niedziela, 30 listopada 2025
Podsumowanie listopada!
Od Dalii - "Pijany na koniec miesiąca" cz. 13
Za ciemnych, ciemnych nocy,
Na polach, po północy,
Za porannego wrzasku,
W lesie o słonecznym brzasku,
Ciało jedno w ziemi drgało,
Pośród śniegu sobie spało.
Pióra we wszelkie strony,
Odstawały w wielkie piony,
Oczka uchylone słabo
"Niech cię słońce, stara babo."
Zebrać musiał siebie cały
A to przecież trud niemały!
Pijak marny w niedoborze
Wody, chęci, "Niech cię boże,
Niech cię za kac przeklną słoje,
Dajże żyć mi życie moje"
Mruknął do się Kaj zaspany,
wyglądajac jak bałwany.
Śnieg otrzepał z piórek swych,
Pozbywając myśli złych,
Ruszył dalej gdzie go nogi,
Ponieść mogły w znane drogi.
Co by mógł się napić wiele
Zapić smutki w swoim ciele.
I tak w baru wstąpił progi,
Zakłucając spokój błogi.
Barman wzrok mu rzucił wrogi.
Ktoś go popchnął po podłogi.
I już zaraz wilcze słowa,
Zabawiały go od nowa.
Posadzili go przy barze,
Dali mu dwa drinki w parze,
Powiedzili "Pij do dna.
co byś dziś nie płacił cła"
"Ja zpałacę, pijże," pił.
"Bo inaczej będę bił."
I pod presją w środku dnia
Kaj upity był jak pchła,
Czkał, potykał się o szczudła
Picie, jego łaski źródła.
I tak znowu w śniegu dziób
Jakby jakiś marny drób.
I była też Miodełka
Piękna jak miotełka
I głos Mezularii
Bardzo dobrej partii
I obie stały nad nim, całkiem zawiedzione
I jego zachowaniem pióra najerzone
I potem opowiedzą, wszystko jak należy
Misungowi oraz Eilertowi, królowi talerzy
Jak to Kaj pijany w cztery świata strony
Mówił do nich "Kawko, jestem napalony."
Oh Kaj drogi nasz pijaku,
pijże więcej, stary ptaku.
Pijże miesiąc, a wątroba?
Niech nie tyka jej choroba.
<CDN>
Od Delty - "Na Dobre dni i Spokojne noce - Epidemia" cz. 9
Noc i dzień. Jak dwie twarze tej samej monety. Jak dwa pióra na tym samym pawiu. Jak dwie chmury na rozległym niebie. Jak zachód i wschód. Północ, południe.
Dalia… jej głos zawsze roznosił się wrzaskiem po lesie.
Talia jedynie przechylała głowę na bok, jej oczy pełne ciekawości.
Dalia biegała całe dnie po polach i łąkach, jej łapy znajdując
kamienie i polując na ryby.
Talia chodziła za ogonem Delty i wygrzebywała z ziemi korzenie, zbierała zioła
i uczyła się medycyny.
Dalia ćwiczyła walkę, agresja w jej sercu i jej nerwowość
wykorzystane w biegu i skoku.
Talia ćwiczyła mieszanie leków, jej spokój i nieśmiałość znikając w kubkach
kremów.
Łapy Dalii były pewne w walce. Łapy Dali były silne i dobrze
zbudowane, ciągle w biegu, ciągle w ruchu.
Łapy Talii były pewne w swojej własnej racji. Łapy Talii były delikatne, miękkie
od ziół, ciągle w ruchu, ciągle w mowie.
Talia była jak ten księżyc. Jak noc. Spokojna i cicha,
mówiąca tylko śpiewem ptaków, kiedy wszystko wokół milczało.
Dalia była jak to słońce. Jak dzień. Głośna i porywista. Ciepła, ale energiczna,
w biegu i pośpiechu, jak słońce po niebie.
I Delta stał i patrzył na nie obie i kwestionował, kto mu pozwolił na stare lata zająć się dwoma szczeniakami… Kto? Delta był zmęczony. Czy to już wiek czy to znowu fakt, że jego dni wypełnione były pytaniami o życie i świat. Może to był Agrest, który magicznie odmłodził się w oczach, ale nadal ubolewał na swoje własne serce. Może to było jego własne serce pragnące pożegnać się z tym światem, ale jednocześnie nie zgadzające się z nadchodzącym losem.
