sobota, 3 sierpnia 2019

Od Azaira Ethala - "Dekadencja" Opowiadanie konkursowe

Azair już od dawna się dobrze nie wysypiał. Ale ta noc była wyjątkowo udana, spał bez przerw przez ponad dziesięć godzin, obudził się pełen energi.
Dzień był idealny. Mgła opadała, a słońce nie zdążyło jeszcze do końca się pojawić, świat obejmowały więc delikatne ramiona chłodu. Obecny moment był tak różny od tych ostatnich, parnych dni, w których jedynym wilczym marzeniem było skryć się w cieniu i przeczekać upały, że biały wilk aż westchnął, wdychając zimne powietrze. Naprawdę, takie dni jak ten były ukojeniem.
Jednak gdy tylko Aza przekroczył próg swojej jaskini, z zamiarem ochłodzenia się nieco w wodach jeziora, poczuł, że coś jest nie tak. Coś tu nie gra. Spiął wszystkie mięśnie, rozglądając się dookoła.
Nie, to nie to. Nikt go nie obserwuje. Dla pewności zerknął jeszcze w górę, na korony drzew. Nie, nadal nic.
Może powinien wrócić do jaskini. Zaszyć się gdzieś w kącie... Coś tu było nie w porządku, nieprzyjemna atmosfera aż kręciła go w nosie. Ale nie. Azair Ethal ma wiele wad, ale nie jest tchórzem. Cokolwiek go dzisiaj czekało, on przywita z podniesioną brodą.
Ruszył więc przed siebie z zamiarem znalezienia kogoś, kto być może wie, co się dzieje. Pomimo wszystko, przez to dziwne uczucie nie chciał być sam.
Nagle poczuł dziwne mrowienie na nodze. Prychnął, wykonując nią gwałtowny ruch, ale uczucie nie ustało. Podrapał się, ale i to na nic się zdało. Zacisnął więc zęby i ruszył dalej.
Skutecznie udawało mu się ignorować swędzenie, dopóki nie przerodziło się ono w uczucie, jakby ktoś wbijał mu malusieńkie igiełki w skórę. Zerknął więc na nogę i aż odskoczył lekko w bok.
Mrówki.
Oblazły go mrówki.
Były wszędzie, jego noga była aż od nich czarna. Ale nie tylko ona. Wkrótce i cały jego grzbiet, ogon, łapy, szyja. Szarpał się i rzucał jak mógł, ale nie był w stanie pozbyć się małych owadów, które wgryzały się w jego ciało. Podskakiwał w miejscu, ruszał kończynami, ale bezskutecznie. Im bardziej protestował, tym więcej mrówek go obłaziło.
W końcu pobiegł przed siebie, w nadziei, że pęd powietrza zrzuci z niego choć część żyjątek.
Z ulgą przywitał odgłos rzeki, w którą bez namysłu wskoczył, wodą zmywając z siebie mrówki. Uwolniony od czarnego problemu, wyskoczył ze zbiornika i otrzepał się dokładnie. Westchnął.
Skąd się wzięły te mrówki? Czemu się na niego uwzięły? Może przez przypadek zdeptał ich mrowisko?
Już miał ruszyć dalej, gdy kątem oka zobaczył, że trawa po jego prawej stronie lekko się porusza, tak, jakby coś przez nią pełzło.
Obrócił się powoli w tamtą stronę. Giętkie, łuskowate ciało poruszało się w jego stronę, wydając z siebie syk.
Azair czuł, że jest celem żmii. Tylko że czym mógł jej się narazić? Zwierzęta nie atakują nikogo bez powodu. Czyżby ziszczył jej gniazdo z młodymi?
Wąż otworzył szeroko paszczę i rzucił się na białego wilka, dla którego jednak nie była przeciwnikiem. Już po chwili odrzucił martwe zwierzę jak najdalej.
Co też się dzieje? Czy to ma związek z tym jego dziwnym uczuciem niepokoju?
Wilk wzruszył ramionami. Nieważne, co to powoduje. W tym lesie żadne zwierzę nie jest w stanie mu zagrozić. No, dobra, może oprócz niedźwiedzia i innych wielkich bestii.
Ruszył dalej z zamiarem dotarcia do... Do kogo? Kto w tej watasze może wiedzieć, co się dzieje?
