czwartek, 31 lipca 2025
Podsumowanie lipca!
Od Talii (od Kaja) "Pijany na koniec miesiąca" cz.10
Lato. Cóż za paskudna pogoda. Paskudna ale jednocześnie ptak patrzy i aż przyjemnie. Słońce zagląda przez liście drzew, temperatura wysoka i w sam raz na przygody nad plażą dla każdego kto potrafi taki gorąc znieść. Ale to nie dla mnie. Ja lubię plażę ale jak słońce nie daje po łbie jakby chciało mnie upiec jakiemuś wilkowi na obiad. A jednak tu jestem. Moje nogi przywlokły mnie do dźwięku fal, które czasem koją moje nerwy. Do dźwięku rozmów i pisku szczeniąt. Dwa z nich są Kawki, pod opieką Agresta. Ah Kawka, gdyby tu była i ścigała się z tymi malcami po plaży. Byłaby może i moja, jakby nie ten Szkliwo burak jedany. Siedzi sobie tam i o nich pewnie nawet nie pamięta.
Gdzieś na tle morza jest sobie Miodełka i Eliert. Stoją i rozmawiają jak starzy przyjaciele. Miodełka się nawet podśmiechuje pod nosem, a ja? Sam tutaj stoję. Pod drzewem gdzie mnie sięgają cienie. Te same, które co noc kładą mnie pijanego do snu. Może to czas rzucić picie? Może moja wątroba próbuje mnie przekląć i dlatego tak źle ostatnio się czuję. Bo ile taka wątroba może znieść ciągłego picia? Misung polecał mi za to coś innego. Lepszego podobno. Palisz to, nie pijesz i podobbno nawet alkoholu ci się po tym odechciewa. Może spróbuję.
Ale na razie aż mi się rzygać chce z tęsknoty i zazdrości jak się patrzę na nich wszystkich. Miodełka i Eilert, Mezularia i Rana, Misung i Atla. Miłość wszędzie. Niech ich Huk przeklnie wszystkich. Niech im tę miłość wsadzi głęboko w gardła żeby się nią udusili.
Cdn
Od Variaishiki – "Kiedy słońce choruje" cz.8
Atramentowe wilczę było na skraju krzyczenia, świadczył o tym jeno wściekły, ale zdradzający oznaki wysiłku wzrok. Wysiłku biorącego się od powstrzymywania ukrywanych emocji, które powinny już dawno wystrzelić. Dlaczego Xiv się powstrzymywało? Być może było zbyt zmęczone, by się wykłócać i wyzywać. Posiadanie takiego dzbana za brata prawdopodobnie było strasznie męczące.
– Powiem ci, czasem widać po tobie, że jesteś jedną z najpotężniejszych istot na Ziemi. Ale czasem to mam wrażenie, że zadaję się z rudym idiotą.
Variaishika nie miał na to odpowiedzi.
(—)
Herbata, ciepłe legowisko i gruby kocyk, wszystko to zapewnione przez wspaniałe Xivo. Vari miał tylko leżeć i się nie ruszać, a na wyjście nawet nie patrzeć. Było to do załatwienia. Było mu tak wygodnie, że miał ochotę zostać nawet po wyleczeniu się. Może Xiv się zgodzi, wszak obecnie nie było żadnych szczeniąt, którymi Vari musiał się opiekować, mógł spać gdziekolwiek.
Xiv również wyglądało na zadowolone, w końcu rudy idiota, którego musiało nazywać bratem, się ogarnął i przestał wymyślać.
Koniec
piątek, 11 lipca 2025
Od Opalita - "Tenebris" - cz. 1
Słońce jeszcze nie wzeszło, ale niebo było już zabarwione
różem i złotem. Mgła tańczyła nisko nad ziemią, otulając las niczym miękkie
futro. Cisza była tak głęboka, że Opalit czuł, jak drży mu w klatce piersiowej
– nie z lęku, ale z tej szczególnej formy obecności, jaką znał tylko on. Dziś
wstał przed świtem. Znowu. Nie z potrzeby, ale z wewnętrznego impulsu – jakby
coś go zawołało. Szurając łapami po wilgotnym mchu, szedł ku polanie, którą
nazywał Przesmykiem Oddechu. Nikt inny nie znał tej nazwy. To miejsce nie było
nawet szczególnie piękne – ot, łagodny skraj lasu, gdzie słońce wpadało między
gałęzie i roztaczało ciepłe światło. Ale dla niego… to był żywy punkt. Miejsce,
gdzie duchy roślin szeptały głośniej. Przysiadł przy niskim skupisku mniszków
lekarskich, jeszcze nierozkwitłych, wilgotnych od rosy. Dotknął jednego
delikatnie nosem.
