wtorek, 9 grudnia 2025

Od Delty - "Na Dobre dni i Spokojne noce - Epidemia" cz. 10

 

Delta spojrzał na swoje łapy i odetchnął głęboko. Jego wzrok powoli przeniósł się na Talię, która mieszała następną papkę potrzebną do opanowania tego… zamieszania. Delta doskonale wiedział co się stanie, w momencie kiedy Almette otworzyła pysk. Ta parszywa choroba rozprzestrzeniała się jak ogień po letnim lesie. Suchym, ciepłym i łatwym do spalenia.

Almette była pierwszym wilkiem, który zachorował. I Delta podniósł alarm bardzo szybko potem. „Trzymać się z dala od siebie. Badać się regularnie i z pierwszym objawem zjawić się u medyka. Każdym, nie ważne jak małym.”

Niewiele wilków na początku się go słuchało. No. Teraz spora część z nich miała za swoje!

Potem był Ry. Staruszek zjawił się z problemami z połykaniem i co? I chory. Od razu na legowisko. Delta już wiedział doskonale że chorych będzie dużo, więc normalna sala przyjęć stała się nową izolatką, a izolatka normalną salą przyjęć. Lepiej oddzielić tych, którzy nie chorują, od tych, którzy są chorzy niż odwrotnie. Zwłaszcza przy tak agresywnej chorobie. Agresywnej w zarażaniu oczywiście.

Potem Xochi przytupał z Yolotlem. Oba wilki od razu wylądowały na izolatce, bo już na gardle było widać nalot. Delta był niezwykle zirytowany faktem, że wszystkie badania zaczynał w progu jaskini zaglądając innym do gardeł.

Potem pojawił się Mika, Moss, Laponia i Janka. Wkrótce po nich Myszka, Oxide, Rana i Kamael. Wilków robiło się coraz więcej, a miejsca nie przybywało. Talia była za to bardzo dzielna. Pomimo że dalej była szczeniakiem, i że Delta zabronił jej się zbliżać, działała dzielnie mieszając leki.

Ostatnim wilkiem w pierwszej fali była Voqqunzie. Świeża wilczyca w watasze, a już posmakowała niedoli choroby.

 

Spokój i cisza nie towarzyszyły Delcie od dawien dawna. Cisza? Co to? – mógłby się wszystkich pytać, bo pomimo trudności z mówieniem, wszyscy ciągle mówili. I ktoś chciał kogoś ciągle odwiedzać Czy słowa : BARDZO ZARAŹLIWA, omijały komórki mózgowe wszystkich wilków? Najwidoczniej. Ta wataha nie świeciła nigdy inteligencją, ale Delta nie przypuszczał, że aż tak.

Na jego szczęście i nieszczęście, miejsca trochę się zrobiło w dwa tygodnie po rozpoczęciu. Voqqunzie wyszła zdrowa z jaskini jako pierwsza. Potem wyszedł Yolotl, ale martwy. Prosto do grobu. No cóż. Szczeniakowi się nie poszczęściło. Delta nie miał za bardzo czasu o tym myśleć, bo Kamael dostał zawału w międzyczasie. Kto by pomyślał, że tego wilka zgarnie serce, nie duchota jakiej doświadczał. Chociaż to pewnie się jakoś mogło do tego przyczynić.

Xochi i Mika przeżyli. Trochę poturbowani i słabi, ale zdrowi, zostali wygonienie do wypoczynku w swojej własnej jaskini. Oxide i Rana były następne. No i dobrze, ich rodziny przestaną go gnębić! Chociaż Myszka pozostawała chora, więc co do tego Delta nie był pewien.

Janka, Moss i Ry wyzdrowieli następni. Ry wydawało się że wykorkuje, jednak śmierć zdawała się darować mu tym razem życie pozwolić mu jeszcze pohasać. Chociaż jakie to życie bez swojej miłości, samotnie w jaskini, z bólem stawów na starość.

Almette dalej leżała chora i słaba. Staruszce nie wiodło się dobrze. I dobrze nie powiodło się także Laponii, która zaraz także szła do grobu. Jej rodzina chciała pogrzebać ją sama, jednak Delta tylko spojrzał na nich jak na idiotów. Jej ciał najpierw spędziło trochę czasu w śniegu, jak każde inne ciało chorego. Nie ma bata, że Delta najpierw nie wymorduje bakterii, które na nim są. Jeszcze następnej epidemii tego świństwa mu brakuje!