Rozglądał się dookoła, bacznie wypatrując kolejnego roju nieprzyjaznych mu owadów.
Nagle w oddali, między drzewami, zobaczył znajomą sylwetkę Mundusa, który szykował się właśnie do lotu. Wilk poczuł coś na kształt ulgi. Jeśli ktoś mógł mu wytłumaczyć, o co chodziło tamtym zwierzętom, to na pewno Mundus.
— Mundus! — zawołał go Azair, przyśpieszając kroku, żeby zdążyć go złapać.
Ptak, usłyszawszy jego wołanie, zaprzestał przygotowań do wzbicia się w niebo i zwrócił na niego swój dziób. Od razu też zmarszczył brwi.
I właśnie wtedy zrobił coś, czego Aza kompletnie się nie spodziewał.
Ptak wystartował w mgnieniu oka, rzucając się na niego i przygważdżając go do ziemi. Z wyjątkowo ptasim okrzykiem zaczął okładać go dziobem i bić skrzydłami po pysku, jednocześnie wbijając w jego brzuch pazury.
Azair jednak był nieco silniejszy, zrzucił więc z siebie ptaka, boleśnie odrywając jego łapy od swojej skóry. Drasnął go łapą po skrzydle.
— Co się dzieje? — zapytał. — Co tym razem ci zrobiłem?
Ptak nie odpowiedział, tylko z jeszcze większym zacięciem zaczął dźgać go dziobem. Drapał go pazurami, zupełnie jakby na jego śmierci zależało mu najbardziej na świecie.
Azair bronił się skutecznie, czując coraz większą złość.
Co on zrobił temu ptakowi, że zasłużył na takie zachowanie? Dlaczego Mundus próbuje go zabić?
Niespodziewanie poczuł znajome mrowienie w mięśniach i w ułamku sekundy znajdował się za ptakiem. Wokół niego latały jeszcze małe piksele. Skoczył na niego i złapał go za nogę.
— Wybacz, przyjacielu — mruknął. — Ale nie zostawiasz mi wyboru.
Po czym złamał jego kończynę z głośnym trzaskiem. Mundus wydał z siebie okrzyk bólu, ale zmasakrowana noga nie przeszkodziła mu w obróceniu się do Azy i ponownego ataku. Biały wilk jednak stwierdził, że nie będzie pojedynkował się z nim na śmierć i życie, pobiegł więc w stronę drzew.
Ptak, niepomny złamanej nogi, odepchnął się tą zdrową i wzbił się nisko w powietrze, kontynuując pościg.
Aza biegł, jakby go goniło całe piekło z największym demonem na czele. Był pewien, że Mundus lata szybciej, niż on jest w stanie biegać.
Na szczęście przed nim rozciągała się zwarta ściana lasu, a przerwy między drzewami były tak ciasne, że Mundus nie mógłby rozłożyć tam skrzydeł.
Wilk szybko wbiegł między nie, potem hamował jeszcze parę metrów, zanim na dobre się zatrzymał i z walącym dziko sercem obejrzał się za siebie.
Mundus, jeszcze w powietrzu, uderzył w drzewa. Tak jak spodziewał się Aza, nie był w stanie dalej lecieć. Uderzał więc skrzydłami w pnie i wrzeszcząc przerażliwie próbował sięgnąć do niego zdrową nogą.
Biały basior ruszył dalej.
Świat powariował. Teraz już był tego pewny.
Nie lubiał się z Mundusem, to prawda. Raz nawet okrutnie się pobili, kiedy Aza był szczeniakiem. Ale czy ptak naprawdę nienawidził go aż tak bardzo, żeby próbować dosłowie wyrwać mu jelita?
Wilk potrząsnął głową. Widocznie przeczucie go nie zmyliło, coś było nie tak. Próbowały go zabić już dzisiaj mrówki, żmija i jeden z dwóch najlepszych przyjaciół.
Nie minęło dużo czasu, gdy wszedł na polanę, od której niedaleko było do największego skupiska jaskiń mieszkańców Watahy Srebrnego Chabra. Była ona miejscem, gdzie lubiły się spotykać wilki. Grupami, dwójkami, bądź po prostu samotnie, bo w tym miejscu spotkanie kogoś było pewnikiem.