— Dziś cię usłyszałem w śnie — mruknął. — Powiedziałeś mi,
żebym przyszedł. Więc jestem.
Zamknął oczy i wziął głęboki wdech. Zapach mlecza nie był
jeszcze silny, ale coś innego unosiło się w powietrzu. Ciepło... może
wspomnienie? A może coś, czego nie da się opisać. Kiedy był młodszy, wyobrażał
sobie, że w poprzednim życiu był właśnie takim mleczem. Nie potężnym drzewem,
nie krzewem z kolcami – tylko zwykłym żółtym kwiatem, który z uporem wyrasta
między kamieniami. Może dlatego teraz, gdy coś go bolało – fizycznie albo w
środku – przychodził właśnie tutaj.
Nagle zadrżał. Coś się zmieniło.
Z rogu polany, w miejscu, gdzie stały omszałe kamienie,
dobiegł go miękki szept. Nie głos – nie tak, jak rozmawia się z wilkami – ale
jak oddech. Jak echo dawno zapomnianej melodii.
Nie otwierał oczu. W duchu powiedział tylko słyszę cię.
Na plecach poczuł dreszcz. Nie strachu, nie chłodu. Po
prostu... obecności. Cień wspomnienia? Duch, który nie odszedł? Las często
przemawiał do Opala w taki sposób, nie pytając, nie żądając. Po prostu będąc.
Minęło kilka minut. A może godzina? Czas płynął inaczej, gdy się słuchało. W
końcu otworzył oczy. Mniszek, ten sam, którego dotknął nosem wcześniej,
rozwinął się. Złoty, jakby witał dzień. Wilczek się uśmiechnął, cicho, bez
słów.
— Dziękuję — powiedział do niego i do wszystkiego wokół.
Podniósł się, otrzepał, a potem wyjął ze swojej sakiewki
niewielką fiolkę. Kilka listków, kropla rosy, odrobina ziół z poprzedniego
dnia. Eliksir na sen dla jednej młodej wilczycy z pobliskiego kręgu. Znów miał
komu pomóc. Zanim odszedł, jeszcze raz spojrzał na mlecz.
— Jeśli naprawdę kiedyś byłem tobą... dzięki za
przypomnienie.
I zniknął wśród drzew, cicho, jak poranny szept.
Liście jeszcze delikatnie migotały pod dotykiem pierwszych
promieni słońca, gdy Opalit wszedł między omszałe drzewa, niosąc na szyi
płócienny worek, który delikatnie stukał o jego bok z każdym krokiem. Las o
poranku jeszcze drżał w letargu ciszy i chłodzie, owijając się mgłą jak kocem.
Ziemia była wilgotna, miękka od opadłych liści i niewypowiedzianych słów.
Zatrzymał się na niewielkiej polanie, otaczały ją paprocie i łopiany tak gęste,
że mogłyby ukryć całe stado. Pośrodku: idealny krąg trawy, wydeptany, jakby
czekał od zawsze tylko na niego. Basior zdjął z siebie workową torbę i
ostrożnie wyjął z niej kamienie: jeden po drugim, z czułością, jakby to były
fragmenty czegoś większego - jakby pamiętały, skąd pochodzą. Ułożył je w okrąg.
Każdy miał swoje miejsce, wybrane wcześniej w snach. Górski, rzeczny,
wulkaniczny, jeden porośnięty mchem. Ten ostatni ułożył na północnym wschodzie,
bo to „brama słuchu”. W centrum postawił glinianą misę, w której leżały
wysuszone zioła: szałwia biała, damiana, werbena, mech z południowego brzegu i
jeden listek paproci, który sam do niego przemówił. Zapalił je powoli,
pozwalając płomieniowi najpierw zatańczyć, zanim dym wybuchł z miski i zaczął
snuć się po kręgu, jak duch uciekający z klatki. Usiadł. Skrzyżował łapy.
Wciągnął powietrze pełne wilgoci, ognia i żywicy. I zaczął śpiewać. To nie była
melodia dla uszu. Była dla korzeni. Dla tych, co słuchają pod ziemią. Z gardła
Opalita wydobywały się niskie, rezonujące dźwięki - nie język, ale intencja.
Rytm oparty na oddechu. Ciało stopniowo przestawało należeć do niego. Czuł, jak
serce zwalnia, jak jego duch przesuwa się wzdłuż kręgosłupa jak światło po
cieniu.
I wtedy - jak nóż przez jedwab - rozległ się znajomy głos.
— Znowu to robisz?
Dym się zatrzymał, jakby zlęknięty. Jakby sam las przestał
oddychać.