I ledwo miejsce się znalazło, a już następne osoby wlewały się do środka.

– Eh… Talia… Czeka nas tu przeprawa przez mękę.–
–Czemu przez mękę? Przecież… to tylko mała epidemia.–
–Nie ta epidemia jest tą męką, a ci którzy są zdrowi ,a zdaje się że zdrowi nie chcą na długo pozostać…–

 

<CDN>

poniedziałek, 8 grudnia 2025

Od Domino cz.3

W buroszarych oczach psa odbiło się jej własne spojrzenie. Przerażenie sytuacją, w którą zostało się wbrew woli wplątanym, bez szczęśliwego zakończenia na horyzoncie. Zrobiła kilka niepewnych kroków w stronę kundla, nieprzerwanie patrząc mu się błagalnie w ślepia. Pies ostatecznie ustąpił i ucichł, ale jego ciało próbowało wcisnąć się spowrotem do budy, dużo dla niego za małej. Domino spostrzegła skutą na lód wodę w potłuczonej misce i ani kawałka jedzenia, nawet kości nie walały się nigdzie w pobliżu. Jeszcze raz omiotła wzrokiem nieznajomego i serce jej zadrżało. 


Minęło kilka chwil, gdy tak w milczeniu przewiercali się spojrzeniem, aż ciężar niepewności opadł i dławiąca cisza zaczęła stawać się spokojną, a potem nawet całkiem nudną. Pies, zrozumiawszy, że wilk nic nie zrobi, położył się na klepisku. Wilk, ku jego zaskoczeniu, zrobił to samo. I trwali tak, wsłuchani w świszczący zimowy wiatr śpiewający w kominach, aż jeden z nich nie przymknął powiek, zupełnie wyczerpany głodem i zimnem. 
Psa zbudził dopiero okropny trzask łamanych desek. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, czy tylko zorientowałem się, że na końcu jego łańcucha zwisa pojedyncza spróchniała deseczka, a buda leży rozrzucona po śniegu w drzazgach. Biały wilk, teraz za jego plecami, patrzył na niego z triumfem. 
Tymczasem łomot pękającego drewna wzbudził niemałą wrzawę tam na górze. Dobiegły ich zagłuszające się nawzajem krzyki wściekłości jakiegoś starszego mężczyzny. Domino pogoniła psa przodem w kierunku bramy. Drzwi do zaplecza sklepu otworzyły się z piskiem, na błękitnoszary śnieg padł oślepiający prostokąt ognia.
- A co do..-Stary, siwiejący, lekko otyły chłop wypadł na podwórze.- Ty mały pchlarzu! CHO NO TU!
Mógł tylko patrzeć, jak dwa niewyraźnie kształty znikają za winklem sklepiku.
Wybiegli na drogę, ślizgając się na lodzie. Pies rozglądał się w panice, rozumiejąc co się dzieje, uciekając przed hałasem, przed krzykiem i przed swoim rozwścieczonym panem. Nie pamiętał jak długo tkwił zamknięty na podwórku, wiedział jedynie, że zupełnie nie wie gdzie teraz jest. Nie znał świata poza swoją spleśniałą budą. Zobaczył jasny kształt, który przemknął mu nad głową w kierunku rzeki. Instynktownie obrał sobie to za cel, nie potrafiąc uspokoić paniki.
Tymczasem daleko za nimi stary wąsacz poprawił pomięty, oblany piwem frak, opinający jego śmierdzące od potu ciało i pomamrotał coś pod bulwiastym nosem.  Zdjął wełnianą, czerwoną czapkę i wygrzebał z niej kilka dzwoniących przedmiotów. Z pleców zdjął metalową lufę.
Wzbiła się na nocnym niebie, nie pamiętając niestety, jak jej białe futro potrafi lśnić w świetle księżyca. Przeleciała ponad wodą, pas drzew jarzył się niewyraźnie w ciemności. Skupiła się tylko na tej ciemnej wstędze na horyzoncie, ich ratunku i wybawieniu.
Huk.
Skrzydło Domino przyozdobiła karminowa wyrwa. Zaczęła pikować w dół.

Uciekinier dobiegł za linię lasu, cały zdyszany i wyczerpany gonitwą. Odwrócił się, licząc, że zobaczy jeszcze raz to spojrzenie triumfu na pysku białego wilka. Zobaczył jednak ciemny kształt człapiący po polach. Niosący swoją zdobycz z powrotem do jamy.