Teraz też znajdowało się tu parę wilków. Trójka z nich gawędziła w grupce tuż przy drzewach, dwójka innych wygrzewała się w słońcu.
Gdy tylko wyszedł zza lini drzew, wszystkie oczy zwróciły się na niego.
— Witam — odezwał się Aza. — Ktoś może wie, co tutaj się dzieje?
Naoru, Ashera i Tiska jako pierwsi podeszli bliżej.
Azę aż zmroziło. Patrzyli na niego takim wzrokiem, jakby był owadem, którego trzeba koniecznie zmiażdżyć.
Czyżby dowiedzieli się, co robił z Rutenem? Albo że to on zamordował tamte szczeniaki w watasze swojej Matki?
Nie, niemożliwe. Skąd mieliby wiedzieć? Odciął tamtemu język, nie mógł go wydać.
Odchrząknął więc i rozluźnił się nieco.
Niepotrzebnie. Gdy dwa wilki wygrzewające się w słońcu, Szkło i Kzeris, wstali, żeby również podejść bliżej, biały wilk w końcu zrozumiał, co powinien teraz zrobić.
Rzucił się do ucieczki.
Gdyby był tam tylko jeden wilk, maksymalnie dwa, na pewno zostałby. Ale nie chciał kusić losu, gdy pięć osobników patrzyło na niego, jakby chciało wypruć mu flaki.
Biegł do przodu, próbując wykrzesać ze swoich nóg jak najwięcej, biegnąc nawet szybciej, niż gdy uciekał przed Mundusem.
Dlaczego wszyscy i wszystko nagle się na niego uwzięło? Co się dzieje?
Postanowił udać się do Rutena. Już nie raz byli razem przeciwko reszcie świata, u niego więc postanowił znaleźć ratunek.
Jednak tamci nie zaprzestawali pościgu. Rozdzielili się, żeby go otoczyć, przemykając między drzewami, ale on miał przewagę - biegł w znacznym oddaleniu, bo ruszył jako pierwszy.
Gdy minął jaskinię medyka, wybiegły z niej Etain i Joena. Dołączyły się do pościgu, ale były o wiele bliżej niż tamta piątka. Główna medyk zdążyłaby odgryźć mu pół boku, gdyby nie zdążył odskoczyć i popędzić przed siebie.
Biegł leśną drogą, co jakiś czas zbaczając z niej, ale jego marne wysiłki zgubienia tropu nic nie dawały. Tamtych było za dużo. Tracił siły w łapach, nogi piekły go żywym ogniem, a mózg przekonywał, że jutro mięśnie mu po prostu wyparują.
Jeśli w ogóle dożyje jutra.
Ostatkiem sił przyśpieszył jeszcze trochę, żeby oddalić się jeszcze bardziej.
Prawie zaśmiał się w głos, gdy zobaczył kałużę pełną błota z boku, w krzakach. Skoczył tam bez zastanowienia, ochlapał się jak najbardziej dał radę i zakrył liśćmi, żeby zamaskować zapach i kolor swojej sierści. Czekał z walącym sercem.
Pościg przebiegł obok, a Aza, gdy był pewny, że wszyscy byli już przynajmniej dziesięć metrów dalej, westchnął z ulgą. Dyszał, jakby właśnie przeniósł górę.
Zapadła cisza. Okrzyki i warczenie jego oprawców już dawno zniknęły, pozostawiając tylko bicie serca Azy i jego ciche westchnięcie. Wilk miał wrażenie, że nawet ptaki ucichły, pozwalając mu uspokoić trochę oddech.
Najbardziej bolało go, że nikt się nie odezwał. Że wszyscy zachowywali się jak zwyczajne zwierzęta, nawet nie tłunacząc mu, dlaczego chcą urwać mu łeb.
Wstał i nie kłopocząc się otrzepywaniem z błota, truchtem pobiegł do Rutena.


Widząc znajomą jaskinię odetchnął głęboko. Nareszcie. Zaszyją się gdzieś z bordowym wilkiem i przemyślą, co dalej zrobić. On go nie zostawi, Aza był pewny.
Przekroczył próg i uśmiechnął się na widok basiora. Stał tyłem, majstrując coś przy swoim kamiennym stole.
— Ruten, nie uwierzysz — powiedział Azair, czując, jak cały stres z niego schodzi. — Goni mnie pół watahy. Chcą mnie zabić.