Jaskinia medyczna pachniała ziołami i śmiercią. Czyli tym co zawsze, tym co zwykle. Kto by pomyślał, że w ciągu jednego dnia coś mogłoby się zmienić. A jednak coś się zmieniło. Jaskinia była … pusta. Jesień i zima traktowały wszystkich jak swoje drobne dzieci, delikatne listki na wietrze, które nie zasługiwały na ciężkie traktowanie.
Delta rzadko kiedy miał szansę na wolną chwilę, ale teraz? Dzisiaj? Kiedy jaskinia stała pusta, Talia przysypiała na posłaniu obok stołu z ziołami. Delta mógł odetchnąć i zostawić w jej prawie dorosłych łapach jaskinię na chwilę. Mógł… pójść na spacer.
Skorzystał z tego. Pozostawił jaskinię za sobą i odwiedził miejsce tak bliskie jego sercu, a którym dawno nie był. Delta przysiadł na kamieniu, wielkie, gołe drzewa wznoszące się do nieba. Ich gałęzie patrzyły na niego ze zniecierpliwieniem, ale Delta nie zwracał na nie uwagi. Gerania zjawiła się niedługo potem.
By do środka chat
Nie miał wstępu nikt
–Wolny dzień? – jej głos był echem w głowie Delty. Medyk nie spojrzał na nią, jego wzrok był skupiony na niebieskim niebie o wyjątkowo omdlałym kolorze.
–Wolny czy nie. Spokojny. – odparł. Jego własny głos rozniósł się po lesie jakby coś go nagłaśniało. Ten lasek zawsze tworzył sobie iluzje, straszne czy słodkie, zawsze były, jak ten cień wiszący nad szyją jak gilotyna.
– Spokojny… Nie długo…– Gerania uśmiechnęła się, jej oczy smutne. Delta nie spoglądał w jej kierunku. Dobrze wiedział co oznacza taka cisza. Kiedy się pojawiała… za każdym razem kiedy się pojawiała…
– Trzeba korzystać, póki mogę. – Delta przyznał. Niewiele dłużej spędzał czas z dawną znajomą. Coś popędzało go powrotem do domu, do jaskini medycznej. I kiedy zjawił się w progu przywitała go zmieszana Talia i Almette na trawiastym łóżku. Mech i słoma uginały się pod jej potężnym, ale starzejącym się ciałem. Wadera uśmiechnęła się, jej oczy nieco zamglone bólem. Delta przyjrzał się jej lepiej… Znał chorobę, która ją zaatakowała…
–Talia.. Wyjmij kartkę… Mamy problem! – Delta zmarszczył nos i spojrzał na Almette ponownie. Wadera spoglądała na niego wielkimi oczętami, zmartwiona jego słowami.
–Jaki problem? – Jej głos był zardzewiały i wychodził z trudnością, ale nikt jej nie odpowiedział. Delta zniknął z Talią w kąciku medycznym, pozostawiając Almette z jej własnymi myślami.
<CDN!>
piątek, 28 listopada 2025
Od Xiva CD. Yrsy – "Ostatnia z Wilczej Paszczy" cz.20
》* 。• ˚ ˚˛ * 。° 。 •˚《
Głos Yrsy wydawał się odległy, ledwo dotarł do uszu Xiva, ale wilczę nie miało wątpliwości, że usłyszało swoją boginię. Informacja ta była słodko-gorzka: nie było przynajmniej samo w tym świecie, tylko ze wszystkich wilków Yrsa powinna być tu najmniej. To nie było dla niej miejsce. Ona powinna być w norze i wygodnie spać.
Próbowało ją znaleźć, podążyć za głosem, który no nawoływał. Niewiele to dało, zważając na to, że choć widoczność wcale nie była ograniczona, niczego w tym wymiarze nie dało się dostrzec. Tak jakby horyzont był tylko iluzją, za którą chowa się rzeczywistość. Wilczę postanowiło się odezwać.
– Yrsa? – zawołało z ciężką dozą niepewności w głosie. – Jesteś tutaj?
Cisza, nieprzerwana nawet szuraniem pazurów o ziemię. Coś jakby błysk obecności, wiatr utworzony machnięciem ogona, ale te doznania szybko się rozmyły i Xivo nawet nie było pewne, że w ogóle je zarejestrowało. Równie dobrze mogły być to tylko halucynacje.
– Yrsa? – Wilczę próbowało powtórzyć swój krzyk jeszcze głośniej, choć prędzej jeno głos rozpłynął się niczym krew w wodzie aniżeli poniósł się po najbliższej okolicy.