C.D.N

niedziela, 7 grudnia 2025

Od Domino cz.2

Domino słusznie przypuszczała, że jej podopieczna zmyśla z tą ciążą. Przepisała jej niezwłoczną wizytę u Frezji. Wadera co prawda młoda była i bez doświadczenia, ale nie powinno zaszkodzić. Na kimś się musi nauczyć przecież. Po pracy próbowała się dopchać do jakiegokolwiek zielarza, który mógł mieć to, co medykowi się wysypało. Mikaela niestety się pochorował...możliwe, że niedługo będzie potrzebować zastępcy, jeśli mu się nie poprawi. (Voqqunzie foreshadowing xd). Nawet gdyby chciał jej pomóc, nie mógł, jego zapasy też świeciły pustkami. 
- Dziwne, byłem pewien, że były jeszcze..- Złapała go fala duszącego kaszlu- Że miałem jeszcze z dwa korzenie.
- Zima nas nie oszczędza.- Domino próbowała przenieść jego uwagę na co innego, żeby nie czuł tak rozczarowania w jej głosie.
- Nie oszczędza.- Podniósł coś z dołka z ziemi, w którym trzymał swoje rośliny korzenne.-Dziwne.
Wadera zerknęła szybko na to, co trzymał. Kilka brązowych włosków wypłowiałego futra.
***
Las spowiła ponura, szarość zimowego popołudnia. Słońce zaszło szybko, jakby chciało uciec od przeszywającego kości chłodu i szybko wygrzać się gdzieś, pod ziemią, za linią horyzontu. Bezlistne sylwetki drzew stroiły bladoszare, mgliste niebo, chmury przysłaniały blask księżyca, nic na ziemi nie rzucało cienia. 
- Wioski, oczywiście, że z wioski.- Kopnęła przydrożny kamień prosto w kupkę brudnego śniegu. 
Widziała oczyma wyobraźni to oceniające spojrzenie, wspomnienia nie mogły opuścić jej myśli, ciągle biła się z poczuciem, że mogła to zrobić lepiej, gdyby tylko wiedziała, jak to wszystko się potoczy. Nic by jej tak nie uszczęśliwiło, jak możliwość cofnięcia się do poranka jeszcze raz. Niestety, mogła tylko pomarzyć o takich czarach, więc swoją drażniącą i uwierającą w tyle głowy sprawę musiała rozwiązać w bardziej konwencjonalny sposób: pójść po ten głupi imbir. 
I może wtedy przestanie jej być tak okropnie wstyd. 
Szum rzeki doszedł do niej niedługo po zapadnięciu zmroku. Przeszła po rozwalającym się pod łapami, butwiejącym mostku i bezszelestnym krokiem udała się w kierunku uliczki głównej. Na całej wsi stał jeden wyróżniającym się architekturą sklepik, który zamiast solidnej wapnowanej ściany z frontu posiadał ażurowy drewniany podcień, pod którym wystawiano produkty. Światła paliły się tylko na piętrze, co podpowiadało waderze, że właścicielka sklepu mieszka bardzo niedaleko, musiała być naprawdę cicho. Wcisnęła się ciasną bramą na podwórze budynku, na którym stał zardzewiały traktor zaparkowany pod płotem. Głębokie koleiny pełne zamarzniętych kałuż przecinały ziemię na ukos. Przeskoczyła nad wyrwami, jednocześnie bacznie obserwując sylwetki w oknach na piętrze. W tym skupieniu zapomniała zwracać uwagę na to, co ma za plecami. Do jej uszu dobiegło przeciągłe, gardłowe warczenie, podskoczyła jak poparzona. Za nią, w zbitej krzywo i w nieładzie budzie, leżał chudy jak kościotrup, smukły jak fretka pies. U jego szyi zwisał ciężki, pordzewiały łańcuch, dzwoniący ponurą balladę, jak tylko kundel podniósł się z błotnistego klepiska. Krótkie futro na jego grzbiecie stanęło dęba, był o krok od wszczecia alarmu, ale Domino nie potrafiła się zdobyć na poruszenie się choćby o krok, sparaliżowana strachem, instynktownie licząc na to, że bezruch uratuje jej życie.

