze zadania, jakby jego współpracownicy w głębi duszy byli przekonani, że nauczył się czytać i pisać dopiero na potrzeby przeprowadzki do wielkiego NIKL-u. Ten stan rzeczy, jakkolwiek uwłaczający, wydał się Szkliwu korzystny prawie pod każdym względem.
Co wieczór, wspólnie wybierali się na kolację do remizy. Na salę zawsze wchodzili tym samym wejściem i siadali mniej więcej w tym samym miejscu. Szkliwo nie odstępował towarzyszy na krok i jeszcze nie odważył się sprawdzić, co kryje się w zakamarkach remizy niewidocznych dla stłoczonych przy potężnym palenisku biesiadników. Czuł, że w nieskończoność powtarza sobie: „kiedy indziej”, wciąż jednak za bardzo obawiał się zrobić choćby jednego fałszywego kroku, żeby pozwolić niecierpliwości wygrać. Poza tym... to miejsce zwyczajnie go męczyło i dopóki nie stwierdził, że jest w pełni przygotowany psychicznie, ograniczał kontakt z nim do minimum. Obaj towarzysze nie byli zachwyceni, że codziennie znikał szybko, gdy tylko zaspokoił głód, za każdym razem powtarzając, że kiedyś zostanie dłużej. Nie mieli jednak innego wyjścia, niż pogodzić się z jego drobnym dziwactwem.
Wracając ciemną nocą, niejednokrotnie natknął się na wilki śpiące przy drodze. Większość z nich układała się tam z własnej woli, o ile wolą można nazwać ulegnięcie nogom, które odmawiają posłuszeństwa.
Zdarzyło się jednak, że był świadkiem wyrzucenia z remizy basiora upitego do nieprzytomności. Zanim ominął go i poszedł własną drogą, zatrzymał się na chwilę, lekceważąc spoczywający na sobie, czujny wzrok strażnika. Dopiero, gdy upewnił się, że zamroczony alkoholem wilk oddycha wolno i spokojnie, prawdopodobnie nawet nie zdając sobie sprawy, że leży pod gołym niebem, w zamarzniętej kałuży, zrobił krok naprzód. Zawsze, gdy przychodził do remizy, w jego głowie budził się dziwny lęk. Lęk przed śmiercią; nie własną... cudzą. Jakby to miejsce było nią przesiąknięte. Jakby po pełnej hałasu i tańczących płomieni sali krążyły duchy. Wilki, które były już dawno martwe.
Uczucie to szybko mijało, gdy tylko oddalał się od miejsca wieczornych uczt i zanurzał w spokoju śpiącej wioski. Skromne światło pochodni oświetlających uliczkę wydawało mu się o niebo przyjaźniejsze. Potem trzeba było już tylko zakopać się w sianie i przetrwać noc, z których każda kolejna była coraz dłuższa. Koszmary nie nawiedzały go z takim natężeniem, jak przed wyprawą do NIKL-u. Nie było na nie miejsca, gdy okazja do ich nadejścia wcale się nie pojawiała.
Po powrocie z remizy w ogóle nie czuł się zmęczony. W głowie wciąż szumiał mu jej gwar. Kładł się, próbował uspokoić, przewracał z boku na bok, a jego myśli wracały do tego dziwnego miejsca, pełnego zgiełku i zepsucia. Aby o nim zapomnieć, przerzucał się na tematy związane z pracą. Za każdym razem prowadziło go to do jałowych rozważań nad swoim zadaniem, wiszącym nad nim jak ciężka chmura, z której lada chwila mógł spaść deszcz, grad lub uderzyć piorun. Niekiedy wstawał, krążył po pokoju lub siadał przy oknie. Patrząc na dopalające się pochodnie na domach po drugiej stronie drogi, Szkliwo czuł się bezpiecznie przynajmniej w tym jednym pokoiku i w tym jednym położeniu. Przyzwyczaił się już do tego miejsca. Wiedział, że każdego dnia czeka tam na niego cisza, samotność i miękkie posłanie. Snów mu nie brakowało; snu już tak. Gdy zmęczenie wreszcie nadchodziło, niepokój tłumił je na kolejne godziny.
Tamtej nocy, jak zazwyczaj, udało mu się urwać z kolacji. Gdy wszedł do domu i otrzepał nogi ze świeżego śniegu, z mroków chatki niespodziewanie dobiegł pełen wyrzutu głos.
- Cholernie długo waćpan kazał na siebie czekać.
Złote pióra poruszyły się i zabłyszczały we wpadającym przez okno świetle pochodni. Posłaniec z Watahy Srebrnego Chabra wylegiwał się na stole. Ze zniecierpliwieniem zabębnił pazurami w drewniany blat.
- Wybacz, Kaj. Nie wiedziałem, kiedy się ciebie spodziewać.
- Jak ma się takie idiotyczne wymagania jak ty, żeby kazać posłańcowi zaszczycać się wizytą, to się siedzi w domu i czeka.
- Na szczęście to jednorazowa sytuacja.
- Dobra, dobra. Dawaj ten atrament dla alf i się żegnamy. Nie wiem, co mnie skłania, żeby godzić się na lot zimą, po nocy! Uwierz, że nie twoje szczenięce oczy. - Wstał, przeciągnął się, machnął skrzydłami.
- Skoncentruj się. Mam prośbę. Od tej pory będę wysyłać po dwa listy i oczekiwać dwóch osobnych odpowiedzi.
- Odbiło ci od tego całego NIKL-u. Nie, żeby mnie to dziwiło.
- Zamknij dziób i po prostu słuchaj - nakazał lodowato Szkliwo. - Jeśli nie chcesz być posłańcem, nikt cię nie zmusza. A jeśli już się za to bierzesz, przylatując tu, będziesz odbierać dwa listy z dwóch różnych miejsc. Jeden z poczty, a drugi znad rzeki. Wiesz, gdzie jest mostek na drodze, która prowadzi z naszej strony do siedziby NIKL-u?
- Może i wiem - odparł markotnie złotopióry. Jego oczy wyrażały szczerą pogardę, ale nie przerywał już ani słowem. Szkliwo odetchnął bezgłośnie. Wdrapał się po schodach, po czym zniknął w pokoju na górze, by po chwili wrócić z listem.
- Wspaniale. Pod jednym z krzewów, które obrastają brzeg po wschodniej stronie, będziesz znajdować duży kamień, a pod kamieniem list oznaczony krzyżykiem. Tam też zostawiaj list, który oznaczy Agrest. Jeśli żaden z listów nie będzie miał znaku, oba zostaw pod kamieniem nad rzeką. Zrozumiałeś?
- Ani trochę. Ale teraz przynajmniej wiem co mam robić.
Szkliwo uśmiechnął się ze zmęczeniem.
- Powtórz, żebym wiedział, że pamiętasz.
- Listy z krzyżykiem pod kamieniem, w krzakach, nad rzeką. Bez krzyżyka na pocztę, chyba że żadne nie ma krzyżyka. Wtedy pocztę olewam.
- Świetnie. Dziękuję.
- A idź do czorta...
- Coś mi się zdaje, że jestem coraz bliżej - mruknął, bardziej już sam do siebie. - Bezpiecznej drogi - dodał głośniej, widząc, że Koyaanisqatsi wychodzi. Nie dostał odpowiedzi.