Opal nie otworzył oczu od razu. Czuł, że jego brat
przekroczył granicę kręgu. Bez pytania. Bez szacunku.
— To rytuał oczyszczenia, Saturnie – powiedział
cicho. – Nie „to”.
Ten nie odpowiedział od razu. Przechadzał się wśród kamieni,
mierząc je spojrzeniem pełnym rezerwy.
— W środku lasu. Sam. Bez powodu. Znowu. – głos miał suchy
jak piasek. – Co to niby ma ci dać?
Opalit wciągnął dym głęboko, jakby próbował się nim ochronić
przed słowami.
— Równowagę — odpowiedział powoli. — Spokój. Ciszę.
— A może to tylko jakieś twoje wymyślone bajeczki?
Milczenie. Napięte jak lina nad przepaścią.
Saturn westchnął. Jego oczy były ciemniejsze niż zwykle.
Zmęczone. Ustawicznie przyziemne.
— Martwię się o ciebie. Naprawdę. Z każdym miesiącem
jesteś... dalej. Coraz trudniej do ciebie dotrzeć. Nie wiem już, o czym z tobą
rozmawiać. Wolisz rozmawiać z kamieniami niż ze mną.
Młodszy podniósł wzrok. W tym jednym spojrzeniu było
wszystko: żal, że nie zostawił go samego. Ból, że słowa, które miały być
troską, znów brzmią jak zarzut. I coś jeszcze: zmęczenie walką, której nie chce
toczyć.
— Dziwisz się? Jak mam chcieć z tobą rozmawiać, jeżeli nie
chcesz słuchać, ani rozumieć… — zatrzymał się na moment, biorąc głęboki wdech.
— Ja po prostu słyszę rzeczy, których ty nie słyszysz. Czuję to, co ty
odrzucasz. To nie znaczy, że mnie nie ma, Saturnie. Znaczy tylko, że nie
jesteśmy już w tym samym miejscu.
Brat patrzył na niego długo. A potem skinął głową — ale nie
w zgodzie. Raczej jak ktoś, kto ostatecznie akceptuje coś, czego nie rozumie i
już nie próbuje.
— No właśnie. Nie jesteśmy.
Nie rzucił więcej słów. Po prostu odszedł między paprocie.
Krąg pozostał nienaruszony. Ale dym już nie tańczył. Wisiał
nieruchomo, jakby sam nie wiedział, gdzie płynąć. Jakby rytuał został przerwany
nie fizycznie — ale emocjonalnie. Coś się zerwało. I nie dało się tego złożyć
jak kamieni w okrąg. Opal siedział nieruchomo jeszcze długo po jego odejściu,
czując ciężar pustki nie w powietrzu, ale w sobie. Słońce topniało wysoko nad
horyzontem, rozlewając złoto pośród zielonych koron drzew. Polana, do której
prowadziła kręta, prawie niewidoczna ścieżka, drżała od światła i zapachu ziół.
W samym centrum, pośrodku kręgu siedział szarowłosy, teraz wpatrzony w niebo,
jakby próbował zapamiętać układ każdej chmurki. W pewnym momencie przymknął
oczy.
— Tu się wszystko zaczyna, bracie — powiedział, gdy
Saturn ostrożnie postawił łapę za łapą, nie chcąc zdeptać żadnego źdźbła trawy.
— To jest miejsce, gdzie letnie słońce spotyka się z naszą duszą.
Starszy milczał. Zawsze wolał słuchać niż mówić. Wtedy
jeszcze, jako młodszy szczeniak, patrzył na Opalita z pewną fascynacją — jego
brat wydawał się wiedzieć rzeczy, które wymykały się logice. Nie było w tym
strachu ani śmiechu — była czysta ciekawość. Opal nachylił się i wyjął z
małego, lnianego worka kilka zasuszonych płatków: lawendy, dziewanny, nagietka.
Rozrzucił je dookoła siebie, mamrocząc coś cicho pod nosem. Potem podał kilka
płatków Saturnowi.
— Połóż je tam, gdzie serce ci mówi.
On zawahał się, ale potem spojrzał na ułożony krąg, na
światło w oczach Opalita i... rzucił je na północną stronę kręgu. Młodszy
uśmiechnął się szeroko, jakby ten prosty gest był potwierdzeniem tajemnicy,
którą dzielili.
— Widzisz? Czujesz to? — zapytał, unosząc głowę do
słońca. — Jakby las słuchał. Jakby oddychał razem z nami.
Kiwnął głową. Może nie czuł tego tak intensywnie jak
brat, ale czuł coś - ciepło, delikatne pulsowanie w ziemi, szum liści inny niż
zwykle. Przez krótką chwilę obaj siedzieli w ciszy, a świat jakby się
zatrzymał. Nic więcej nie było potrzebne. W powietrzu uniósł się słodki zapach
mięty, który delikatnie mieszał się z wonią kwiatów i mokrej ziemi. Opal wziął
głęboki oddech, a potem zaczął cicho śpiewać - niemal szeptem - starą melodię,
którą sam stworzył, a która przypominała wiatr tańczący wśród kłosów. Ton jego
głosu falował miękko między drzewami, a te zdawały się kołysać do pieśni.
Saturn zamknął oczy i położył głowę na łapie. W jego sercu rosło uczucie
bezpieczeństwa i spokoju. Poczuł, że to miejsce, ten rytuał, jest czymś więcej
niż tylko zabawą - było to coś, co łączyło ich z czymś niewidzialnym,
pierwotnym.
Opi przerwał śpiew na moment, patrząc na starszego brata
z czułością.
— Kiedyś, jeśli zechcesz, nauczę cię wszystkiego. Ale nie
dziś. Dziś po prostu bądź tu ze mną.
Ten otworzył oczy i uśmiechnął się nieśmiało. W tej
chwili nie istniały żadne problemy, żadne oddalenie. Byli po prostu braćmi,
którzy razem tworzyli coś pięknego. Nagle z cienia drzew wyskoczył mały
rudzielec - Rudzik, ich kot o przekrzywionym uszku i błyszczących oczach, które
mieniły się niczym dwa kawałki bursztynu.
— O, kto tu przyszedł! — rzucił z rozbawieniem, zerkając
na zwierzaka.
Kot podbiegł do Saturna, ocierając się o jego łapy, a
brat delikatnie pogłaskał go za uszkiem. Rudzik rozciągnął się leniwie na
trawie, mrucząc cicho.
— Nawet on chyba rozumie, co tu się dzieje — zaśmiał się
pod nosem.
Wtedy po raz pierwszy od dawna poczuł, że naprawdę należy
do tego miejsca - do tej chwili - i do tych dwóch istot obok siebie.
Opalit otworzył oczy. Niezmiennie siedział na tej samej
polanie, a jednak teraz był już w innym miejscu. Wpatrywał się jeszcze przez chwilę w czyste,
błękitne niebo, jakby szukał w nim cienia dawnej więzi. Od tygodni czuł między
nimi mur, niechęć, której nie potrafił nazwać. Saturn już nie słuchał z nim
śpiewu drzew. Gdy on opowiadał o znakach księżyca, ten tylko unosił brew lub
uciekał wzrokiem. Dawna nić zdawała się przerwana. Z zamyślenia wyrwało go
ciche miauknięcie. Z zarośli wyszedł rudy kotek - teraz już starszy, ale wciąż
z tym samym przechylonym uszkiem i kulawym krokiem.
— Rudzik! — Opal rozjaśnił się jak dziecko.
Kot przeciągnął się leniwie i podszedł bliżej, ocierając się
o jego łapę. Basior nachylił się i przytulił go ostrożnie, czując znajome
ciepło bijące od jego futra. Był symbolem czegoś dobrego. Tego, co udało się
ocalić.
— Ty mnie zawsze rozumiesz.
Rudzik zamruczał w odpowiedzi, a Opal położył się obok niego
w trawie, znów patrząc w niebo. Wiedział, że nie odzyska tamtej więzi z bratem
w jeden dzień. Ale jeszcze pamiętał, jak to było - kiedy Saturn patrzył na
niego jak na kogoś, komu można ufać. I może... może jeszcze kiedyś znów
odprawią razem letni rytuał. Ale póki co, miał Rudzika. I miał tę polanę. I
pieśń, która mimo wszystko nie chciała przestać płynąć. Zwierzak wpatrywał się
w Opalita swoimi bursztynowymi oczami, które zdawały się rozumieć więcej niż
zwykły kot. Choć nie potrafił mówić, między nim a wilczkiem istniała nić
porozumienia, tak głęboka i naturalna, że słowa były zbędne.
— Potrzebuję trochę świeżych ziół, Rudziku — powiedział
cicho, jakby obawiał się zakłócić delikatną magię chwili. — Lawendy, mięty,
może trochę tymianku, jeśli gdzieś jeszcze rośnie. Pomożesz mi?
Kot mruknął, jakby odpowiedział „oczywiście”. Po chwili
zgrabnie zerwał się na cztery łapy i zwinął między wysoką trawę, znikając w
niej. Opalit wstał i rozejrzał się po polanie. Słońce chyliło się powoli niżej,
rzucając długie cienie, a ciepłe światło pomarańczu oblewało wszystko dookoła.
Westchnął głęboko, czując jak spokój tego miejsca koi jego duszę.