C.D.N


czwartek, 4 grudnia 2025

Od Domino

Wysokie śniegi przysypały wejście do jaskini medycznej niemalże do połowy. Pomimo pozornej trudności w przechodzeniu, Domino spostrzegła, że ciepło dużo lepiej utrzymuje się, mając jakąkolwiek barierę przed wiatrem. Izba przyjęć była o wiele przyjemniejsza do przesiadywania niż samotna pusta jaskinia, z której wyprowadziły się już wszystkie jej dzieci, więc żeby nie popaść w zimowe przygnębienie zbyt głęboko, lubiła przychodzić tu, nawet jeśli z byle powodu. 
Otrzepała się na wejściu z drobinek lodu, westchnęła z ulgą.
- Ale nam się ładna zima trafiła tego roku. 
- Och, co? A, tak, ładnie.- Delta prawie oderwał się od przeglądania zapasów leków.
Był dzisiaj w wyjątkowo dziwnym humorze. Co prawda, zawsze był lekko oderwany od rzeczywistości i gdyby mógł to nie jadłby i nie pił, byle tylko zostawić sobie nieco więcej miejsca na pracę, ale dzisiaj czuć było nienazwane, ale drażniące jego skórę napięcie, które stroszyło mu futro na karku. 
- Dopiero ranek, a ty już wyglądasz, jakbyś przepracował dwa dni bez odpoczynku.- Westchnęła położna.
Delta posłał jej tylko przelotne, lekko żartobliwe spojrzenie, jakby wcale się tak bardzo nie pomyliła w przypuszczeniach, co podskórnie ją zirytowało.
“Temu to tylko kroplówkę podłączyć”- pomyślała. Zabawy z igłami to jednak nie jej konik.
-Myślałem, że masz wolne dzisiaj.- Mruknął, w tym czasie przesypał jakiś proszek z jednego słoiczka do glinianej miseczki. Miseczki autorstwa Domino oczywiście.- Nikt nie jest u nas w ciąży.
- To cię zaskoczę.- Podeszła bliżej, zaglądając mu przez ramię.- Brzoza od jesieni zarzeka się, że jest. Nie wiem z kim, nie chce mi zdradzić, ale ma symptomy.
-Symptomy? Tak jak 3 ostatnie razy…?
- M-może...ale zrozum, Brzoza bardzo chce zostać matką. Nie jej wina, że czasami nadinterpretuje pewne rzeczy, jeśli tak bardzo tego oczekuje.- Cmoknęła zmartwiona.- Ale tak. Jeśli tym razem też się pomyliła, będę musiała szepnąć słówko o wizytę do psychologa. 
Basior westchnął, jakby zgadzając się z koleżanką z pracy. Chwila ciszy pozwoliła jej przeczytać pożółkłe papiery w nieładzie porzucone na jesionowym blacie. 
-Nalotnik gardła…? -Wyrecytowała zbita z tropu.
Basior szybko położył łapy na notatkach, chciwie ich strzegąc, a flakon z zielonkawym płynem upadł potrącony bokiem do miski.
-Oj, ahh!.- W panice próbował uratować recepturę. - Świetnie…kto teraz będzie potrzebował proszek na wymioty w maści na odleżyny. 
- Coś się tak rzuciłeś na te kartki no, ajj.- Próbowała też jakoś pomóc.- Nie było potrzeby tak reagować.
- Nie było potrzeby czytać prywatnych notatek.- Parsknął medyk, trąc łapą o skroń.- Stoisz za blisko.
Waderę odtrąciła nieuprzejmość przyjaciela, zwykle się tak nie zachowywał. Szkoda było leków, fakt, ale niesprawiedliwie przecież było się na niej tak wyżywać.
- Dobrze, przepraszam.- Pokręciła głową, nie chcąc dolewać oliwy do i tak piekącego ją ognia.-  Ale nie ma tego złego, na pewno masz zapasy na zimę. Zawsze masz.
- Tego proszku? A widziałaś, żeby imbir u nas rósł? 
-Delta..- Syknęła na niego trochę za głośno, wzbudziła zainteresowanie wszystkich pacjentów w leżakowni. Szybko ściszyła głos, zażenowana.- Więc skąd ty masz ten imbir?
Basior posłał jej kolejne spojrzenie, jakby niedowierzając jej zdolnościom dedukcyjnym.
-Z wioski. Mają tam taki sklepik spożywczy. - Czuła, że miał coś na języku dużo bardziej ciętego, ale powstrzymał się, widocznie zmęczony. 
Spojrzenie wilczycy przeleciało ponad zimowy krajobraz zaśnieżonych sosen prosto na szare kłęby dymu unoszące się z odległych o kilka kilometrów kominów. 
Obiecała sobie, że pójdzie tam po wizycie Brzozy. I po tym jak nakarmi siłą tego markotnego fuflona. 

CDN