Drogi Szkliwo,
z góry przepraszam Cię bardzo za zwłokę. Ja odpisuję od razu, ale Kaj oświadczył, że w podróży nadwyrężył skrzydło i uparł się, że potrzebuje wolnego. Dostaniesz ten list pewnie za dobrych kilka dni, gdy zima rozhula się już na dobre. Mam nadzieję, że nie będzie stanowiła dużej przeszkody dla naszego listonosza, ale już przygotowuję się na rozmowę z nim. Jestem prawie pewny, że zaraz wymyśli coś nowego.
Jestem szalenie ciekaw tego twojego nowego atramentu! Jeśli uda Ci się wypatrzyć w wielkim świecie jeszcze jakieś nowinki, o wszystkim musisz nam donieść. Po coś w końcu tam siedzisz.

Entuzjazm alfy był dosłownie namacalny. Dociskał zwęglone polano do papieru mocniej niż na początku listu. Szkliwo nie miał pewności, na ile Agrest wierzy w dostawę atramentu, a na ile już tylko we własne kłamstwo. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że jest mądrzejszy niż piękniejszy i nawet wiek nie odcisnął jeszcze wyraźnego piętna na jego bystrym umyśle. Czytając, ptak znów uśmiechnął się lekko. Miło było słyszeć o domu.

Twoje szczeniaki uczą się chodzić i idzie im całkiem nieźle. Już niedługo zaczną naukę. Już nie mogę się doczekać, żeby być tego świadkiem. To będą zdolne dziewczyny, mówię Ci!

Uśmiech Szkliwa jakoś mimowolnie rozpłynął się wśród ciszy.

Wyobraź sobie, że byłem dziś na wiecu sekretarza. Cóż oni tam wyczyniają! Nie wiedziałem, że można takie wielkie stado wilków tak dobrze nauczyć na pamięć tak długiej piosenki. Powiem Ci zupełnie szczerze - nie lubię takiego śpiewania. Czuję się tam, jakbym był jedynym trzeźwym w bandzie pijaków.

„Nawet nie wiesz, jak dobrze cię rozumiem”. Szkliwo odsunął kartkę trochę dalej od oczu, przyłapując się na odruchowym przysuwaniu jej coraz bliżej, by dojrzeć litery w nikłym świetle zza okna. „A mimo to tak bardzo chciałbym chodzić na wiece, zamiast na kolacje w remizie”.

Plan edukacyjny sekretarza też ma się dobrze. Nasze szczeniaki chodzą do WWN, żeby poznawać tamtejsze wilki i ich ośrodki. U nas też było kilka wycieczek z WWN. Śmieszne te ich szkraby, jak i nasze, ale mam nadzieję, że będą omijać naszą jaskinię szerokim łukiem. Do szpitala ich zaciągnęli. Delta musiał być zachwycony. Hihi.
Dość o nas. U nas stara bieda. Mów lepiej, co u Ciebie. Umieram z ciekawości. Chciałoby się czasem wyprawić tam, jak za dawnych lat. Pamiętasz to? Co to były za czasy... Ledwie je już pamiętam. Tyyyle lat. Mniejsza z tym. Pisz. Po prostu pisz!
Agrest

Cdn.