To bez sensu, pomyślało do siebie. Musiało mi się wydawać, przecież Yrsy by tu nie było! Gdzie ona w takim miejscu… Ale przecież słyszałom jej głos. Czy ona też mnie słyszała? Nawet jeśli… jak się znajdą? Xiv nic nie widziało poza bielą i czaszkami, żadnego śladu innego wilka, żadnych wizji ciemnego futra. Tylko biel, czaszki i pustka gorsza od tej tlącej się w jeno sercu.
Nie no, żart, jeno serce nie było wcale takie puste. W szczególności teraz, gdy wypełniała je miłość do Yrsy.
Znaczy, co-
Xiv potrząsnęło głową, wyrzucając z siebie myśli łamiące czwartą ścianę. Nie potrzebowało w tym momencie załamania nerwowego wynikającego z kryzysu egzystencjalnego.
Rozejrzało się po raz kolejny, jakby miało to cokolwiek zmienić w otoczeniu; tak jak człowiek kilka razy z rzędu zagląda do lodówki, bo a nuż widelec magicznie pojawi się coś nowego. Szczątki nadziei dla atramentowego żywego trupa namówiły go do zawołania ponownie, ostatnia szansa.
– Yrsa!
Wilczę samo nie potrafiło określić, co mu odpowiedziało.
Yrsa?
Od Yrsy - Zima i ten, co ją rozprasza
Zima przyszła cicho.
Nie tak jak ta z jej północy - nie drąc nieba na strzępy, nie szarpiąc świata wściekłym wichrem. Przyszła miękko. Śnieg spadał lekkimi płatkami, tańcząc nad ziemią Watahy Srebrnego Chabra jak drobne, białe ćmy. Las oddychał równo. W jaskiniach tliło się ciepło, młode wilki drzemały, starszyzna mruczała coś półprzytomnie przez sen.
Wokół panował spokój, jakiego Yrsa wciąż nie potrafiła przyjąć. Zbyt wiele zim w jej życiu wyglądało inaczej.
Szła powoli, zostawiając za sobą ślady, które znikały po chwili, zasypywane świeżym puchem. Nie bała się zgubić, znała już te lasy, wiedziała, gdzie prowadzą ścieżki, gdzie strumień zamarza cienką warstwą lodu. Ale mimo tej znajomości czuła się jak ktoś, kto przychodzi z innego świata i jeszcze nie zdążył nauczyć się nowego języka zimy.
Ta tutaj była łaskawa.
A ona pamiętała tylko te, które nie były.
Północne zimy nie miały miękkości. Były ciężkie, ostre, nieokiełznane. Tam śnieg nie sypał - on ciął po oczach. Tam mróz nie szczypał - zapadał się w ciało aż do kości. Tam wiatr nie śpiewał - wył jak coś, co chce wilka połknąć. Tam nikt nie mógł pozwolić sobie na zawahanie, bo zawahanie kosztowało czyjeś życie.
Yrsa zatrzymała się na wzgórzu i spojrzała przed siebie. Świat był biały, ale nie w ten sposób, który znała. Tutaj biel nie była groźbą. Była spokojem.
— To nie moja zima… — wyszeptała sama do siebie.
A jednak ciało pamiętało tamtą, bardziej niż chciała. Każdy jej oddech był jak przypomnienie. Każdy dźwięk gałęzi pękającej pod ciężarem śniegu brzmiał jak echo dawnych krzyków. Im dłużej wędrowała, tym wyraźniej wracały obrazy, które zwykle udawało jej się zasypać codziennością.
Widziałą ojca, jak stąpał przede nią po śniegu, zostawiając głębokie ślady.
Matkę, która tuliła ją, kiedy mróz był zbyt silny, by zasnąć.
Rodzeństwo, które śmiało się nawet wtedy, gdy ich łapy zgrabiały od zimna.
I widok, którego żaden czas nie potrafił przytłumić - biel przesiąknięta czerwienią.
Zimowy wiatr musnął jej policzek. Zamarła na chwilę, bo przypomniał jej tamten, ostry i surowy. Ale to nie był tamten wiatr. Ten niósł zapach sosny, mokrego mchu i dalekiej rzeki.
A mimo to w środku poczuła znajomy ucisk.
Zima, choć inna, wciąż ją bolała.
Najchętniej przeszłaby przez nią zamkniętymi oczami, tak, by nie musiała czuć ani wspominać. Marzyła, by zima tym razem przeszła szybko, by nie zdążyła zranić. Chciała wiosny, nawet jeśli dopiero się do niej przyzwyczajała. Ciepła, w którym nie trzeba czuwać. Zapachu ziemi, która nie chce nikogo pochłonąć. Światła, pod którym mogłaby zobaczyć siebie i nie odwrócić wzroku.