— Niedługo czas na obiad — powiedział cicho do siebie,
spoglądając na krąg ziół.
Ruszył samotnie w stronę rodzinnej jaskini, która kryła się
wśród gęstych paproci i starych dębów. To miejsce było sercem ich rodziny -
zarówno azylem, jak i swego rodzaju świątynią. Tam, gdzie Oxide łączyła w sobie
dwie role, mistycznej szamanki i chłodnej wojowniczki, a także była mostem
łączącym zupełnie odmienne charaktery. Kiedy dotarł, z wnętrza jaskini
dobiegały zapachy pieczonych ziół, mięsa, dymu i dzikich owoców. W środku, przy
niskim stole z drewna, siedziała ich matka - postać silna, a za razem
delikatna, o oczach pełnych mądrości.
— Opalit, dobrze cię widzieć — rzuciła z ciepłym uśmiechem,
wstając, by go przywitać.
Wnętrze było ciepłe od tlącego się ognia w kamiennym
palenisku. Zapach ziół mieszał się z aromatem pieczonych jagód i dziczyzny.
Oxide siedziała na swoim miejscu, serwując jedzenie z rytualnym spokojem.
Bracia usiedli naprzeciwko siebie. Właśnie wtedy do jaskini wszedł
Aiden. Jego łapy stąpały ciężko, ale z naturalną gracją wojownika, który przez
lata nie tylko walczył, ale i prowadził. Otrzepał lekko futro z pyłu i
przysiadł obok wadery, przesuwając wzrokiem po domownikach.
— Pachnie jak za starych dobrych czasów — mruknął z lekkim
uśmiechem, choć w jego głosie brzmiało zmęczenie. — Tylko brakuje przypalonego
ziela od Opalita.
Ten przewrócił oczami, a wadera rzuciła partnerowi ostrzegawcze
spojrzenie.
— Zamiast drażnić dzieci, lepiej jedz, zanim wystygnie —
powiedziała łagodnie, ale z pewną stanowczością.
— Żadne dzieci, tylko młode wilki — poprawił ją,
podchwytliwie spoglądając na synów. — A młode wilki muszą nauczyć się
dystansu... do przypalonych ziół.
Satrun parsknął śmiechem, kręcąc głową.
— Przypalone zioła wciąż leczą bardziej niż twoje opowieści
o tym, jak sam rozłożyłeś stado dzików.
— Ej, to było wielkie stado. I było wściekłe — odpowiedział
ojciec z udawanym oburzeniem. — Poza tym, każda opowieść ma ziarenko prawdy.
— Chyba ziarno z omamami, jeśli już — mruknął Saturn,
wkładając sobie do pyska kawałek dziczyzny.
Przez chwilę przy stole panowała ciepła, niemal rodzinna
atmosfera. Żarty, drobne przekomarzania, ciche parsknięcia śmiechu. Nawet
Rudzik (który wrócił niemal niezauważony) cicho zamruczał uradowany, że nikt
nie zwraca na niego uwagi, gdy skubie drobinki mięsa z miski Aidena.
Ale napięcie, choć ledwo wyczuwalne, czaiło się tuż pod
powierzchnią rozmów — jakby każdy wiedział, że to tylko cisza przed kolejną
falą.
— Jak poszły treningi? — zapytała Oxide, podając starszemu
synowi drewnianą miskę z gorącym bulionem. — Polowania idą wam coraz lepiej?
Saturn skinął głową, zadowolony.
— Tak, nauczyłem się lepiej czytać ślady i poruszać bezszelestnie.
Wczoraj nawet udało mi się samodzielnie złapać zająca.
— Wiesz, Saturn, polowanie to nie tylko łapanie ofiary. To
szacunek dla życia i natury.
— To prawda — wtrąciła białowłosa. — Każdy ruch ma
znaczenie, każda decyzja to odpowiedzialność.
— No to co, kto pierwszy sięgnie po dziczyznę? — rzucił różowooki,
uśmiechając się szeroko, choć jego łapy już pełzły w stronę miski.
— Czekaj, czekaj — zaśmiał się Opalit — Pozwól najpierw
nauczyć cię, jak dobrze polować na jedzenie! Najpierw szukasz, potem łapiesz, a
dopiero na końcu jesz.
— Jasne, a potem przyjdzie wilk z lasu i powie, że nie
płacisz podatków od żarcia — burknął Saturn, próbując żartu, ale brat tylko
uniósł brew i spojrzał na niego z politowaniem.
— No właśnie. Mówisz jakbyś już był łowcą sezonowym —
odpowiedział z uśmiechem i błyskiem drwiny w oku.
Oxide roześmiała się cicho, potrząsając głową.
— Przestańcie się wygłupiać, chłopcy. Pamiętajcie, że
jedzenie to dar, nie łup.
— O, to prawda — wtrącił — Ale czasem mam wrażenie, że ten
dar jest podwójnie smakowity, gdy trzeba na niego trochę zapracować.
Rudzik przeciągnął się leniwie i zamruczał, jakby się
zgadzał. Opalit sięgnął po miskę z bulionem i nalał sobie powoli, spoglądając
na brata.
— A ty jak się czujesz po treningu? Nie za bardzo bolały cię
mięśnie?
— Trochę. Ale wiesz, to dobry ból. Znaczy, boli, ale czuję,
że coś się zmienia. Choć czasem mam wrażenie, że mój łeb jest cięższy niż
reszta ciała.
— To chyba normalne, jak się ma głowę pełną myśli —
zażartował młodszy, ale jego uśmiech prędko zbladł.
— Mówicie o sile, ale nie znacie prawdziwego świata —
wtrącił Aiden. — Bez siły nie przetrwacie. To jest część życia, nie można jej
unikać.
Opal spojrzał na ojca z mieszanką frustracji i smutku. Ten
tylko zmarszczył brwi. Chwila ciszy, przerywana była teraz jedynie mlaskaniem i
cichym chrupaniem.
— Muszę wam coś powiedzieć... — zaczął cicho. — Nadal nie
czuję się dobrze z przemocą. Trening, polowania, walka, krew i ból… to mnie
męczy. Nie chcę być tym, który rani innych bez powodu.
Saturn uniósł brew, ale milczał, zastanawiając się nad
słowami brata. Oxide uśmiechnęła się z czułością.
— To zrozumiałe, każdy ma w sobie inne miejsce, z którego
czerpie siłę.
— Wydaje mi się, że poruszaliśmy już ten temat kilkukrotnie.
— postawa Aidena była teraz sztywna i pełna surowości. Spojrzał na Opalita z
nieukrywaną dezaprobatą. — Synu, nie bądź naiwny — kontynuował twardo. — W tym
świecie przemoc jest czasem jedynym językiem, który rozumie wróg. Jeśli nie
nauczysz się walczyć, inni cię zniszczą. To prawda, której nie można zmieniać.
Saturn spojrzał na ojca z mieszaniną szacunku i niepokoju.
Potem jego oczy zatrzymały się na bracie.
— Może Opal ma rację — powiedział powoli. — Nie wszystko
musi być walką. Możemy szukać innych dróg.
Aiden prychnął, a jego twarz zacięła się w twardym wyrazie.
— Ty też jesteś jeszcze młody i naiwny, Saturn. Nauczysz się
z czasem, że świat nie jest sprawiedliwy. Słabość przynosi śmierć.
Opalit wstał powoli, napinając mięśnie, a w jego oczach
błysnęła iskra buntu.
— Może nie powinniśmy iść tą samą ścieżką.
Jaskinia napełniła się napięciem. Oxide podniosła się
prędko.
— Na dzisiaj wystarczy. — powiedziała stanowczo, ale nadal spokojnie.
— W tej jaskini jest miejsce na różne drogi, ale nie na kłótnie.
Cisza rozlała się po pomieszczeniu. Saturn skierował wzrok
na Opalita, a ojciec milczał, ale widać było, że słowa syna zaczęły do niego
docierać. Napięcie niezmiennie wisiało w powietrzu, gdy rozmowa powoli
przycichła. Starszy wpatrywał się w swój talerz, a Aiden zajął miejsce
obserwatora. Wtem, jakby nie mogąc powstrzymać się od ostatniej uwagi, rzucił
pod nosem:
— Taka miękkość w tym świecie to prosta droga do upadku.
Młodszy podniósł wzrok, a jego oczy błysnęły determinacją.
— Może, ale wolę marzyć niż stać się kimś, kto traci siebie
przez złość.
Wadera uderzyła łapą w stół, przerywając narastającą wymianę
zdań.
— Wystarczy! Opalit, jeśli potrzebujesz, wyjdź na zewnątrz,
rozchodzić emocje.
Ten tylko skinął głową i cicho wstał, wychodząc z jaskini na
chłodne powietrze. Na zewnątrz leniwie zapadał zmierzch, a wokół pachniało
letnim wieczorem. Łapy niosły go przed siebie, a on oddychał głęboko,
pozwalając, by napięcie opadało z każdym następnym krokiem. W środku jaskini
natomiast nastała długa, ciężka cisza.
Oxide nie ruszyła się od stołu, ale jej ramiona
zesztywniały, jakby ktoś nagle położył na nich cały ciężar rodziny. Przez
chwilę tylko patrzyła w palenisko, w resztki popiołu i tańczących iskier, po czym
westchnęła ciężko i zaskakująco szorstko rzuciła:
— Kurwa mać. Naprawdę nie potraficie wytrzymać jednego
wieczoru bez tego?
Jej głos był zmęczony, ale twardy jak kamień.
— Saturn, ty siedź cicho, bo jeszcze słowem nie oberwałeś, a
masz minę, jakbyś zaraz miał wstać i wyjść za bratem. Aiden...
Zwróciła się do swojego partnera wolniej, z większym
naciskiem.
— Ty naprawdę musisz się z nim siłować przy każdym
cholerstwie? On nie jest tobą. I z całym szacunkiem, dobrze, że nie jest.
Szarowłosy prychnął cicho, ale nie podniósł głowy. Wiedział,
że to nie czas na riposty.
— On nie jest słaby. — kontynuowała. — Po prostu ma inną
siłę. I gdybyś choć raz, kurwa, przestał patrzeć na świat jak na pole bitwy,
może byś to zauważył. Ile można tłuc ten temat?
Zapanowała kolejna cisza, ale tym razem Saturn poczuł, że to
nie jest ta sama duszna cisza sprzed chwili. Oxide wstała powoli i zaczęła
zbierać naczynia, nie czekając na pomoc.
— Mam już dość tej gry w „czyj gniew jest głośniejszy”.
Jestem zmęczona, chłopcy. Tu ma być dom, nie jebana arena. Popierdoli mnie
zaraz.
Odeszła w głąb jaskini, zostawiając przy stole dwóch
zaskoczonych, zamyślonych samców.
Opalit zatrzymał się na moment, wciągając głęboko zapach
wilgoci i letnich kwiatów. Powietrze pachniało świeżo, jakby świat właśnie się
obudził — chociaż wieczór powoli zbliżał się ku zmierzchowi. Przez chwilę
pozwolił sobie na oddech wolności od rodzinnych konfliktów, które zdawały się
ciążyć mu na barkach, jak kamienie zawieszone na sznurach myśli. Zamknął oczy,
cicho, jakby bał się spłoszyć ten jeden moment spokoju, i wyobraził sobie, jak
wiatr łagodnie kołysze liście drzew. Jakby szeptały mu, że wszystko będzie
dobrze. Jakby ktoś go rozumiał — nawet jeśli nie używał słów.
Nagle z zarośli przed nim z głośnym szelestem wypadł
postawny, kremowy wilczur, z roztrzepanym futrem, błyskiem w oczach i
nieposkromionym entuzjazmem. Niósł się na swoich łapach jak burza o zapachu
miodu i śmiechu.
— Opal! — zawołał, podskakując jak szczeniak i machając
ogonem, który niemal omiatał liście. — Na duchy drzew, jak długośmy się nie
widzieli! Myślałem, że cię wessała jaskinia!
Basior zamrugał z zaskoczenia, a potem rozciągnął pysk w
nieśmiałym, ale prawdziwym uśmiechu. Serce zabiło mu szybciej - jakby ktoś obudził
je z półsnu.
— Hej, Yolotl… — powiedział cicho, podchodząc bliżej. — U
nas… wiesz, jak to bywa. Trochę spięć, trochę starych kłopotów. Ale żyjemy.
— Żyjecie, to już coś. — parsknął i nagle rozprostował łapy,
po czym przewrócił się teatralnie na grzbiet, prezentując brzuch i łapy jak do
jakiegoś absurdalnego tańca. — A ty dalej taki poważny! Przysięgam, stary,
gdyby nie twoje miny, to nikt by nie wiedział, że masz serce z mięsa, a nie z
zimnego kamienia.
Opalit przewrócił oczami, ale jego uśmiech tylko się
pogłębił.
— Pamiętasz, jak kiedyś próbowaliśmy śpiewać przy ognisku, a
wyszło z tego jakieś potworne miauczenie?
— O bogowie, tak! — Yolotl aż uderzył łapą o ziemię. — A ty
byłeś jedynym, który miał czelność powiedzieć, że brzmi to „interesująco”. A
potem Jałonka pisnęła i uciekła, bo myślała, że coś się tam rodziło... albo
umierało.
Zielonooki zachichotał cicho, po czym spojrzał na niego
dłużej. Ten sam śmiech. Ten sam ciepły chaos, który pamiętał z dzieciństwa.
Jakby świat wokół niego zawsze był mniej groźny.
— A teraz? — zapytał wilczur, prostując się powoli i
siadając obok. Ich łapy prawie się stykały. — Co u ciebie tak naprawdę?
Polowania, treningi, wzdychanie do księżyca?
Opalit zawahał się, a potem wzruszył ramionami.
— Treningi jak treningi. Codzienna szarpanina. Polowania…
nie czuję już w nich żadnej satysfakcji. Mam wrażenie, że wszystko kręci się
wokół walki. I że jeśli się z tego wymiksuję, to mnie zostawią w tyle. Czasem
myślę, że… to nie dla mnie.
Yolotl spojrzał na niego uważnie. Jego wesołość na moment
przygasła, ale tylko po to, by zrobić miejsce dla szczerego zrozumienia.
— Wiesz, ja też czasem mam dość. Nie mówię nikomu, ale…
jestem zmęczony udawaniem, że siła to tylko mięśnie. Ty masz inny rodzaj siły,
Opal. Cichy. Niewygodny dla tych, co nie potrafią milczeć. Ale prawdziwy.
Poczuł, jak ciepło rozlewa mu się po klatce piersiowej. Te
słowa trafiły prosto w miejsce, które ostatnio było tylko zimne i spięte.
Spojrzał na żółtookiego i przez moment nie widział wilka, którego znał z
dzieciństwa tylko kogoś, kto jakimś cudem widzi go całego.
— Dzięki — powiedział cicho.
Ten uśmiechnął się szeroko, jakby nigdy nie przestawał.
— No dobra, zanim zrobi się z tego wieczór wielkich uczuć… —
szturchnął go łapą. — Pamiętasz jeszcze, jak się ścigałeś? Czy zrobiłeś się
zbyt filozoficzny, żeby biegać?
— Zależy. — Opalit uniósł brew z lekkim, odważnym
uśmieszkiem. — Masz na myśli bieganie, czy próby bycia szybszym ode mnie?
— Ohoho! Takiego cię lubię!
I zanim młodszy się zorientował, Yolotl już zerwał się na
cztery łapy i pobiegł przed siebie, wołając przez ramię:
— Przegrany przynosi jutro dzikie jabłka!
Na początku po prostu stał. Patrzył, jak wilczek znika wśród
wysokich traw, jego ogon tańczył w powietrzu, jakby rzucał mu wyzwanie, jakby
zapraszał. Serce zabiło mu szybciej - nie z powodu biegu. Powietrze pachniało
teraz bardziej intensywnie czymś świeżym i nieuchwytnym. Jak początek czegoś,
co mogło się narodzić tylko wtedy, gdy świat cichnie, a dusza zaczyna mówić
własnym językiem. W końcu ruszył. Najpierw powoli, potem coraz szybciej, aż
poczuł jak mięśnie rozciągają się znajomo, a ziemia dudni pod łapami. Yolotl był
tuż przed nim, śmiał się, zerkając przez ramię, prowokując spojrzeniem, które
mówiło: Złap mnie, jeśli potrafisz.
I wtedy, po raz pierwszy od dawna, Opalit nie myślał o
obowiązkach, nie czuł ciężaru oczekiwań. Czuł wiatr na pysku i słodycz biegu.
Czuł się lekki.
W pewnym momencie tamten zatrzymał się nagle, skręcając w
bok i zatrzymując się przy starym, przewróconym pniu porośniętym mchem. Młodszy
nie zdążył wyhamować - zderzył się z nim bokiem, aż obaj upadli razem w miękką
trawę, śmiejąc się. Yolotl leżał na plecach, dysząc cicho, a jego jasne futro
mieniło się w blasku późnego wieczoru, jak śmietanka posypana srebrnym pyłem.
Szarowłosy leżał tuż obok, czując ciepło jego boku, widząc jak jego klatka
piersiowa unosi się w rytmie oddechu. I wtedy wszystko zwolniło.
— Jesteś piękny. — przemknęło mu przez myśl. Nigdy
nie powiedziałby tego na głos, jeszcze nie, ale nie mógł przestać patrzeć. W
tym świetle wyglądał jak coś z opowieści matki - duch lasu, żywioł
nieokiełznany, niesiony radością.
Starszy odwrócił głowę i spojrzał mu prosto w oczy. Jego
uśmiech złagodniał, zrobił się bardziej cichy, jakby też poczuł, że coś się
zmienia.
— Hej… — powiedział ciszej, niemal szeptem. — Fajnie cię
znowu widzieć, wiesz?
Opalit skinął głową. Słowa zniknęły mu z języka, ale serce
biło, jakby próbowało powiedzieć wszystko naraz. Ich łapy leżały blisko. Nie
dotykały się, ale wystarczyło przesunąć o jeden... może dwa centymetry... Wiatr
zadrżał wśród liści. Noc zaczynała pachnieć bardziej - jak coś tajemniczego i
obiecującego. Ale czy aby na pewno oboje czuli to samo?
C.D.N