W ostatnim momencie uchylił się przed srebrnym błyskiem. Rzucony nóż odbił się od kamiennej ściany i wylądował u jego łap.
Azę zamurowało. Ruten też.
Myśl ta aż ścisnęła mu serce. Poczuł się zdradzony, zgnieciony, zniszczony. Prawie odebrało mu dech.
Bordowy wilk patrzył na niego dokładnie tak, jak reszta.
Azair odwrócił się na pięcie i odbiegł.
Nie płakał. Nigdy nie płakał. Nie był nawet smutny.
Był wściekły. Zły. Rozczarowany. Miał ochotę rozszarpać ich wszystkich. Ale nie był w stanie. Nie mógłby pokonać całej ich gromady.
Przyśpieszył, czując, że Ruten rzucił się za nim w pościg. Odgłos jego łap i głośny, urywany oddech Azy wydawały się jedynymi dźwiękami w lesie.
Słońce zdołało już wzejść wysoko, ale Azair po raz pierwszy tego lata nie był w stanie delektować się jego ciepłymi promieniami. Ledwo dychał, próbując umknąć swojemu najlepszemu przyjacielowi, swojemu mistrzowi, klejnotowi jego serca. Partnerowi w zbrodni. Wilkowi, który w zasadzie go wychował.
Nie wiedział, czemu kierował się do Wysokich Skałek w Borach Dworkowych. Czuł jednak, że może doła umknąć po skałach, jako że dzięki chudym, długim kończynom był całkiem niezłym wspinaczem.
Biegł, biegł i biegł, a do Rutena dołączało coraz więcej osób.
Serce znowu zamarło mu w piersi, gdy usłyszał ujadanie kolejnych osób.
Było ich więcej niż siedem. Zdecydowanie więcej. Cała cholerna wataha zebrała się, żeby celebrować rozrywanie go na strzępy. Miał ochotę po prostu skulić się na ziemi. Ale nie da im tej satysfakcji. Kiedy będzie już na szczycie góry, zabije się sam, jeśli nie zdoła im uciec.
Ta myśl dodała mu otuchy, sprawiła, że znalazł w sobie jeszcze trochę siły.
Gdy tylko w zasięgu jego wzroku pojawiło się pierwsze kamienne wzgórze, bez zwłoki zaczął się na nie wspinać. Bez chwili wytchnienia przeskakiwał z jednej póki skalnej na drugą, a gdy odległość między nimi była zbyt duża, pewnie znajdował oparcie dla przednich łap, podciągał się na nich i dostawiał tylne.
Czynności te pomogły mu uporządkować myśli i uspokoić się. Nigdy go nie dogonią.
Niestety, nie nie na długo. Zapomniał bowiem o pewnym  małym szczególe.
W jego watasze były skrzydlate wilki.
Zanim zdążył uświadomić sobie swoje żałosne położenie, ujrzał na skalnej ścianie przed nim cień sylwetki ze skrzydłami. To Notte rzuciła się na niego z pazurami, wbijając mu je w barki i siłą odrywając go od kamienia.
Uderzenie o ziemię pozbawiło go tchu. W jego umyśle zrodziła się jedna myśl, pełna chłodu.
Zabierze ze sobą tyle wilków, ile tylko da radę.
Można by pomyśleć, że wszyscy zaczekają parę sekund, tak jak to dzieje się we wszystkich filmach akcji z zombie w roli głównej. Poczekają, zesztywieją na moment, tak, żeby główny bohater zdążył się podnieść, umrzeć z godnością, na stojąco.
Ale życie to nie film akcji, w którym zło przegrywa, a dobro tryumfuje. W którym główny bohater to cholerny szczęściarz.
Ponieważ cała wataha, z Rutenem na czele, runęła na niego od razu, gdy jego grzbiet dotknął ziemi.
Azair zdążył tylko wrzasnąć.



Biały wilk gwałtownie poderwał się do góry.
Serce waliło mu tak, jakby chciało wyrwać się z  piersi. Ciemność nocy otaczała go dookoła, informując, że i dzisiaj nie wyśpi się pożądnie.
Powoli uspokajał oddech, rozglądając się dookoła.
Spokojnie, to był tylko sen.
Tylko sen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz