czwartek, 31 lipca 2025

Podsumowanie lipca!

Kochani,
nadchodzi koniec miesiąca i kolejne podsumowanie. Wygląda na to, że już dziewięćdziesiąte trzecie podsumowanie, odkąd wprowadziliśmy tradycję podsumowań do WSC! Czas płynie niesłychanie szybko i pewnie za chwilę znowu będę drapać się w głowę, jak to możliwe, że sierpień upłynął tak szybko...
Jednak jutro dopiero się rozpoczyna. Wykorzystajmy go dobrze. A teraz dość tego gadania, czas bowiem na to, co wszyscy lubimy najbardziej: podium miesiąca.

Na pierwszym miejscu mamy więc młodych Talię oraz Opalita oraz starego Variaishikę z 1 opowiadaniem,
Na drugim... Ups. Impreza była dobra, a Pan Wrotyczeusz lał się hektolitrami, prawda?
Trzymajcie się w tej WSC i oby sierpień był obfity w opowiadania!

Innymi postaciami, które zobaczyliśmy w naszych opowiadaniach, były były MezulariaMiodełkaEilertMisungKoyaanisqatsi oraz Szkliwo.

To tyle na dziś. Niewiele, lecz niech te kilka słów wprowadzi nas w dobry nastrój i niesie dalej wakacyjnego ducha!

                                                            Wasz samiec alfa,
                                                                  Agrest

Od Talii (od Kaja) "Pijany na koniec miesiąca" cz.10

 Lato. Cóż za paskudna pogoda. Paskudna ale jednocześnie ptak patrzy i aż przyjemnie. Słońce zagląda przez liście drzew, temperatura wysoka i w sam raz na przygody nad plażą dla każdego kto potrafi taki gorąc znieść. Ale to nie dla mnie. Ja lubię plażę ale jak słońce nie daje po łbie jakby chciało mnie upiec jakiemuś wilkowi na obiad. A jednak tu jestem. Moje nogi przywlokły mnie do dźwięku fal, które czasem koją moje nerwy. Do dźwięku rozmów i pisku szczeniąt. Dwa z nich są Kawki, pod opieką Agresta. Ah Kawka, gdyby tu była i ścigała się z tymi malcami po plaży. Byłaby może i moja, jakby nie ten Szkliwo burak jedany. Siedzi sobie tam i o nich pewnie nawet nie pamięta. 

Gdzieś na tle morza jest sobie Miodełka i Eliert. Stoją i rozmawiają jak starzy przyjaciele. Miodełka się nawet podśmiechuje pod nosem, a ja? Sam tutaj stoję. Pod drzewem gdzie mnie sięgają cienie. Te same, które co noc kładą mnie pijanego do snu. Może to czas rzucić picie? Może moja wątroba próbuje mnie przekląć i dlatego tak źle ostatnio się czuję. Bo ile taka wątroba może znieść ciągłego picia? Misung polecał mi za to coś innego. Lepszego podobno. Palisz to, nie pijesz i podobbno nawet alkoholu ci się po tym odechciewa. Może spróbuję. 

Ale na razie aż mi się rzygać chce z tęsknoty i zazdrości jak się patrzę na nich wszystkich. Miodełka i Eilert, Mezularia i Rana, Misung i Atla. Miłość wszędzie. Niech ich Huk przeklnie wszystkich. Niech im tę miłość wsadzi głęboko w gardła żeby się nią udusili.


Cdn

Od Variaishiki – "Kiedy słońce choruje" cz.8

Atramentowe wilczę było na skraju krzyczenia, świadczył o tym jeno wściekły, ale zdradzający oznaki wysiłku wzrok. Wysiłku biorącego się od powstrzymywania ukrywanych emocji, które powinny już dawno wystrzelić. Dlaczego Xiv się powstrzymywało? Być może było zbyt zmęczone, by się wykłócać i wyzywać. Posiadanie takiego dzbana za brata prawdopodobnie było strasznie męczące.

– Powiem ci, czasem widać po tobie, że jesteś jedną z najpotężniejszych istot na Ziemi. Ale czasem to mam wrażenie, że zadaję się z rudym idiotą.

Variaishika nie miał na to odpowiedzi.

(—)

Herbata, ciepłe legowisko i gruby kocyk, wszystko to zapewnione przez wspaniałe Xivo. Vari miał tylko leżeć i się nie ruszać, a na wyjście nawet nie patrzeć. Było to do załatwienia. Było mu tak wygodnie, że miał ochotę zostać nawet po wyleczeniu się. Może Xiv się zgodzi, wszak obecnie nie było żadnych szczeniąt, którymi Vari musiał się opiekować, mógł spać gdziekolwiek.

Xiv również wyglądało na zadowolone, w końcu rudy idiota, którego musiało nazywać bratem, się ogarnął i przestał wymyślać.

Koniec

piątek, 11 lipca 2025

Od Opalita - "Tenebris" - cz. 1

Słońce jeszcze nie wzeszło, ale niebo było już zabarwione różem i złotem. Mgła tańczyła nisko nad ziemią, otulając las niczym miękkie futro. Cisza była tak głęboka, że Opalit czuł, jak drży mu w klatce piersiowej – nie z lęku, ale z tej szczególnej formy obecności, jaką znał tylko on. Dziś wstał przed świtem. Znowu. Nie z potrzeby, ale z wewnętrznego impulsu – jakby coś go zawołało. Szurając łapami po wilgotnym mchu, szedł ku polanie, którą nazywał Przesmykiem Oddechu. Nikt inny nie znał tej nazwy. To miejsce nie było nawet szczególnie piękne – ot, łagodny skraj lasu, gdzie słońce wpadało między gałęzie i roztaczało ciepłe światło. Ale dla niego… to był żywy punkt. Miejsce, gdzie duchy roślin szeptały głośniej. Przysiadł przy niskim skupisku mniszków lekarskich, jeszcze nierozkwitłych, wilgotnych od rosy. Dotknął jednego delikatnie nosem.

— Dziś cię usłyszałem w śnie — mruknął. — Powiedziałeś mi, żebym przyszedł. Więc jestem.

Zamknął oczy i wziął głęboki wdech. Zapach mlecza nie był jeszcze silny, ale coś innego unosiło się w powietrzu. Ciepło... może wspomnienie? A może coś, czego nie da się opisać. Kiedy był młodszy, wyobrażał sobie, że w poprzednim życiu był właśnie takim mleczem. Nie potężnym drzewem, nie krzewem z kolcami – tylko zwykłym żółtym kwiatem, który z uporem wyrasta między kamieniami. Może dlatego teraz, gdy coś go bolało – fizycznie albo w środku – przychodził właśnie tutaj.

Nagle zadrżał. Coś się zmieniło.

Z rogu polany, w miejscu, gdzie stały omszałe kamienie, dobiegł go miękki szept. Nie głos – nie tak, jak rozmawia się z wilkami – ale jak oddech. Jak echo dawno zapomnianej melodii.

Nie otwierał oczu. W duchu powiedział tylko słyszę cię.

Na plecach poczuł dreszcz. Nie strachu, nie chłodu. Po prostu... obecności. Cień wspomnienia? Duch, który nie odszedł? Las często przemawiał do Opala w taki sposób, nie pytając, nie żądając. Po prostu będąc. Minęło kilka minut. A może godzina? Czas płynął inaczej, gdy się słuchało. W końcu otworzył oczy. Mniszek, ten sam, którego dotknął nosem wcześniej, rozwinął się. Złoty, jakby witał dzień. Wilczek się uśmiechnął, cicho, bez słów.

— Dziękuję — powiedział do niego i do wszystkiego wokół.

Podniósł się, otrzepał, a potem wyjął ze swojej sakiewki niewielką fiolkę. Kilka listków, kropla rosy, odrobina ziół z poprzedniego dnia. Eliksir na sen dla jednej młodej wilczycy z pobliskiego kręgu. Znów miał komu pomóc. Zanim odszedł, jeszcze raz spojrzał na mlecz.

— Jeśli naprawdę kiedyś byłem tobą... dzięki za przypomnienie.

I zniknął wśród drzew, cicho, jak poranny szept.

Liście jeszcze delikatnie migotały pod dotykiem pierwszych promieni słońca, gdy Opalit wszedł między omszałe drzewa, niosąc na szyi płócienny worek, który delikatnie stukał o jego bok z każdym krokiem. Las o poranku jeszcze drżał w letargu ciszy i chłodzie, owijając się mgłą jak kocem. Ziemia była wilgotna, miękka od opadłych liści i niewypowiedzianych słów. Zatrzymał się na niewielkiej polanie, otaczały ją paprocie i łopiany tak gęste, że mogłyby ukryć całe stado. Pośrodku: idealny krąg trawy, wydeptany, jakby czekał od zawsze tylko na niego. Basior zdjął z siebie workową torbę i ostrożnie wyjął z niej kamienie: jeden po drugim, z czułością, jakby to były fragmenty czegoś większego - jakby pamiętały, skąd pochodzą. Ułożył je w okrąg. Każdy miał swoje miejsce, wybrane wcześniej w snach. Górski, rzeczny, wulkaniczny, jeden porośnięty mchem. Ten ostatni ułożył na północnym wschodzie, bo to „brama słuchu”. W centrum postawił glinianą misę, w której leżały wysuszone zioła: szałwia biała, damiana, werbena, mech z południowego brzegu i jeden listek paproci, który sam do niego przemówił. Zapalił je powoli, pozwalając płomieniowi najpierw zatańczyć, zanim dym wybuchł z miski i zaczął snuć się po kręgu, jak duch uciekający z klatki. Usiadł. Skrzyżował łapy. Wciągnął powietrze pełne wilgoci, ognia i żywicy. I zaczął śpiewać. To nie była melodia dla uszu. Była dla korzeni. Dla tych, co słuchają pod ziemią. Z gardła Opalita wydobywały się niskie, rezonujące dźwięki - nie język, ale intencja. Rytm oparty na oddechu. Ciało stopniowo przestawało należeć do niego. Czuł, jak serce zwalnia, jak jego duch przesuwa się wzdłuż kręgosłupa jak światło po cieniu.

I wtedy - jak nóż przez jedwab - rozległ się znajomy głos.

— Znowu to robisz?

Dym się zatrzymał, jakby zlęknięty. Jakby sam las przestał oddychać.

Opal nie otworzył oczu od razu. Czuł, że jego brat przekroczył granicę kręgu. Bez pytania. Bez szacunku.

— To rytuał oczyszczenia, Saturnie – powiedział cicho. – Nie „to”.

Ten nie odpowiedział od razu. Przechadzał się wśród kamieni, mierząc je spojrzeniem pełnym rezerwy.

— W środku lasu. Sam. Bez powodu. Znowu. – głos miał suchy jak piasek. – Co to niby ma ci dać?

Opalit wciągnął dym głęboko, jakby próbował się nim ochronić przed słowami.

— Równowagę — odpowiedział powoli. — Spokój. Ciszę.

— A może to tylko jakieś twoje wymyślone bajeczki?

Milczenie. Napięte jak lina nad przepaścią.

Saturn westchnął. Jego oczy były ciemniejsze niż zwykle. Zmęczone. Ustawicznie przyziemne.

— Martwię się o ciebie. Naprawdę. Z każdym miesiącem jesteś... dalej. Coraz trudniej do ciebie dotrzeć. Nie wiem już, o czym z tobą rozmawiać. Wolisz rozmawiać z kamieniami niż ze mną.

Młodszy podniósł wzrok. W tym jednym spojrzeniu było wszystko: żal, że nie zostawił go samego. Ból, że słowa, które miały być troską, znów brzmią jak zarzut. I coś jeszcze: zmęczenie walką, której nie chce toczyć.

— Dziwisz się? Jak mam chcieć z tobą rozmawiać, jeżeli nie chcesz słuchać, ani rozumieć… — zatrzymał się na moment, biorąc głęboki wdech. — Ja po prostu słyszę rzeczy, których ty nie słyszysz. Czuję to, co ty odrzucasz. To nie znaczy, że mnie nie ma, Saturnie. Znaczy tylko, że nie jesteśmy już w tym samym miejscu.

Brat patrzył na niego długo. A potem skinął głową — ale nie w zgodzie. Raczej jak ktoś, kto ostatecznie akceptuje coś, czego nie rozumie i już nie próbuje.

— No właśnie. Nie jesteśmy.

Nie rzucił więcej słów. Po prostu odszedł między paprocie.

Krąg pozostał nienaruszony. Ale dym już nie tańczył. Wisiał nieruchomo, jakby sam nie wiedział, gdzie płynąć. Jakby rytuał został przerwany nie fizycznie — ale emocjonalnie. Coś się zerwało. I nie dało się tego złożyć jak kamieni w okrąg. Opal siedział nieruchomo jeszcze długo po jego odejściu, czując ciężar pustki nie w powietrzu, ale w sobie. Słońce topniało wysoko nad horyzontem, rozlewając złoto pośród zielonych koron drzew. Polana, do której prowadziła kręta, prawie niewidoczna ścieżka, drżała od światła i zapachu ziół. W samym centrum, pośrodku kręgu siedział szarowłosy, teraz wpatrzony w niebo, jakby próbował zapamiętać układ każdej chmurki. W pewnym momencie przymknął oczy.

— Tu się wszystko zaczyna, bracie — powiedział, gdy Saturn ostrożnie postawił łapę za łapą, nie chcąc zdeptać żadnego źdźbła trawy. — To jest miejsce, gdzie letnie słońce spotyka się z naszą duszą.

Starszy milczał. Zawsze wolał słuchać niż mówić. Wtedy jeszcze, jako młodszy szczeniak, patrzył na Opalita z pewną fascynacją — jego brat wydawał się wiedzieć rzeczy, które wymykały się logice. Nie było w tym strachu ani śmiechu — była czysta ciekawość. Opal nachylił się i wyjął z małego, lnianego worka kilka zasuszonych płatków: lawendy, dziewanny, nagietka. Rozrzucił je dookoła siebie, mamrocząc coś cicho pod nosem. Potem podał kilka płatków Saturnowi.

— Połóż je tam, gdzie serce ci mówi.

On zawahał się, ale potem spojrzał na ułożony krąg, na światło w oczach Opalita i... rzucił je na północną stronę kręgu. Młodszy uśmiechnął się szeroko, jakby ten prosty gest był potwierdzeniem tajemnicy, którą dzielili.

— Widzisz? Czujesz to? — zapytał, unosząc głowę do słońca. — Jakby las słuchał. Jakby oddychał razem z nami.

Kiwnął głową. Może nie czuł tego tak intensywnie jak brat, ale czuł coś - ciepło, delikatne pulsowanie w ziemi, szum liści inny niż zwykle. Przez krótką chwilę obaj siedzieli w ciszy, a świat jakby się zatrzymał. Nic więcej nie było potrzebne. W powietrzu uniósł się słodki zapach mięty, który delikatnie mieszał się z wonią kwiatów i mokrej ziemi. Opal wziął głęboki oddech, a potem zaczął cicho śpiewać - niemal szeptem - starą melodię, którą sam stworzył, a która przypominała wiatr tańczący wśród kłosów. Ton jego głosu falował miękko między drzewami, a te zdawały się kołysać do pieśni. Saturn zamknął oczy i położył głowę na łapie. W jego sercu rosło uczucie bezpieczeństwa i spokoju. Poczuł, że to miejsce, ten rytuał, jest czymś więcej niż tylko zabawą - było to coś, co łączyło ich z czymś niewidzialnym, pierwotnym.

Opi przerwał śpiew na moment, patrząc na starszego brata z czułością.

— Kiedyś, jeśli zechcesz, nauczę cię wszystkiego. Ale nie dziś. Dziś po prostu bądź tu ze mną.

Ten otworzył oczy i uśmiechnął się nieśmiało. W tej chwili nie istniały żadne problemy, żadne oddalenie. Byli po prostu braćmi, którzy razem tworzyli coś pięknego. Nagle z cienia drzew wyskoczył mały rudzielec - Rudzik, ich kot o przekrzywionym uszku i błyszczących oczach, które mieniły się niczym dwa kawałki bursztynu.

— O, kto tu przyszedł! — rzucił z rozbawieniem, zerkając na zwierzaka.

Kot podbiegł do Saturna, ocierając się o jego łapy, a brat delikatnie pogłaskał go za uszkiem. Rudzik rozciągnął się leniwie na trawie, mrucząc cicho.

— Nawet on chyba rozumie, co tu się dzieje — zaśmiał się pod nosem.

Wtedy po raz pierwszy od dawna poczuł, że naprawdę należy do tego miejsca - do tej chwili - i do tych dwóch istot obok siebie.

Opalit otworzył oczy. Niezmiennie siedział na tej samej polanie, a jednak teraz był już w innym miejscu.  Wpatrywał się jeszcze przez chwilę w czyste, błękitne niebo, jakby szukał w nim cienia dawnej więzi. Od tygodni czuł między nimi mur, niechęć, której nie potrafił nazwać. Saturn już nie słuchał z nim śpiewu drzew. Gdy on opowiadał o znakach księżyca, ten tylko unosił brew lub uciekał wzrokiem. Dawna nić zdawała się przerwana. Z zamyślenia wyrwało go ciche miauknięcie. Z zarośli wyszedł rudy kotek - teraz już starszy, ale wciąż z tym samym przechylonym uszkiem i kulawym krokiem.

— Rudzik! — Opal rozjaśnił się jak dziecko.

Kot przeciągnął się leniwie i podszedł bliżej, ocierając się o jego łapę. Basior nachylił się i przytulił go ostrożnie, czując znajome ciepło bijące od jego futra. Był symbolem czegoś dobrego. Tego, co udało się ocalić.

— Ty mnie zawsze rozumiesz.

Rudzik zamruczał w odpowiedzi, a Opal położył się obok niego w trawie, znów patrząc w niebo. Wiedział, że nie odzyska tamtej więzi z bratem w jeden dzień. Ale jeszcze pamiętał, jak to było - kiedy Saturn patrzył na niego jak na kogoś, komu można ufać. I może... może jeszcze kiedyś znów odprawią razem letni rytuał. Ale póki co, miał Rudzika. I miał tę polanę. I pieśń, która mimo wszystko nie chciała przestać płynąć. Zwierzak wpatrywał się w Opalita swoimi bursztynowymi oczami, które zdawały się rozumieć więcej niż zwykły kot. Choć nie potrafił mówić, między nim a wilczkiem istniała nić porozumienia, tak głęboka i naturalna, że słowa były zbędne.

— Potrzebuję trochę świeżych ziół, Rudziku — powiedział cicho, jakby obawiał się zakłócić delikatną magię chwili. — Lawendy, mięty, może trochę tymianku, jeśli gdzieś jeszcze rośnie. Pomożesz mi?

Kot mruknął, jakby odpowiedział „oczywiście”. Po chwili zgrabnie zerwał się na cztery łapy i zwinął między wysoką trawę, znikając w niej. Opalit wstał i rozejrzał się po polanie. Słońce chyliło się powoli niżej, rzucając długie cienie, a ciepłe światło pomarańczu oblewało wszystko dookoła. Westchnął głęboko, czując jak spokój tego miejsca koi jego duszę.

— Niedługo czas na obiad — powiedział cicho do siebie, spoglądając na krąg ziół.

Ruszył samotnie w stronę rodzinnej jaskini, która kryła się wśród gęstych paproci i starych dębów. To miejsce było sercem ich rodziny - zarówno azylem, jak i swego rodzaju świątynią. Tam, gdzie Oxide łączyła w sobie dwie role, mistycznej szamanki i chłodnej wojowniczki, a także była mostem łączącym zupełnie odmienne charaktery. Kiedy dotarł, z wnętrza jaskini dobiegały zapachy pieczonych ziół, mięsa, dymu i dzikich owoców. W środku, przy niskim stole z drewna, siedziała ich matka - postać silna, a za razem delikatna, o oczach pełnych mądrości.

— Opalit, dobrze cię widzieć — rzuciła z ciepłym uśmiechem, wstając, by go przywitać.

Wnętrze było ciepłe od tlącego się ognia w kamiennym palenisku. Zapach ziół mieszał się z aromatem pieczonych jagód i dziczyzny. Oxide siedziała na swoim miejscu, serwując jedzenie z rytualnym spokojem. Bracia usiedli naprzeciwko siebie. Właśnie wtedy do jaskini wszedł Aiden. Jego łapy stąpały ciężko, ale z naturalną gracją wojownika, który przez lata nie tylko walczył, ale i prowadził. Otrzepał lekko futro z pyłu i przysiadł obok wadery, przesuwając wzrokiem po domownikach.

— Pachnie jak za starych dobrych czasów — mruknął z lekkim uśmiechem, choć w jego głosie brzmiało zmęczenie. — Tylko brakuje przypalonego ziela od Opalita.

Ten przewrócił oczami, a wadera rzuciła partnerowi ostrzegawcze spojrzenie.

— Zamiast drażnić dzieci, lepiej jedz, zanim wystygnie — powiedziała łagodnie, ale z pewną stanowczością.

— Żadne dzieci, tylko młode wilki — poprawił ją, podchwytliwie spoglądając na synów. — A młode wilki muszą nauczyć się dystansu... do przypalonych ziół.

Satrun parsknął śmiechem, kręcąc głową.

— Przypalone zioła wciąż leczą bardziej niż twoje opowieści o tym, jak sam rozłożyłeś stado dzików.

— Ej, to było wielkie stado. I było wściekłe — odpowiedział ojciec z udawanym oburzeniem. — Poza tym, każda opowieść ma ziarenko prawdy.

— Chyba ziarno z omamami, jeśli już — mruknął Saturn, wkładając sobie do pyska kawałek dziczyzny.

Przez chwilę przy stole panowała ciepła, niemal rodzinna atmosfera. Żarty, drobne przekomarzania, ciche parsknięcia śmiechu. Nawet Rudzik (który wrócił niemal niezauważony) cicho zamruczał uradowany, że nikt nie zwraca na niego uwagi, gdy skubie drobinki mięsa z miski Aidena.

Ale napięcie, choć ledwo wyczuwalne, czaiło się tuż pod powierzchnią rozmów — jakby każdy wiedział, że to tylko cisza przed kolejną falą.

— Jak poszły treningi? — zapytała Oxide, podając starszemu synowi drewnianą miskę z gorącym bulionem. — Polowania idą wam coraz lepiej?

Saturn skinął głową, zadowolony.

— Tak, nauczyłem się lepiej czytać ślady i poruszać bezszelestnie. Wczoraj nawet udało mi się samodzielnie złapać zająca.

— Wiesz, Saturn, polowanie to nie tylko łapanie ofiary. To szacunek dla życia i natury.

— To prawda — wtrąciła białowłosa. — Każdy ruch ma znaczenie, każda decyzja to odpowiedzialność.

— No to co, kto pierwszy sięgnie po dziczyznę? — rzucił różowooki, uśmiechając się szeroko, choć jego łapy już pełzły w stronę miski.

— Czekaj, czekaj — zaśmiał się Opalit — Pozwól najpierw nauczyć cię, jak dobrze polować na jedzenie! Najpierw szukasz, potem łapiesz, a dopiero na końcu jesz.

— Jasne, a potem przyjdzie wilk z lasu i powie, że nie płacisz podatków od żarcia — burknął Saturn, próbując żartu, ale brat tylko uniósł brew i spojrzał na niego z politowaniem.

— No właśnie. Mówisz jakbyś już był łowcą sezonowym — odpowiedział z uśmiechem i błyskiem drwiny w oku.

Oxide roześmiała się cicho, potrząsając głową.

— Przestańcie się wygłupiać, chłopcy. Pamiętajcie, że jedzenie to dar, nie łup.

— O, to prawda — wtrącił — Ale czasem mam wrażenie, że ten dar jest podwójnie smakowity, gdy trzeba na niego trochę zapracować.

Rudzik przeciągnął się leniwie i zamruczał, jakby się zgadzał. Opalit sięgnął po miskę z bulionem i nalał sobie powoli, spoglądając na brata.

— A ty jak się czujesz po treningu? Nie za bardzo bolały cię mięśnie?

— Trochę. Ale wiesz, to dobry ból. Znaczy, boli, ale czuję, że coś się zmienia. Choć czasem mam wrażenie, że mój łeb jest cięższy niż reszta ciała.

— To chyba normalne, jak się ma głowę pełną myśli — zażartował młodszy, ale jego uśmiech prędko zbladł.

— Mówicie o sile, ale nie znacie prawdziwego świata — wtrącił Aiden. — Bez siły nie przetrwacie. To jest część życia, nie można jej unikać.

Opal spojrzał na ojca z mieszanką frustracji i smutku. Ten tylko zmarszczył brwi. Chwila ciszy, przerywana była teraz jedynie mlaskaniem i cichym chrupaniem.

— Muszę wam coś powiedzieć... — zaczął cicho. — Nadal nie czuję się dobrze z przemocą. Trening, polowania, walka, krew i ból… to mnie męczy. Nie chcę być tym, który rani innych bez powodu.

Saturn uniósł brew, ale milczał, zastanawiając się nad słowami brata. Oxide uśmiechnęła się z czułością.

— To zrozumiałe, każdy ma w sobie inne miejsce, z którego czerpie siłę.

— Wydaje mi się, że poruszaliśmy już ten temat kilkukrotnie. — postawa Aidena była teraz sztywna i pełna surowości. Spojrzał na Opalita z nieukrywaną dezaprobatą. — Synu, nie bądź naiwny — kontynuował twardo. — W tym świecie przemoc jest czasem jedynym językiem, który rozumie wróg. Jeśli nie nauczysz się walczyć, inni cię zniszczą. To prawda, której nie można zmieniać.

Saturn spojrzał na ojca z mieszaniną szacunku i niepokoju. Potem jego oczy zatrzymały się na bracie.

— Może Opal ma rację — powiedział powoli. — Nie wszystko musi być walką. Możemy szukać innych dróg.

Aiden prychnął, a jego twarz zacięła się w twardym wyrazie.

— Ty też jesteś jeszcze młody i naiwny, Saturn. Nauczysz się z czasem, że świat nie jest sprawiedliwy. Słabość przynosi śmierć.

Opalit wstał powoli, napinając mięśnie, a w jego oczach błysnęła iskra buntu.

— Może nie powinniśmy iść tą samą ścieżką.

Jaskinia napełniła się napięciem. Oxide podniosła się prędko.

— Na dzisiaj wystarczy. — powiedziała stanowczo, ale nadal spokojnie. — W tej jaskini jest miejsce na różne drogi, ale nie na kłótnie.

Cisza rozlała się po pomieszczeniu. Saturn skierował wzrok na Opalita, a ojciec milczał, ale widać było, że słowa syna zaczęły do niego docierać. Napięcie niezmiennie wisiało w powietrzu, gdy rozmowa powoli przycichła. Starszy wpatrywał się w swój talerz, a Aiden zajął miejsce obserwatora. Wtem, jakby nie mogąc powstrzymać się od ostatniej uwagi, rzucił pod nosem:

— Taka miękkość w tym świecie to prosta droga do upadku.

Młodszy podniósł wzrok, a jego oczy błysnęły determinacją.

— Może, ale wolę marzyć niż stać się kimś, kto traci siebie przez złość.

Wadera uderzyła łapą w stół, przerywając narastającą wymianę zdań.

— Wystarczy! Opalit, jeśli potrzebujesz, wyjdź na zewnątrz, rozchodzić emocje.

Ten tylko skinął głową i cicho wstał, wychodząc z jaskini na chłodne powietrze. Na zewnątrz leniwie zapadał zmierzch, a wokół pachniało letnim wieczorem. Łapy niosły go przed siebie, a on oddychał głęboko, pozwalając, by napięcie opadało z każdym następnym krokiem. W środku jaskini natomiast nastała długa, ciężka cisza.

Oxide nie ruszyła się od stołu, ale jej ramiona zesztywniały, jakby ktoś nagle położył na nich cały ciężar rodziny. Przez chwilę tylko patrzyła w palenisko, w resztki popiołu i tańczących iskier, po czym westchnęła ciężko i zaskakująco szorstko rzuciła:

— Kurwa mać. Naprawdę nie potraficie wytrzymać jednego wieczoru bez tego?

Jej głos był zmęczony, ale twardy jak kamień.

— Saturn, ty siedź cicho, bo jeszcze słowem nie oberwałeś, a masz minę, jakbyś zaraz miał wstać i wyjść za bratem. Aiden...

Zwróciła się do swojego partnera wolniej, z większym naciskiem.

— Ty naprawdę musisz się z nim siłować przy każdym cholerstwie? On nie jest tobą. I z całym szacunkiem, dobrze, że nie jest.

Szarowłosy prychnął cicho, ale nie podniósł głowy. Wiedział, że to nie czas na riposty.

— On nie jest słaby. — kontynuowała. — Po prostu ma inną siłę. I gdybyś choć raz, kurwa, przestał patrzeć na świat jak na pole bitwy, może byś to zauważył. Ile można tłuc ten temat?

Zapanowała kolejna cisza, ale tym razem Saturn poczuł, że to nie jest ta sama duszna cisza sprzed chwili. Oxide wstała powoli i zaczęła zbierać naczynia, nie czekając na pomoc.

— Mam już dość tej gry w „czyj gniew jest głośniejszy”. Jestem zmęczona, chłopcy. Tu ma być dom, nie jebana arena. Popierdoli mnie zaraz.

Odeszła w głąb jaskini, zostawiając przy stole dwóch zaskoczonych, zamyślonych samców.

Opalit zatrzymał się na moment, wciągając głęboko zapach wilgoci i letnich kwiatów. Powietrze pachniało świeżo, jakby świat właśnie się obudził — chociaż wieczór powoli zbliżał się ku zmierzchowi. Przez chwilę pozwolił sobie na oddech wolności od rodzinnych konfliktów, które zdawały się ciążyć mu na barkach, jak kamienie zawieszone na sznurach myśli. Zamknął oczy, cicho, jakby bał się spłoszyć ten jeden moment spokoju, i wyobraził sobie, jak wiatr łagodnie kołysze liście drzew. Jakby szeptały mu, że wszystko będzie dobrze. Jakby ktoś go rozumiał — nawet jeśli nie używał słów.

Nagle z zarośli przed nim z głośnym szelestem wypadł postawny, kremowy wilczur, z roztrzepanym futrem, błyskiem w oczach i nieposkromionym entuzjazmem. Niósł się na swoich łapach jak burza o zapachu miodu i śmiechu.

— Opal! — zawołał, podskakując jak szczeniak i machając ogonem, który niemal omiatał liście. — Na duchy drzew, jak długośmy się nie widzieli! Myślałem, że cię wessała jaskinia!

Basior zamrugał z zaskoczenia, a potem rozciągnął pysk w nieśmiałym, ale prawdziwym uśmiechu. Serce zabiło mu szybciej - jakby ktoś obudził je z półsnu.

— Hej, Yolotl… — powiedział cicho, podchodząc bliżej. — U nas… wiesz, jak to bywa. Trochę spięć, trochę starych kłopotów. Ale żyjemy.

— Żyjecie, to już coś. — parsknął i nagle rozprostował łapy, po czym przewrócił się teatralnie na grzbiet, prezentując brzuch i łapy jak do jakiegoś absurdalnego tańca. — A ty dalej taki poważny! Przysięgam, stary, gdyby nie twoje miny, to nikt by nie wiedział, że masz serce z mięsa, a nie z zimnego kamienia.

Opalit przewrócił oczami, ale jego uśmiech tylko się pogłębił.

— Pamiętasz, jak kiedyś próbowaliśmy śpiewać przy ognisku, a wyszło z tego jakieś potworne miauczenie?

— O bogowie, tak! — Yolotl aż uderzył łapą o ziemię. — A ty byłeś jedynym, który miał czelność powiedzieć, że brzmi to „interesująco”. A potem Jałonka pisnęła i uciekła, bo myślała, że coś się tam rodziło... albo umierało.

Zielonooki zachichotał cicho, po czym spojrzał na niego dłużej. Ten sam śmiech. Ten sam ciepły chaos, który pamiętał z dzieciństwa. Jakby świat wokół niego zawsze był mniej groźny.

— A teraz? — zapytał wilczur, prostując się powoli i siadając obok. Ich łapy prawie się stykały. — Co u ciebie tak naprawdę? Polowania, treningi, wzdychanie do księżyca?

Opalit zawahał się, a potem wzruszył ramionami.

— Treningi jak treningi. Codzienna szarpanina. Polowania… nie czuję już w nich żadnej satysfakcji. Mam wrażenie, że wszystko kręci się wokół walki. I że jeśli się z tego wymiksuję, to mnie zostawią w tyle. Czasem myślę, że… to nie dla mnie.

Yolotl spojrzał na niego uważnie. Jego wesołość na moment przygasła, ale tylko po to, by zrobić miejsce dla szczerego zrozumienia.

— Wiesz, ja też czasem mam dość. Nie mówię nikomu, ale… jestem zmęczony udawaniem, że siła to tylko mięśnie. Ty masz inny rodzaj siły, Opal. Cichy. Niewygodny dla tych, co nie potrafią milczeć. Ale prawdziwy.

Poczuł, jak ciepło rozlewa mu się po klatce piersiowej. Te słowa trafiły prosto w miejsce, które ostatnio było tylko zimne i spięte. Spojrzał na żółtookiego i przez moment nie widział wilka, którego znał z dzieciństwa tylko kogoś, kto jakimś cudem widzi go całego.

— Dzięki — powiedział cicho.

Ten uśmiechnął się szeroko, jakby nigdy nie przestawał.

— No dobra, zanim zrobi się z tego wieczór wielkich uczuć… — szturchnął go łapą. — Pamiętasz jeszcze, jak się ścigałeś? Czy zrobiłeś się zbyt filozoficzny, żeby biegać?

— Zależy. — Opalit uniósł brew z lekkim, odważnym uśmieszkiem. — Masz na myśli bieganie, czy próby bycia szybszym ode mnie?

— Ohoho! Takiego cię lubię!

I zanim młodszy się zorientował, Yolotl już zerwał się na cztery łapy i pobiegł przed siebie, wołając przez ramię:

— Przegrany przynosi jutro dzikie jabłka!

Na początku po prostu stał. Patrzył, jak wilczek znika wśród wysokich traw, jego ogon tańczył w powietrzu, jakby rzucał mu wyzwanie, jakby zapraszał. Serce zabiło mu szybciej - nie z powodu biegu. Powietrze pachniało teraz bardziej intensywnie czymś świeżym i nieuchwytnym. Jak początek czegoś, co mogło się narodzić tylko wtedy, gdy świat cichnie, a dusza zaczyna mówić własnym językiem. W końcu ruszył. Najpierw powoli, potem coraz szybciej, aż poczuł jak mięśnie rozciągają się znajomo, a ziemia dudni pod łapami. Yolotl był tuż przed nim, śmiał się, zerkając przez ramię, prowokując spojrzeniem, które mówiło: Złap mnie, jeśli potrafisz.

I wtedy, po raz pierwszy od dawna, Opalit nie myślał o obowiązkach, nie czuł ciężaru oczekiwań. Czuł wiatr na pysku i słodycz biegu. Czuł się lekki.

W pewnym momencie tamten zatrzymał się nagle, skręcając w bok i zatrzymując się przy starym, przewróconym pniu porośniętym mchem. Młodszy nie zdążył wyhamować - zderzył się z nim bokiem, aż obaj upadli razem w miękką trawę, śmiejąc się. Yolotl leżał na plecach, dysząc cicho, a jego jasne futro mieniło się w blasku późnego wieczoru, jak śmietanka posypana srebrnym pyłem. Szarowłosy leżał tuż obok, czując ciepło jego boku, widząc jak jego klatka piersiowa unosi się w rytmie oddechu. I wtedy wszystko zwolniło.

Jesteś piękny. — przemknęło mu przez myśl. Nigdy nie powiedziałby tego na głos, jeszcze nie, ale nie mógł przestać patrzeć. W tym świetle wyglądał jak coś z opowieści matki - duch lasu, żywioł nieokiełznany, niesiony radością.

Starszy odwrócił głowę i spojrzał mu prosto w oczy. Jego uśmiech złagodniał, zrobił się bardziej cichy, jakby też poczuł, że coś się zmienia.

— Hej… — powiedział ciszej, niemal szeptem. — Fajnie cię znowu widzieć, wiesz?

Opalit skinął głową. Słowa zniknęły mu z języka, ale serce biło, jakby próbowało powiedzieć wszystko naraz. Ich łapy leżały blisko. Nie dotykały się, ale wystarczyło przesunąć o jeden... może dwa centymetry... Wiatr zadrżał wśród liści. Noc zaczynała pachnieć bardziej - jak coś tajemniczego i obiecującego. Ale czy aby na pewno oboje czuli to samo?

 

C.D.N

 

 

 


środa, 2 lipca 2025

Salvatore odchodzi!


Salvatore - powód: śmierć