— Może kiedyś… — mruknęła cicho.
Może kiedyś przestanie bać się, że zima znów coś jej zabierze.
Może kiedyś przestanie bać się siebie.
Jeszcze chwilę milczała, pozwalając, by śnieg siadał na jej grzbiecie. Czuła jego ciężar, ale nie był to ciężar tamtej zimy. Był zwyczajny. Łagodny. Możliwy do zniesienia.
Dopiero gdy poczuła, że jej samotność zaczyna przelewać się poza własne granice, drgnęła.
Ale było już za późno.
Usłyszała krok.
Nie odwróciła się. Wiedziała, kto potrafi chodzić po śniegu tak nieporadnie, że każdy krok brzmi jak pytanie.
— Yrsooooo — jęknął głos, który potrafił być jednocześnie dziecinny i nosić w sobie ciężar czegoś bardzo starego. — Wiedziałaś, że jak się wyjdzie w taką noc, to albo duchy znajdziesz, albo mnie?
Yrsa uniosła powoli wzrok, choć nie na niego. Odetchnęła lekko, jak ktoś, kto spodziewał się, że cisza nie potrwa długo - i miał rację.
— To nie jest noc sprzyjająca spotkaniom — odparła spokojnie, niemal łagodnie, bez cienia ostrości.
— A na co jest noc? — Xiv przysiadło obok niej z naturalnością właściwą tylko jemu. — Bo jak trzeba, mogę zapytać paru duchów, czy pozwolą zrobić z niej dzień. Albo lato. Albo pięć minut wiosny.
— Nie ma takiej potrzeby — powiedziała miękko. — Świat wystarczająco często się zmienia bez naszej ingerencji.
— Szkoda. Jeden duch ostatnio i tak się nudził. Mówił, że może poudawać zachód słońca. Albo świt. Albo… kwitnienie kwiatów.
Jego lekkość była jak ciepło, które topi pierwszą warstwę lodu - nie nachalnie, a po prostu przez samo istnienie.
Przez chwilę milczeli. Xiv nie zagadywało jej natrętnie. Patrzyło na śnieg, jakby czytało w nim historie, które nikt inny nie widział.
— Ty boisz się zimy — stwierdziło nagle, z zaskakującą delikatnością. — Ale nie tej tutaj. Tamtej. Tej, co cię ukształtowała… i nadwyrężyła.
Yrsa nie odpowiedziała od razu.
W przypadku jej milczenia to była odpowiedź.
— Wiesz… — podjęło Xiv cicho. — W zimie jest sekret. Ona nie chce nikogo skrzywdzić. Ona po prostu… nie rozumie. I czasem trzeba jej powiedzieć: „hej, spokojniej”.
— Obawiam się, że mój wpływ na pory roku jest raczej symboliczny — odrzekła łagodnie. — A zima bywa nieustępliwa, nawet wobec najbardziej racjonalnych próśb.
— To ja powiem za ciebie — Xiv rozjaśniło pyskiem w szerokim uśmiechu. — Mam dobre kontakty z tymi, co nie oddychają. Śnieg też kiedyś miał problem z oddychaniem. Pogadaliśmy.
Yrsa parsknęła cicho.
Subtelnie, ale jednak.
Xiv odwróciło łeb w jej stronę - wtedy jego oczy nie były już żartobliwe. Były miękkie, przenikliwe.
— Nie chcę, żebyś przechodziła przez zimy sama — powiedziało. — Nawet jeśli wolisz samotność, mogę iść obok. Dyskretnie. Tak, żebyś mogła udawać, że mnie nie ma.
— To dość nietypowa propozycja — zauważyła z lekką ironią, ale bez złośliwości.
— A ja jestem nietypowy — Xiv wzruszyło ramionami, zadowolone ze stwierdzenia faktu. — I lubię, jak ktoś jeszcze potrafi widzieć świat. Nawet jeśli chwilowo patrzy na niego przez śnieg. Bo w tobie i tak jest wiosna. Gdzieś. Wiem takie rzeczy.
Yrsa spojrzała w bok. Nie uciekająco, raczej jak ktoś, kto rozważa słowa, których się nie spodziewał.
— Lęku nie pozbywa się z dnia na dzień — stwierdziła spokojnie. — Ale być może można nauczyć się go… nie karmić.
— O! To brzmi mądrze. Jak coś, co powinienem sobie zapisać! — Xiv ożywiło się i podskoczyło lekko. — Tylko nie mam czym pisać, i nie mam gdzie, i nie zapamiętam. Ale i tak świetne!
Uśmiechnęła się prawie niedostrzegalnie.
To było więcej, niż zwykle pozwalała.
Śnieg padał dalej, ale nie osiadał jej na karku tak ciężko jak wcześniej. Coś w niej drgnęło. Nie od razu wiosna. Ale zalążek czegoś, co mogłoby kiedyś zakwitnąć.
Xiv podniosło się.
— Chodź — oznajmiło radośnie. — Nie dlatego, że musisz. Dlatego, że ja mogę się przewrócić, a jak się przewrócę, to pociągnę cię za sobą, i chcę mieć świadka.
— Twój sposób rozumowania jest… osobliwy — zauważyła z łagodnym politowaniem.
— Dziękuję! — odparło z dumą.
Ruszyła pierwsza.
A potem on, tuż obok, w swoim niezdarnym rytmie.
Szli przez śnieg.
Xiv poskakiwało, potykało się, łapało płatki pyskiem, a każdy jego odgłos był jak drobne, jasne światełko odbijające się w jej wewnętrznym mroku.
Yrsa patrzyła ukradkiem. Nie raz.
Nie dwa.
Zaczynała rozumieć.
W pewnym momencie Xiv zatrzymało się przed nią, pochylając głowę lekko na bok.
— Wiesz… nie trzeba być twardym jak lód. Lód pęka. Zawsze. — Głos miało cichy, jakby z troską. — Czasem wystarczy pozwolić komuś być obok. Nie żeby cię zmienić. Tylko żebyś nie niosła wszystkiego sama.
Yrsa spojrzała na nie długo, uważnie.
— To niełatwa sztuka — powiedziała spokojnie. — Dopuszczenie kogokolwiek zbyt blisko bywa ryzykowne. Dla obu stron.
— Ryzyko jest fajne! — Xiv rozpromieniło się. — A jakby co, jak się rozpadniesz, to cię pozbieram. Znam się na składaniu… różnych rzeczy.
Powinno zabrzmieć przerażająco.
Ale nie brzmiało.
Raczej… uczciwie.
— Jesteś doprawdy… jedyny w swoim rodzaju — stwierdziła Yrsa.
— Wiem! — zawołało Xiv z entuzjazmem, podskakując. — I lubię to!
Zrobiła coś, czego zwykle sobie odmawiała.
Pozwoliła, by uśmiech uniósł jej kącik pyska odrobinę wyżej.
Zrozumiała wtedy, że może ta zima nie musi być jak wszystkie poprzednie.
Może wcale nie musi przez nią przechodzić samotnie.
Może ta lekka, niewinna radość Xiva - ten jeno świergot, to jeno obce ciepło - jest dokładnie tym, czego przez lata jej brakowało.
Równowaga.
Światło obok cienia.
Ciepło obok mrozu.
Nie powie tego na głos.
Jeszcze nie.
Ale gdy Xiv znów potknęło się o własne łapy i roześmiało się głośno, a ona ruszyła dalej obok niego, poczuła coś, co nie bolało.
Coś, co mogło kiedyś stać się wiosną.
Może ta zima naprawdę była początkiem.
Bo pierwszy raz od dawna nie była w niej zupełnie sama.
czwartek, 13 listopada 2025
Od Yrsy - Pod Zimowym Dębem
Las był tego dnia cichszy niż zwykle.
Nie milczący - nie, to nie była cisza martwa - ale ciężka, głęboka, jakby wszystkie istoty zamieszkujące tę krainę wstrzymały oddech, widząc, że Yrsa krocząca przez mrok ma w sobie coś… innego. Coś cięższego niż mgła, a jednocześnie bardziej kruchego niż szron o świcie.
Szła wolno, jej łapy zagłębiały się w miękką, wilgotną ziemię. Zapachy zimowego lasu otulały ją jak stary koc: mokra ziemia, mech pod śniegiem, gnijące liście, które nie zdążyły zniknąć przed mrozem.
Wkrótce dotarła do miejsca, które znała dobrze.
Do dębu.
Starego, złocistego dębu, którego korzenie oplatały wzgórze niczym olbrzymie, drewniane węże.
Stał nagi, pozbawiony liści, a jego gałęzie sterczały czarne i surowe, jak kości starca wyciągnięte ku niebu.
Wiatr szarpał je lekko, ale on nie drżał.
Był większy niż wszystko, co znała z północy. Żadna tundra, żaden samotny krzak nie znał takiej potęgi.
A on stał od wieków, bez lęku, bez pośpiechu.
Yrsa podeszła bliżej.
Jej oddech unosił się w powietrzu ciężko, jakby niósł nie tylko powietrze, ale i ból, i tęsknotę, i pytania, których nigdy nie wypowiedziała.
Usiadła pod dębem.
Oparła bok o jego korę - chropowatą, zimną, pachnącą deszczem i starością, ciemną jak krwisty bursztyn.
I wtedy zaczęła mówić.
Cicho. Najpierw do siebie.
Potem do niego.
Do drzewa, które jej nie odpowie. Do drzewa, które jedyne, co potrafi, to stać.
— O mój dębię złoty dębię… — szept wyrwał się z jej gardła sam, jak westchnienie. — Powiedz mi, co czynić, żeby twardo stać na ziemi i nie bać się zimy…
Gałęzie dębu zadrżały lekko.
Nie od liści, bo tych nie było.
Od zimy, od ciszy… albo od niej samej, odbijającej się echem w pustej koronie.
— By nie łamać się na wietrze, kiedy wieje srogo… i ku słońcu ciągle wzrastać mimo niepogody…
Podniosła łeb, spoglądając w górę - na gołe konary, które rysowały na niebie pajęczą sieć.
Jak on to robił?
Jak znosił burze, pioruny, mrozy, susze?
Jak nie pękał, nie umierał, nie uginał się?
— Daj mi siłę, aby przetrwać wzloty i niedolę… — jej głos drżał, jakby słowa te coś z niej odrywały. — Bym ja korę twoją przywdziać umiała… grubą skórę…
Musiała odwrócić wzrok.
Łzy paliły ją pod powiekami, choć nikt ich nie widział.
A tutaj… mogła.
— Daj mi siłę, żebym sprostała wichrom i pożogom… — westchnęła ciężko. — Bym potrafiła swe korzenie zapuścić głęboko…
Zamknęła oczy.
Widziała przeszłość - migające braterstwa, utracone futra, cienie bliskich ginących w śniegach.
Widziała teraz - tę dziwną, cichą watahę, która nie wymagała niczego poza obecnością.
Widziała przyszłość - pustą. Jeszcze niewypełnioną.
— Co mam zrobić, żeby głowę nieść wysoko… — szept stawał się coraz niższy, coraz bardziej zmęczony. — Żeby świat, po którym kroczę, cieszył moje oko…?
Wokół było zimno.
Śnieg oprószył jej futro.
Szron zatrzepotał w powietrzu jak drobinki szkła.
A ona była zimą.
Wędrującą, zagubioną, zbyt ostrożną, by naprawdę poczuć wiosnę.
Przytknęła czoło do kory dębu.
Głęboko wciągnęła powietrze.
Zimowy las pachniał życiem tak intensywnym, że aż bolało, bo w zimie życie jest ukryte, ciche, ale niezwykle uparte.
— Daj mi mądrość, żeby wybrać zawsze dobrą drogę…
Czuła drżenie swojej klatki piersiowej.
Czuła ciężar, który nosiła od lat.
Czuła pytania, których nikt nie miał jej odpowiedzieć.
— Żeby zbytnio nie zabłądzić… znaleźć chcę za rogiem… — końcówka zabrzmiała jak modlitwa.
Nie do bogów.
Nie do duchów.
Nie do przodków.
Do drzewa.
Do ziemi, która trwa, gdy wszystko inne przemija.
Do korzeni, które nie boją się ciemności.
Do ciszy, która nie ocenia.
Dąb nie odpowiedział.
Nie poruszył się więcej.
Nie wydał dźwięku.
Bo nie musiał.
Yrsa westchnęła.
Choć drzewo niczego jej nie powiedziało, w ciszy poczuła coś, czego nie czuła dawno.
Że nie musi odpowiadać nikt, by zrozumieć siebie.
I że siła nie zawsze jest darem.
Czasem jest decyzją.
Dniem.
Chwilą.
Oddechem.
Ułożyła łeb na korzeniach dębu.
Były zimne, ale przestały ją ranić.
I choć dąb niczego jej nie powiedział…
Yrsa podniosła głowę trochę wyżej niż wcześniej.
Bo nawet zimowe milczenie potrafi nauczyć,
jak stać mocniej.
Jak rosnąć.
Jak nie bać się zimy.
